Więc Arrow znów zabija, a potem znów nie zabija. Pojawia się nowa Black Canary, potem następna nowa Black Canary. Szkoda, bo ten sezon był póki co zdecydowaną poprawą, ale teraz znów zdaje się gubić drogę. I w ramach ciekawoski, nowa Black Canary to wersja postaci ze Złotego Wieku, która w komiksach była matką, poprzedniej Black Canary... naprawdę zastanawiam się, na ile jeszcze sposobów zdołają odgrzać tego kotleta.

A jak jesteśmy przy fajnych postaciach, których fabułę zaburzają podróże w czasie, zaczynam mieć dosyć Flasha. To uniwersum już ma jeden serial o podróżach w czasie, i to jeden za dużo. Czemu Flash nie może się skupić na multiwersum? To nieporównywalnie ciekawsze, niż Barry po raz setny zmieniający historię i jakimś cudem nie wywołujący aberracji.
Tymczasem Supergirl... jest zaskakująco solidnym serialem. Bez jakiś fajerwerków, ale trzyma poziom, i jest sto razy lepsze, niż w pierwszym sezonie (którego nie dało się oglądać, bez straty poczytalności). Więc, tak trzymać.
Tymczasem Gotham zaliczyło pełne 180 stopni, jeśli chodzi o poziom. Po koszmarnie debilnym półfinale (w momencie, kiedy ten nóż wpadł do jeziora, byłem gotów zrezygnować z dalszego oglądania), postanowili wrócić do podstaw i dać nam czarny charakter. I Jerome, jest właśnie tym, jest najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się temu sezonowi. Jego rozmowa z Leslie była perfekcyjna, i nawet Gordon na chwilę przestał być irytujący. I do tego Bruce. On jest Batmanem, jasne, trzeba mu jeszcze trochę treningu, ale ewidentnie w tych odcinkach myślał, działał i brzmiał jak Batman. Ostatecznie nawet zmanipulował i pokonał Jokera. Po słabej pierwszej połowie, tu mamy powrót do formy sprzed roku.
W Agents of SHIELD faktycznie sporo się wydarzyło, przez te dwa miesiące. Przede wszystkim, najwyraźniej obcięli im budżet, bo kosztowny Ghost Rider zniknął, a fabuła sprawia wrażenie, jakby kręciła się wokół tych samych 4 pomieszczeń i jednego korytarza. Co za tym idzie, jestem pod wrażeniem, jak udaje im się utrzymywać poziom w gorszych warunkach. Jasne, są pewne kwestie, których mogę się czepić. Na przykład tego, że po obowiązkowej rozmowie na temat tego, czy roboty mają dusze, bohaterowie po prostu zaczęli je palić, bez żadnych wątpliwości moralnych. I ewidentnie na końcu pomylili Coulsona z postacią Stana Lee. Bo jeden z nich faktycznie stoi w tle zawsze kiedy coś się dzieje, a drugi nie był istotny przy dużych wydarzeniach od lat.
Dirk Gently's Holistic Detective Agency, to jeden z lepszych seriali, jakie widziałem w ostatnim czasie. Seria oparta jest na książkach Douglasa Adamsa (twórca Autostopem przez Galaktykę), i choć nie jest faktyczną adaptacją, a jedynie nową fabułą opartą na pomysłach i postaciach tego autora, to Max Landis z pewnością oddał styl Adamsa. Serial opowiada o bardzo niekonwencjonalnym, prywatnym detektywie, który... Będę szczery, trudno opisać o czym jest ten serial i jak działa jego tytułowy bohater. Pierwszy odcinek zaczyna się od postaci Elijah Wooda w roli przeciętnego, niezbyt szczęśliwego, trochę nieudolnego (bądźmy szczerzy, w tej roli co zawsze) pracownika hotelu. W ciągu zaledwie kilku pierwszych minut zasugerowane zostają podróże w czasie i morderstwo z rekinem jako narzędziem zbrodni, a później z każdą sceną robi się coraz dziwniej.
Do punktu w którym faktycznie pojawia się podróżujący w czasie, steam-punkowy, rycerz rewolwerowiec. I to nie jest nawet najbardziej osobliwy element tego konkretnego odcinka.
Niemniej przy całym tym szaleństwie, fabuła prowadzona jest w dosyć jasny, zrozumiały i naprawdę zabawny sposób.
Główną siłą serii są jednak zdecydowanie postacie. I tutaj muszę pochwalić szczególnie Samuela Barnetta w tytułowej roli, który odwala kawał świetnej roboty, grając całkowicie niekompetentną i wiecznie przestraszoną wersję Doctora.
Choć postacią, która zdecydowanie najbardziej zapada w pamięć jest Bart (Fiona Dourif), holistyczna zabójczyni, wierząca, że jej życiowym celem jest zabicie Dirka.
Ostatecznie trudno jest powiedzieć o tej serii coś więcej, nie zdradzając szalonych zwrotów akcji, na których opiera się fabuła. Niemniej to fantastyczna, przepełniona humorem jazda bez trzymanek.