wtorek, 14 sierpnia 2012

Game of Thrones: Sezon Drugi Podsumowanie

Trochę mi to zajęło, ale wreszcie zabrałem się za podsumowanie drugiego sezonu Gry o Tron. Obejrzałem całość jeszcze raz, wszystko sobie przemyślałem i oto efekt.
Jest lepiej niż było.
Oczywiście ten sezon bardziej odszedł od fabuły książki. Ale według mnie w większości przypadków wyszło to serii na dobre. Patrząc z punktu widzenia samego serialu, fabuła stała się strasznie rozlazła, ale to akurat wina książek. Twórcy i tak zdołali całkiem ładnie z tego wybrnąć, dzięki bitwie o Królewską Przystań, która nadała całemu sezonowi pewnej spójności. Ale po kolei. Zacznijmy jednak od rzeczy, które niezbyt wyszły:

Robb Stark i historia jego miłości do seksownej pielęgniarki odcinającej ludziom kończyny... Ten wątek był tak absurdalnie nudny. Właściwie nic się w nim nie działo, a do tego sam Robb zdołał ostatecznie sprowadzić całą sytuację do wyboru między kobietą a mostem. Całkowicie ignorując przy tym takie elementy sytuacji jak honor, lojalność czy fakt, że Freyowie stanowią sporą część jego armii. To ostatnie nie było w sumie tak trudne, zwłaszcza, że sami Freyowie gdzieś się zapodziali, pewnie siedzą na tym swoim niezbyt istotnym dla wojny moście.
Wojna? Honor? Lojalność? Wow, spójrzcie na ten tyłek!
To zabawne, że tylko Catelyn zadaje pytanie, co w tej sytuacji zrobiłby Ned. To dobre pytanie, jako, że wszyscy wiemy, co zrobiłby Ned, bo lord Eddark Stark był w dokładnie identycznej sytuacji w wieku Robba. Musiał wybrać między miłością, a nieznaną sobie kobietą którą przyrzekł poślubić. Ned wybrał obowiązek, Robb zamkną swoją matkę w areszcie i uciekł do lasu z seksowną (temu chyba nikt nie będzie przeczył) pielęgniarką.  A jak przy niej jesteśmy, co się stało z Jayne Westerling? Wydaje się, że szlachetnie urodzona kobieta opiekująca się rannym królem byłaby tu bardziej na miejscu, niż lekarka z sąsiedniego kontynentu. Choć zapewne wtedy nie mogłaby wygłaszać postępowych mów bardziej pasujących do jakiegoś "historycznego" filmu Ridleya Scotta, niż do bardziej realistycznego settingu Westeros.

GDZIE SĄ MOJE SMOKI!?
Kolejną postacią której wątek raczej nie zachwycił była Daenerys. Choć trzeba przyznać, że wątek ten i tak był lepszy niż w książkach. Choć mimo to, nadal nie zachwycał.
Dany większość czasu groziła ludziom ogniem i zachowywała się jak swój brat. Potem płakała za smokami. Czarnoksiężnicy okazali się jednym facetem uzbrojonym w moc kopiowania się. Dom nieśmiertelnych okazał się nie zawierać faktycznych nieśmiertelnych. Jedyne pozytywy to Nicholas Blane w roli Króla Przypraw, krótki powrót Drogo i oczywiście same smoki.

Najlepszy szpieg Nocnej Straży.
I wreszcie Jon Snow. Nasz ulubiony bękart spędził ten sezon w bardzo widowiskowym krajobrazie Islandii. I tu muszę pochwalić wątek Crastera i większą rolę Ygritte. Niemniej jest też druga strona medalu, a nią jest Qhorin Półręki i przejście Jona na stronę dzikich. W książkach to była bardzo dramatyczna decyzja, coś do czego fabuła zmierzała przez kilka rozdziałów. W serialu to po prostu się stało, od tak, nagle, bez ostrzeżenia. Rachu, ciachu i Jon jest w obozie dzikich. Zero dramatyzmu.

Teraz przejdźmy do tego, co dobre, a tego było zdecydowanie więcej. Po pierwsze cały wątek Theona. Uwielbiam postacie tragiczne, a on jest jedną z najtragiczniejszych postaci w dziejach tv (obok Shanea z The Shield). Alfie Allen doskonale odegrał postać zamotanego, nadmiernie ambitnego księcia, którego każdy krok okazuje się być krokiem w niewłaściwą stronę. Począwszy od konfrontacji z własny ojcem, skończywszy na wspaniałej przemowie na końcu.

Tywin Lannister przybywa na ratunek.
Arya i Tywin Lannister, czyli najlepszy duet sezonu. Oglądanie ich wspólnych scen było czystą przyjemnością. Zwłaszcza fragment o ojcu kamieniarzu. Swoją drogą zastanawia mnie, czy komentarz Tywina na temat rzadkości,jaką jest umiejący czytać kamieniarz, nie jest mrugnięciem do Robin Hooda z Russellem Crowem, gdzie ojciec Robina jest kamieniarzem który nie tylko czyta i pisze, ale do tego jeszcze tworzy rewolucyjne teorie na temat swobód obywatelskich.
Niemniej Tywin to nie wszystko, właściwie każdy element historii Aryi w tym sezonie był wspaniały. Od rozmowy o tym, kiedy mamy do czynienia z bitwą, poprzez śmierć Yorena i wygląd Harrenhal, aż po postać Jaqena. Jasne, można się czepiać.  Zdecydowanie brakuje mi Łasicowej Zupy. Przedstawienia horroru wojny rozpętanej przez królów, czy przemiany jaką Arya przechodzi w Harrenhal w książkach. Co więcej serial niezbyt dobrze tłumaczy, czemu Gorąca Bułka i Gendry uciekli z Aryą, zamiast zostać w bezpiecznym zamku, ale to już szczegóły.Ostatecznie dobrych rzeczy jest wystarczająco dużo, by zadośćuczynić za braki.

Filozofia, taktyka, polityka i żarty. Czego chcieć więcej?
I tak dochodzimy do Królewskiej Przystani. A ta lokacja ewidentnie rządziła w tym sezonie. Rozmowy między Tyrionem i Varysem były chyba moim ulubionym elementem sezonu. Również Cersei nie próżnowała. I nawet Sansa wydawała się jakaś ciekawsza.
Co więcej wydarzenia w stolicy, połączone z wątkiem Stanisa, stanowiły wyraźny kręgosłup tego sezonu, nieuchronnie prowadząc do wielkiego finału w postaci bitwy o Czarny Nurt.
A ta, choć nie tak widowiskowa jak w książkach, w dalszym ciągu pozostawała czymś właściwie niespotykanym w telewizji. Jednym z najlepszych pojedynczych odcinków serialu, jaki widziałem w życiu.Trudno jest napisać o tym więcej, nie chwaląc po kolei każdej sceny z udziałem Tyriona, Bronna, Varysa, Sansy czy nawet Shae.

Do tego oczywiście dochodzi wszystko po środku, Renly, Stannis, Jaime itd. itp. Ogólnie ten sezon był większy, bardziej widowiskowy, bardziej monumentalny i ogólnie, po prostu lepszy. Twórcy ewidentnie czuli się pewniej i pozwalali sobie na więcej i dobrze. Bo to co działa w książce nie zawsze działa w serialu. Co najważniejsze, druga książka podobała mi się mniej niż pierwsza, więc już sam fakt, że uczynili lepszy sezon mimo gorszego materiału źródłowego świadczy najlepiej o tym, że D&D wiedzą co robią. I to zakończenie. Zostaje tylko czekać na trzeci sezon.
Sup?

środa, 8 sierpnia 2012

The Raid, czyli piękna masakra

Prawie rok temu natknąłem się w odmętach internetu na zapowiedź indonezyjskiego filmu The Raid. Wyglądała ona świetnie i natychmiast wyruszyłem na poszukiwanie wspomnianej produkcji. Niestety film nie miał wówczas jeszcze dystrybutora na rynku zachodnim. Miał za to na swoim koncie szereg nagród na różnych festiwalach filmowych. Czekałem więc cierpliwie, co jakiś czas sprawdzając, jak wygląda sytuacja. I wreszcie ostatnio udało mi się położyć łapki na Serbuan maut, lub jak brzmi tytuł amerykański The Raid: Redemption (ponieważ dorzucenie przypadkowego podtytułu sprawia, że brzmi to bardziej... dobra, tak na serio, nie mam pojęcia, co to ma sprawiać). Trochę się bałem, bo narobiłem sobie przez te miesiące nadziei, a to zwykle źle się kończy. Ale nie tym razem.

Plakaty reklamujące produkcję dumnie stwierdzają, że to najlepszy film akcji dekady. Szczerze mówiąc nie wiem czy najlepszy, ale na pewno w czołówce. Ten film to jedna wielka, wspaniała orgia przemocy w najlepszym stylu. Mnie osobiście wyjebała w kosmos. Ale po kolei. 

Fabuła:
Fabuła The Raid nie jest zbyt odkrywcza, ale bądźmy szczerzy, nie o wybitną fabułę tu chodzi. Oddział SWAT dostaje rozkaz pochwycenia mafioza, ukrywającego się w budynku w slumsach. Problem w tym, że budynek służy jako swego rodzaju hotel\ bezpieczne schronienie, dla najgorszych bandytów w mieście. Akcja początkowo idzie dobrze, ale z czasem wszystko się pieprzy, a nasi bohaterowie zostają uwięzieni w budynku rojącym się od uzbrojonych zbirów. W tym miejscu zaczyna się widowiskowa i trzymająca w napięciu rozwałka, czyli to, o co w tym filmie naprawdę chodzi.

Przemoc:
Wbrew temu, co sądzą niektórzy, nie jest łatwo nakręcić dobry film akcji. Wręcz przeciwnie, większość tak zwanego kina akcji jest po prostu nudna. Niemniej The Raid ma to coś, czego często brakuje nawet superprodukcjom z Hollywood, że nie wspomnę o filmach z budżetem ledwo przekraczającym milion dolarów. Ale właśnie ten brak funduszy sprawił, że twórcy filmu skupili się na podstawach. Brakuje tu wybuchów na tle wybuchów, głupawych hasełek i niesamowitych efektów specjalnych. Zamiast tego jest pot, krew i sceny walki w które naprawdę można uwierzyć. Walka jest tu brudna i brutalna. Ciosy naprawdę zdają się mieć siłę, a bohaterowie używają wszystkiego co wpadnie im w ręce. To prawdziwa walka o przetrwanie, w której nie ma miejsca na heroizm i zgrywanie bohatera. Równocześnie, sceny walki są niesamowicie estetyczne, w pewien niezwykły sposób wręcz piękne.

Podsumowanie:
The Raid to naprawdę efektywne kino akcji. Świetnie nakręcone, trzymające w napięciu, pełne doskonałych momentów i świetnych scen walki. Film bije na głowę większość Hollywoodzkich superprodukcji, mimo budżetu nie mogącego się z nimi równać. To obowiązkowy punkt programu dla wszystkich wielbicieli kina akcji.