wtorek, 26 września 2017

Star Trek: Discovery vs Orville, runda 1

W ciągu ostatnich tygodni pojawiły się dwa nowe seriale SF. Jeden wygląda, brzmi i zachowuje się jak Star Trek, drugi ma te dwa słowa w tytule. Dziś przyjrzę się 3 pierwszych odcinkach Orville i 2 pierwszych odcinkach ST:D (to naprawdę zły skrót).

Zacznijmy od Orville, głównie dlatego, że ten serial stanowi dobrą reprezentację tego, czym Star Trek powinien być, ale równocześnie nigdy już być nie może. Dla tych którzy nie wiedzą, Orv to nowy serial Setha MacFarlanea, twórcy Family Guya. To w założeniu parodia seriali Trekowych z lat 90-tych. Opowiada o załodze statku badawczego, podążającego w nieznane.
Słowo parodia jest tu jednak zwodnicze, gdyż o ile pilot serialu jest faktycznie komedią, o tyle drugi odcinek jest znacząco bardziej poważny, a trzeci jest bardzo poważny. Temu trzeciemu odcinkowi poświęcę tu trochę więcej miejsca, bo naprawdę mnie zaskoczył. Załoga Orville staje w nim przed problemem natury etycznej. Nie ma tu żadnego komediowego zwrotu akcji, prawdę powiedziawszy, gdyby wyciąć kilka żartów, to spokojnie mógłby być odcinek TNG lub DS9. I pod wieloma względami Orville jest właśnie kontynuacją ST na którą fani czekali od 2001 roku. Mundury są kolorowe, wnętrze statku jasne i przyjemnie umeblowane, a nasi bohaterowie są odkrywcami na pokojowej misji, którzy swoje problemy rozwiązują inteligencją i dyplomacją. Jeśli to nie jest opis Star Treka, to ja nie wiem, jak takowy miałby brzmieć. Równocześnie serial ten pokazuje, dlaczego nie możemy mieć takiego Star Treka. Ponieważ lata 90-te się skończyły. Ten format budowania narracji, klasyczne wątki i sposoby rozwiązywania fabuły. To wszystko dzisiaj może działać tylko jako parodia. Bo wtedy widz nie zadaje nieprzyjemnych pytań w stylu: jak to się stało, że kosmici przybyli dokładnie w dramatycznie odpowiednim momencie, jakim sposobem nikt nie wiedział, że ich najsłynniejszym pisarzem jest kobieta żyjąca w jaskini itd.

Teraz przejdźmy do STD (faktyczny skrót to DSC, ale to mniej zabawne) i z góry ostrzegam, resztę tego tekstu będzie stanowił nerd rage, jeśli cię to nie interesuje, możesz przeskoczyć do ostatniego akapitu. 
Bądźmy szczerzy, wystarczy spojrzeć na porównanie zdjęć mostka, by zorientować się, w czym tkwi problem. Wnętrze tego statku jest ciemne, mroczne. Mundury są w jednakowym, ciemnym kolorze. Nie ma tu nawet cienia jasnej, optymistycznej wizji przyszłości. Do tego, jako fan Star Treka nie mogę nie zauważyć, że nic tu nie wygląda jak w ST i do tego technologia nie ma sensu. Akcja tej serii ma się dziać w czasach Kirka, mimo to nasi bohaterowie mają holograficzną komunikację, a "Klingoni"używają technologi maskującej. I jasne, rozumiem, że twórcy chcą nowe technologie i nie używają dekoracji w stylu lat 60-tych, to byłoby idiotyczne. Również nie byłoby konieczne, gdyby twórcy nie uparli się, żeby od 17 lat robić tylko i wyłącznie JEBANE PREQUELE!!! Czy jest jakieś prawo, które stwierdza, że historia Star Treka kończy się, kiedy Picard zabija Toma Hardyego? 
I nawet nie chcę zaczynać z Klingonami, bo oni po prostu sprawiają, że jestem smutny. Ogólnie gdyby nie tytuł, nie byłbym w stanie powiedzieć, że oglądam Star Trek, a to samo w sobie jest irytujące. Niemniej warstwa wizualna, to najmniejszy problem. Otóż mamy tu do czynienia z oficerami Gwiezdnej Floty, którzy (teraz trochę spoilerów) chcą strzelać pierwsi do obcego okrętu i mają w tej chęci rację. Całego tego rozlewu krwi dałoby się uniknąć, gdyby nie głupie, pokojowe zasady Federacji. Nawet (w faktycznym Star Treku) pacyfistyczni Vulcanie byli za tym, by zacząć od przemocy. Później dowiadujemy się, że zabijanie jest złe tylko, jeśli stworzy męczennika. I wreszcie mój ulubiony moment, kiedy nasi herosi zaminowują zwłoki poległego żołnierza, by zniszczyć statek który po zakończonej bitwie zbiera swoich poległych. Czy nie ma jakiejś kosmicznej konwencji genewskiej, która zakazuje podobnych działań? Normalnie to byłoby coś, co ci źli zrobiliby, by podkreślić, jak bardzo są źli. Naprawdę w tej sytuacji nie wiem, komu kibicować, ludziom, czy orkom... sorry, Klingonom. Ci drudzy wydają się dużo bardziej honorowi i przyzwoici. 
I to jest obecny stan tej serii. Mamy mhroczny serial, w którym dyplomacja, odkrywanie i inteligencja, ustępują miejsca nakurwianiu, a przemoc jest najlepszą odpowiedzią na każdy problem w galaktyce (nawet w pierwszej scenie, naprawiają studnię strzelając do niej). Oczywiście nie uważam, że Orville jest bardziej odpowiedni, jak mówiłem, ta seria pokazuje, że Star Trek z lat 90 nie może wrócić, chyba, że jako parodia. Niemniej myślę, że istnieje coś po środku. Nowoczesny serial, który prowokuje, stawia przed problemami etycznymi i pokazuje, że da się rozwiązywać problemy w sposób zgodny z ideami, które przyświecały Trekowi od początku. 

Podsumowując, po tych kilku pierwszych odcinkach, STD jest całkiem przyzwoitym serialem sf. Ma ciekawe postacie, fajne sceny akcji i dobrze zapowiadającą się fabułę. Równocześnie, nie jest w najmniejszym nawet stopniu Star Trekiem i chciałbym, by przestali używać tej nazwy. Tymczasem Orv zmusił mnie do analizowania złożonego problemu natury etycznej już w trzecim odcinku. 
Pewnie wrócę do tematu, kiedy obydwie serie dotrą do swoich finałów i wtedy będę miał wyraźniejszą wizję tego, jak wyglądają. Szczególnie STD gdzie po dwóch odcinkach wciąż nie zobaczyliśmy faktycznego okrętu Discovery.