poniedziałek, 11 czerwca 2012

The Wire, czyli najlepszy serial w dziejach


When you walk through the garden
you gotta watch your back


Dziś coś niezwykłego. Serial na który natknąłem się przez przypadek kilka lat temu. Wiedziałem tylko, że jest HBO i że gra w nim aktor, który ma grać Littlefingera w nadchodzącej wówczas jeszcze Grze o Tron. Podszedłem do tego, jak do kolejnego serialu o policjantach. Już po pierwszej scenie wiedziałem jednak, że trafiłem na coś zupełnie innego. Ta pierwsza scena rozmowy McNultego ze świadkiem zabójstwa była czymś niezwykłym. I reszta odcinka była już tylko lepsza. Przepaliłem się przez pierwszy sezon w trzy dni i wiedziałem, że potrzebuję więcej. Ostatecznie, po pięciu sezonach, The Wire stało się dla mnie wzorcem. Niedoścignioną perfekcją. Oglądam sporo seriali, być może nawet za dużo. Ale mimo to, do dziś nie znalazłem niczego, co mogłoby przebić The Wire. Ten program, to w moim odczuciu po prostu Święty Graal telewizji.

All the pieces matter.
The Wire zaczyna się jako serial policyjny. Pierwszy odcinek bombarduje nas hordą postaci w ilościach, porównywalnych tylko do pierwszego odcinka Gry o Tron. Większość z owych postaci to policjanci, ale nie są to typowi telewizyjni gliniarze, którzy z niegasnącym zapałem ścigają zabójców, korzystając z najnowszych zdobyczy technologi. Głównym powodem jest tu miejsce akcji. 
Baltimore w stanie Maryland. Jedno z najniebezpieczniejszych miast w USA. 250 do 300 zabójstw rocznie. Skuteczność wydziału zabójstw na poziomie poniżej 50%. Co za tym idzie, policjanci w The Wire to nie herosi, a przepracowani, zmęczeni, sfrustrowani urzędnicy, próbujący przetrwać, zrobić karierę i przy okazji może rozwiązać kilka spraw. Ale przede wszystkim, to ludzie. To chyba główna siła The Wire, umiejętność tego serialu, do przedstawiania bohaterów w bardzo realistyczny i przekonujący sposób. 
W Baltimorskiej policji służą więc sprzedajni karierowicze i przyzwoici karierowicze, uparci gliniarze lubiący rozwiązywać zagadki i znudzeni urzędnicy próbujący wytrwać do emerytury. Brutale nadużywający siły i czasami nawet ludzie, którzy faktycznie chcą coś zmienić. Wszyscy jednak podlegają tym samym zasadom i są częścią tego samego systemu. A system jest zdecydowanie jednym z bohaterów tej serii. Zwłaszcza w późniejszych sezonach staje się do ewidentne. Polityczne gierki, kopanie pod sobą dołków i wzajemne krycie się w razie błędów. I przede wszystkim, usadzanie każdego, kto spróbuje wyjść przed szereg. Wszyscy znają tu zasady gry, wszyscy się w nią bawią. Od komisarza, po mundurowego na patrolu. 
"Patrolujący funkcjonariusz jest jedynym prawdziwym dyktatorem w Ameryce. Możemy przymknąć gościa za nic, albo za poważne wykroczenie. Możemy też powiedzieć - jebać to! - stanąć pod autostradą i zapić się na śmierć. A nasz partner będzie nas krył. Więc nikt nie będzie nam mówił, jak mamy marnotrawić naszą służbę."
Ten cytat świetnie podsumowuje podejście wielu policjantów w tym serialu. Ostatecznie, ci ludzie są na pierwszej linii wojny, której nie mogą wygrać, wojny której nie można nawet nazwać tym słowem, bo jak stwierdza jeden z bohaterów "Wojny się kończą". 

You come at the King, you best not miss.
Drugą stroną medalu są tu przestępcy. Konkretnie gangsterzy, handlarze narkotyków z zachodniego Baltimore. I po raz kolejny, nie są to pozbawieni serca, zatwardziali kryminaliści. To ludzie, którzy żyją w takim, a nie innym świecie. Serial spędza z nimi tyle samo, a może nawet więcej czasu, niż z policjantami. I pod wieloma względami, to oni zapisują się w pamięci widza dużo mocniej, niż gliniarze. O postaciach będę jeszcze pisał więcej poniżej, niemniej bohaterowie pokroju Omara, Stringera czy Marlo zdarzają się w telewizji naprawdę rzadko. Ludzie wychowani w pewien sposób, grający w pewną grę. Pod wieloma względami przypomina to grę policjantów, z tą różnicą, że gliniarze po służbie wracają do domu. Gangsterzy żyją w swojej pracy. Ta gra to oni, na dobre i na złe.


The King stay the King
Niemniej w miarę jak serial rośnie, przestaje on opowiadać tylko o policjantach i przestępcach. Kolejne postacie i wątki pokazują nam wyraźnie, jak bardzo współczesne miasto jest systemem naczyń połączonych. I tak w kolejnych sezonach możemy zobaczyć jakie przekręty robią Polacy w związkach zawodowych pracowników portowych. Jak działa ratusz i gra polityczna tocząca się na szczytach władzy miejskiej. Jak radzą sobie szkoły i jak funkcjonują gazety. I w niezbyt zaskakujący sposób, okazuje się, że wszędzie tam trafiamy na tą samą grę. Każdy element systemu jest zasiedlony przez ludzi najróżniejszego typu, dobrych, złych i brzydkich. I każdy element jest równie skorumpowany i skupiony na rozwiązywaniu problemów, które sam tworzy. Gra nigdy się nie zmienia i zawsze toczy według tych samych zasad. I tak policjanci fałszują statystyki, by burmistrz mógł się pochwalić spadkiem przestępczości. Nauczyciele uczą pod testy, by dostać dofinansowanie za dobre wyniki w nauczaniu. Dziennikarze kłamią, by zwiększyć sprzedaż gazety. Politycy zaczynają z dobrymi intencjami, by prędzej czy później utknąć w grze, łamać własne zasady i ostatecznie stać się częścią problemu. W całym tym zamieszaniu, nie trudno odnieść wrażenia, że gangsterzy są tu najuczciwszą grupą, a z pewnością najbardziej szczerą.

The bigger the lie, the more they believe
Twórcą serialu i głównym scenarzystą jest David Simon. Człowiek który przez dwanaście lat pracował w Baltimore Sun, jako dziennikarz śledczy zajmujący się działem kryminalnym. Ten człowiek wie o czym pisze, i zdecydowanie nie ma tendencji do osładzania rzeczywistości. Wśród serii nad którymi pracował znajdują się inne serie policyjne, jak i świetne Generation Kill. Mini-seria przedstawiająca w brutalnie realistyczny sposób pierwsze tygodnie wojny w Iraku. 
Simon opowiada swoją historię z iście dziennikarską dokładnością. Sprawia to, że The Wire wydaje się momentami nieprzyjemnie wręcz realistyczne. Dla niektórych nawet zbyt realistyczne. No, cóż, myśl, że policja naprawdę funkcjonuje w sposób przedstawiony w serialu, może być trochę przerażająca. Pocieszyć można się jedynie faktem, że mówimy tu o dosyć skrajnych warunkach miasta z absurdalnym poziomem przestępczości. Ważny jest tu również fakt, że Simon wiele razy podkreślał, jak bardzo praca dziennikarza pozbawiła go wiary w system i to, że może on faktycznie zmienić świat. I to widać w jego scenariuszach. David Simon nie próbuje dawać odpowiedzi i pouczać widza. On jedynie przedstawia sytuacją najlepiej jak potrafi, zadaje nieprzyjemne pytania i naświetla absurdalne patologie. Ostatecznie zostawiając widzowi decyzję, co o tym myśli.

I'm just a gangsta, I suppose
 Najmocniejszym punktem The Wire, jak każdego naprawdę dobrego serialu, są postacie. I co jak co, ale w The Wire nie brakuje genialnych bohaterów. Każda postać jest tu pamiętna, każda ma swoje wady i zalety. Niczym w Grze o Tron. I porównanie to nasuwa się również, kiedy spojrzymy na ilość bohaterów. Zwłaszcza w zdecydowanie najlepszym, czwartym sezonie, ilość postaci i wątków może być przytłaczająca. I każda z nich ma swoją historię, swoją osobowość i całą kolekcję pamiętnych tekstów. Co jak co, ale genialnymi scenami i dialogami które na długo zapadają w pamięć, The Wire mogłoby obdzielić kilka seriali. 
Za głównego bohatera można poniekąd uznać detektywa McNultego. Upartego, niepokornego i najczęściej nietrzeźwego policjanta, który po prostu nie wie kiedy odpuścić. Poza nim mamy Omara utrzymującego się z napadania handlarzy narkotyków. Stringera, gangstera o ambicjach wykraczających daleko poza rogi na których trwa dilerka. Bunka, porządnego gliniarza, który wie, kiedy mieć w dupie, co jest wyjątkowo przydatną umiejętnością w tym zawodzie. Bodyego, młodego dilera pnącego się w hierarchii gangu. Bubblesa, doświadczonego ćpuna i informatora policji. Carcettiego (w tej roli Littlefinger), ambitnego polityka próbującego dostać się do władzy. Franka Sobotkę, szefa związkowców portowych. I wiele, wiele innych postaci. Może się to wydawać przytłaczające, ale twórcy odwalili świetną robotę odpowiednio wprowadzając i przedstawiając bohaterów. A świetne dialogi i aktorstwo sprawiają, że każda postać jest niezapomniana. 

Rules change. The game remains the same.
The Wire, to jednak nie serial dla każdego. Jeśli szukasz lekkiej rozrywki, trafiłeś źle. Ten serial zapewni emocje, da do myślenia i nie raz naprawdę poruszy. Ale nie będzie to łatwe, lekkie i radosne. Czasami będzie wręcz nieprzyjemne i zdecydowanie często, będzie przygnębiające. Twórcy The Wire nie bawią się w półśrodki. Pokazują rzeczywistość taką, jaką jest. A w rzeczywistości nie ma definitywnych zakończeń i łatwych zwycięstw. Wszystko ma swoją cenę i nic nigdy naprawdę się nie zmienia. Bohaterom The Wire nie udaje się naprawić świata, ale nie o to chodzi. Zawsze będą nowi gangsterzy, nowi gliniarze, nowi politycy i narkomani. Ten serial opowiada historię tych konkretnych postaci i przedstawia ich drogę. Jeśli szukasz konkretnych odpowiedzi i definitywnych rozstrzygnięć, to nie serial dla ciebie. Jeśli jednak jesteś gotowy na dojrzałą i ciężką fabułę z realistycznymi postaciami, pokochasz ten serial.

It's all in the game, yo
Ostatecznie The Wire jest świetnym, wciągającym i mocno grającym na emocjach studium współczesnego miasta, a właściwie raczej rządzących nim patologi. Twórcy doskonale pokazują, jak wszystko się ze sobą łączy. Jak każda decyzja pociąga konsekwencje. Równocześnie jednak, The Wire jest pełną napięcia historią kryminalną. Trup ścieli się tu gęsto, i nie jedna z głównych postaci kończy z kulą w głowie. Może nie jest to poziom Gry o Tron, ale na pewno nie brakuje dramatycznych i zaskakujących zgonów. 
The Wire zdecydowanie jest świetnym serialem samym w sobie. Ale jest też czymś więcej. Ta seria nie ucieka od trudnych pytań. wręcz przeciwnie, na ogół wybiega im na spotkanie. Tu nie ma łatwych decyzji i właściwych odpowiedzi. Bohaterowie The Wire żyją w moralnej szarej strefie, gdzie pojęcia dobra i zła zacierają się niemal codziennie. Nie ma tu świętych, nie ma pozytywnych ani negatywnych bohaterów. Są tylko ludzie, żyjący często w brutalnej rzeczywistości ulic zachodniego Baltimore. 
Ciężar gatunkowy i dosyć pesymistyczny wydźwięk sprawiły, że The Wire nigdy nie zyskało szerokiej widowni i wiążących się z nią nagród. Niemniej pozostaje on jednym z najważniejszych telewizyjnych dramatów ostatniej dekady. I w moim osobistym odczuciu, najlepszym serialem, jaki kiedykolwiek miałem przyjemność obejrzeć.

wtorek, 5 czerwca 2012

Game of Thrones, odc. 20: Valar Morghulis (2x10)

Koniec. Teraz znów 9 miesięcy czekania, aż urodzi się kolejny. Ogół sezonu podsumuję za jakiś czas, kiedy wszystko ułoży mi się w głowie i może obejrzę całość jeszcze raz. Na razie powiem, że póki co wydał mi się lepszy od pierwszego. Głównie dlatego, że nie trzymał się książek, a co za tym idzie, był naprawdę zaskakujący. To miłe uczucie, być zaskoczonym przez ten serial. A teraz wracając do samego odcinka:

W Królewskiej Przystani zaczynają się porządki i wszyscy dostają to czego chcą. No, może poza jedyną osobą, która naprawdę zasłużyła, czyli Tyrionem. On otrzymał tylko bliznę i mały pokoik gdzieś w podziemiach. Przynajmniej nadal ma Shae, Poda i Varysa. I Bronna, choć dziś nie było nam dane go zobaczyć. Tak czy inaczej, Tyrion przeszedł w tym sezonie długą drogę i teraz już wie w czym jest dobry. Odnalazł swoje miejsce w grze, teraz mósi wrócić na szczyt.

Tymczasem koń Tywina sra na podłogę sali tronowej i jest to świetna metafora tego, co dzieje się w pomieszczeniu. Teatrzyk dla ludu w którym Joff zyskuje błogosławieństwo samych bogów, by podążać za swoim sercem, prosto w ramiona Margaery. Szczęściara. Choć w przeciwieństwie do Sansy, Margaery zna się na tej grze i do tego ma do ochrony brata (obecnie najskuteczniejszego wojownika w stolicy) i już wkrótce babcię, a Królowa Cierni nie nosi swojego przezwiska na darmo. Ostatecznie Tyrellowie nie stali się drugim najbogatszym rodem królestwa, nie będąc naprawdę dobrymi w tej grze. A to już samo prowadzi do ciekawego wątku w przyszłym sezonie. Do tego Littlefinger, nowy lord Harrenhal rusza na ratunek Sansie, a Varys wykonuje swój ruch przeciw starszemu nad monetą, rekrutując Ros na swojego szpiega. W Królewskiej Przystani gra o tron nie kończy się nigdy, jedynie wchodzi w kolejne etapy.

Kolejnym ważnym wątkiem był zdecydowanie Theon. Podczas gdy większość postaci wydawała się w tym sezonie zawieszona gdzieś w pustce między poprzednim sezonem a kolejnym, on otrzymał naprawdę kompletny i dobrze przemyślany wątek. Historia o ambicji przewyższającej umiejętności, wewnętrznym rozdarciu i brnięciu w kolejne błędy na drodze bez odwrotu... brzmi jak biografia większości polityków o których słyszałem. Niestety politycy w naszym świecie rzadko płacą tak dotkliwą cenę za swoją nieudolność. Niemniej przemowa Theona była naprawdę świetna, a jej finał sprawił, że faktycznie wybuchnąłem śmiechem. I jego nienawiść do trębacza. Alfie Allen naprawdę dał w tym sezonie popis. W mojej głowie jest w tej chwili całkowicie nie do rozdzielenia z postacią Theona.

Mam tu jednak jeden zarzut. Więc oto Bran i wesoła kompania wychodzą w krypty i znajdują cały zamek spalony, a mieszkańców wymordowanych. Czy tylko ja myślę, że rozsądne byłoby zadanie pytania - Co tu się do cholery stało? - ja rozumiem, że twórcy serialu nie chcą, żebyśmy jeszcze wiedzieli, niemniej wyszło to dziwnie. A przecież i tak wszyscy wiemy, że to Stara Niania zmieniła się w smoka i spaliła zamek. It is known.Tak czy inaczej, Bran i spółka dołączają do licznej w tym serialu reprezentacji bohaterów kina drogi. Idą na Mur do Jona. I jeśli wierzyć informacjom o obsadzie kolejnego sezonu, po drodze dostaniemy wreszcie, mocno już spóźnionych Reedów.

A jak jesteśmy przy bohaterach drogi, Arya dostaje monetę i poznaje prawdę o Ludziach Bez Twarzy. Przez chwilę bałem się, że Jaqen odejdzie bez zaprezentowania swojej sztuczki, ale to był naprawdę odcinek pełen magii. Tak czy inaczej, Arya, Gendry i Gorąca Bułka wrócili do punktu wyjścia i ruszają dalej. Na północ.

Dokładnie w przeciwnym kierunku niż Jaime i Brienne. Ale za to ci po drodze zapewniają nam świetne sceny akcji. Uwielbiam interakcje między tymi dwiema postaciami. I Jaime chyba nabrał większego szacunku do swojej strażniczki, po tym pokazie umiejętności.

Czy to już wszyscy w Westeros? Nie, oczywiście, że nie. A to finał sezonu, więc musimy odwiedzić wszystkich. I tak Robb łamie przysięgę i bierze ślub z seksowną pielęgniarką. I dobrze, poza tym, że właśnie zraził swoich najpotężniejszych sojuszników i postąpił całkowicie wbrew kodeksowi honorowemu Neda Starka, który przecież sam swego czasu odrzucił miłość swego życia, dla ustalonego wcześniej małżeństwa z Catelyn.

Okazuje się, że wiele osób mylnie sądziło, że Stannis został ostatnio schwytany przez Lannisterów. Nie do końca rozumiem tą pomyłkę, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że wojacy Lannisterów mają dosyć charakterystyczne czerwone wdzianka, których ludzie odciągający króla zdecydowanie nie posiadali. Tak czy inaczej, Stannis jest cały, zdrowy i nadal pod kontrolą Melisandry. Trochę dziwi mnie tu fakt, że twórcy póki co całkowicie pomijają przepowiednię czerwonej kapłanki na temat Azora Ahaia i tego, że Stannis ma być mesjaszem, który przybył ocalić świat przed siłami ciemności. Tu wydaje się, że jest on co najwyżej wybrańcem, który ma zasiąść na tronie.

Tymczasem Jon wreszcie dociera na miejsce, zdobywa zaufanie Dzikich i możemy nareszcie przejść do jakiejś faktycznej fabuły z tą postacią. Jego wątek w tym sezonie wydawał się absurdalnie rozciągnięty i pozbawiony substancji.

A jak jesteśmy przy rozciągniętych do granic rozsądku wątkach. Dany wreszcie coś zrobiła. Ahh, Dom Nieśmiertelnych. Osobiście miałem nadzieję na coś wyjętego z koszmarów sennych Davida Lyncha. Jak Czarna Chata w Twin Peaks. Zabrakło też wspaniałych przepowiedni i przede wszystkim wzmianki o Księciu Którego Obiecano i samej Pieśni Lodu i Ognia. Niemniej w ostatecznym rozrachunku było naprawdę dobrze. Zniszczona sala tronowa, namiot w środku śnieżycy i przede wszystkim Khal Drogo! Więc jednak Jason Momoa znalazł sposób, by wrócić do tego serialu, choćby na krótką chwilę. Muszę przyznać, że ta scena naprawdę mnie wzruszyła.
A później Dany pali czarnoksiężnika i wchodzi w tryb badass. To zabawne, że zawsze udaje jej się to dopiero w ostatnim odcinku. I biedna Doreah kończy w pustym skarbcu. To chyba oznacza, że Dany potrzebuje nowej służącej do mówienia: It is known. Może załatwi sobie jakąś podczas poszukiwania statku i wreszcie ruszy dalej ze swoją fabułą.

W czasie kiedy dzieją się te wszystkie jakże istotne rzeczy, Czarni Bracia są zajęci zbieraniem gówna na opał, co jest typowym dla tego serialu wstępem do tego, co ma nadejść. Sam rozprawia o Goździk, jego towarzysze o tym, jak bardzo mają dosyć jego rozprawiania o Goździk. Nagle słychać róg. Jeden sygnał... dwa... trzy. I nagle scena przestaje być zabawna. Sam zostaje w tyle, otoczony śnieżycą i nadchodzącą hordą zombie. A później pojawia się White Walker, co ciekawe nie idący, a jadący na martwym koniu. Wydaje straszliwy odgłos i prowadzi swoją hordę nieumarłych prosto na Pięść Pierwszych Ludzi, przeciw Nocnej Straży. I to się nazywa porządne zakończenie sezonu. W książce to faktycznie otwarcie kolejnego tomu, ale cieszę się, że przesunęli je tutaj. I nadal liczę, że będzie nam za rok dane zobaczyć zombie niedźwiedzia :D
  
Another One Bites The Dust:
RIP Qhorin Halfhand. W serialu był zdecydowanie mniej interesujący niż w książkach, głównie dlatego, że dostał nieporównywalnie mniej czasu na ekranie. Niemniej odszedł w walce, służąc Straży do końca. I zapisał się w naszej pamięci faktem, że jako jedyny Nocny Strażnik, miał na tyle rozsądku, by nosić czapkę.

RIP Maester Luwin. Był dobrym człowiekiem i dobrą postacią. Prawdziwym głosem rozsądku, służącym swoimi radami na równi Nedowi, Branowi i Theonowi. Do samego końca dbał o los młodych Starków i udzielał właściwych rad. Naprawdę wspaniała kreacja Donalda Sumptera.

RIP Xaro Xhoan Daxos i Doreah (przynajmniej przyjmuję, że zginęli). Ostatecznie okazali się zdradliwi i zapłacili za to wysoką cenę. Ale przynajmniej są razem i mają pewnie kilka godzin, zanim skończy im się tlen. Równie dobrze mogą spędzić resztę czasu na czymś przyjemnym. I jakby na to nie patrzeć, Doreah i tak przeżyła cały sezon dłużej niż w książce.

Przemyślenia:
- Naprawdę polubiłem Shae. Nieporównywalnie bardziej, niż w książkach (tam była po prostu denerwująca).

- Czy to znaczy, że w następnym sezonie Ros będzie faktyczną postacią, a nie jedynie elementem narracji? W sumie, chyba sobie na to zasłużyła przez te dwa sezony.

- Niezła blizna u Tyriona, zaczyna wyglądać jak w książkach. Choć rozumiem, czemu zostawili mu nos.

- Coraz bardziej lubię styl ubierania się Margaery. 

- Co tak właściwie stało się z Davosem? Gdzie jest Duch? Co porabia Barristan? Mógłbym tak jeszcze długo, ale zostawię te pytania na kolejny sezon.

I to na tyle. Teraz 9 miesięcy czekania, urozmaiconego wieściami o nowych aktorach, nowych lokacjach itp. Może w międzyczasie jakieś nowe rozdziały z Winds of Winter. A na razie:

Winter Has Come