poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Game of Thrones, odc. 51: The Red Woman (6x01)

W ostatniej scenie poprzedniego sezonu, zaliczyliśmy ostatni wielki moment z książki. Teraz jesteśmy na szerokich wodach niewiedzy i ja już w pierwszym odcinku zdążyłem dwa razy powiedzieć na głos "WTF!", czy tak wyglądało oglądanie tego serialu dla ludzi, którzy nie czytali książek przez te wszystkie lata? Bo jeśli tak, to zdecydowanie oglądałem go w zły sposób.
I pomaga fakt, że to był najlepszy odcinek otwierający w historii tego serialu. Zwykle ten pierwszy odcinek czy dwa są powolnym ustawianiem sceny, przypominaniem gdzie jesteśmy i ustanawianiem, dokąd idziemy. Ale sposób zakończenia poprzedniego sezonu rzucił nas prosto wir wydarzeń. Po kolei więc:
Przemytnik, wilkor i kilku czarnych braci siedzi w pokoju z trupem. To po prostu musi być dobry wątek. I faktycznie był siłą napędową odcinka. To niby taki prosty sposób budowania napięcia, kilka osób zamkniętych w pomieszczeniu, kontra wrogowie czający się na zewnątrz. Ale bądźmy szczerzy, w narracji, oklepane metody zwykle są oklepane, bo działają. I tak jest tutaj, zwłaszcza z Davosem jako przywódcą. Mamy oczekiwanie na wsparcie Dzikich, pytanie co zrobi tytułowa Czerwona Kobieta (do niej jeszcze wrócimy) i przede wszystkim pytanie w jaki sposób wróci Jon. I może nasi bohaterowie o tym nie wiedzą, ale z punktu widzenia widzów, dosłownie są oni zamknięci w pokoju z największą zagadką sezonu.

Tymczasem w Dorne trwa spokojna rozmowa i... Co się dzieje?! Czy oni właśnie zabili księcia doktora Bashira? I jego ochroniarza? I jego syna? Czy on jest nowych Seanem Beanem? I tak właściwie, jak Obara i Nymeria dostały się na statek? Czy przypłynęły do Królewskiej Przystani innym statkiem? Ale jeśli tak, to czy Doran/Bashir nie zauważył ich zniknięcia? Ostatecznie sądząc po włosach Tyeny musiało minąć co najmniej kilka tygodni. Po raz kolejny brak synchronizacji czasowej tego serialu sprawia mi problemy. Tak czy inaczej, wątek Dorne właśnie stał się dużo bardziej pusty. Zgaduję, że to oznacza nową wojnę domową w Siedmiu Królestwach. I jak przy tym wątku jesteśmy, muszę przyznać, że robi mi się coraz bardziej żal Cersei. I jeszcze jej reakcja na śmierć córki. Żadnych krzyków i gróźb. Zaczęła nawet winić siebie i jakąś przepowiednię. I o ile się nie mylę, przez cały odcinek nie tknęła alkoholu... Ba, nie zrobiła tego co najmniej od połowy poprzedniego sezonu. Zaczynam się poważnie bać o jej stan psychiczny.

 Tymczasem Daenerys zostaje na nowo zapoznana z kulturą Dothrakich. Temu serialowi zdecydowanie brakowało Dothrakich, mam wrażenie, że wszyscy którzy służyli khaleesi gdzieś zniknęli. Ale teraz mamy nowe osoby mówiące "It is known", więc wszystko wróciło na swoje miejsce. I chłopaki wnieśli potrzebną w tym odcinku dawkę humoru... Jak zwykle w przypadku hordy barbarzyńców. Ale naprawdę przez moment spodziewałem się, że ktoś powie:
What is best in life?
Crush your enemies. See them driven before you. Hear the lamentations of their women. It is known.
Z odrobinę innej beczki, można by pomyśleć, że Daenerys ze swoją wiedzą o kulturze dothrakich powinna wiedzieć, co się dzieje z wdowami po khalach. Na pewno wiedziała w książkach, bo ten motyw był kilka razy poruszany, jeszcze w pierwszym tomie.

I wreszcie ostatnia scena odcinka. Nasza ulubiona piromanka wkracza na scenę i momentalnie się rozbiera, ponieważ nie widzieliśmy jej nago od dobrych kilku odcinków, nie żebym narzekał ale... OH FUCK, CO TU ROBI ZGREDEK?!?!
Czy Melisandre była skrzatem domowym od samego początku? To tłumaczy tak wiele, na temat jej mocy i... Ahh, jest po prostu bardzo, bardzo ekstremalnie stara. To pewnie ma więcej sensu niż moje wyjaśnienie. Choć moje nadal jest lepsze. Ale to ciekawe, że zdecydowali się zakończyć odcinek odkryciem tej karty, która w sumie nic nie zmienia, ale nadal zostawiła nas w szoku. Ciekawe co Stannis by o tym powiedział... gdyby żył (ale mi wyszło piękne przejście, do następnego segmentu, aż sam muszę się pochwalić).

Another One Bites The Dust:
RIP (zaległe) Stannis Baratheon, Pierwszy tego Imienia, Prawowity Król Siedmiu Królestw. Kibicowałem mu przez większość wojny, aż do momentu, kiedy spalił własną córkę na stosie (tak, to jest ten punkt, w którym wyznaczam granicę). Był pozbawionym humoru, gramatyczny nazistą i to czyniło go przezabawnym. Nie interesowała go zabawa, przyjaźń czy opinia innych, jedynie prawo. Był porąbanym fanatykiem i w przerażający sposób, jednym z najlepszych kandydatów na króla, jakich miało Siedem Królestw w ostatnich latach. Mimo wszystko, będzie mi go brakować.

RIP połowa obsady Dorne, ledwo ich poznaliśmy i już zniknęli. A szkoda, bo naprawdę lubię Dorne, a zarówno serial, jak i książka tragicznie obcinają ten wątek.

Przemyślenia:
- Brienne już nie jest roninem.

- Czy Theon dźgną tego gościa przez tarczę na jego plecach? To nie mogła być zbyt dobra tarcza, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Theon ledwo trzymał się na nogach.

- Miło widzieć, jak bardzo Ramsey dba by psy miały co jeść, a ludzie myślą, że jest potworem.

- Arya zaczęła szkolenie na Daredevila, w następnym sezonie będzie pewnie walczyć z wojownikami ninja.

- Tyrion od początku wyglądał na takiego, co zjada dzieci.

- I co oni zrobią bez floty, przecież już prawie mieli wypływać... aha, no tak.

- Miło widzieć, że khal Drogo nadal ma szacun na dzielni. 

- Po pierwszym odcinku Jon Snow nadal martwy.

środa, 6 kwietnia 2016

Marzec z serialami (Daredevil sezon 2)

Jestem w szoku, jak dobre stało się Gotham w tym sezonie. Prawie wszystko wychodzi im tak, jak powinno. Od Hugo Strange'a, poprzez zachowanie i przygody Bruce'a, totalnie Burtonowski wątek Pingwina, skończywszy na działaniach Nigmy. Jedyne co nie działa, to wątek Gordona w ostatnim odcinku. Najpierw udawane poronienie, później ucieczka z więzienia... czy ja nagle zacząłem oglądać Modę na Sukces? Ale to małe zastrzeżenie, do jednego wątku, który może jeszcze zaskoczy. Jeśli ktoś jeszcze się zastanawia, czy sięgnąć po ten serial, polecam zacząć od sezonu drugiego.

Zacznijmy od Agentki Carter, bo już zbyt długo odkładałem opis jej przygód. Ten sezon był całkowitym odwróceniem poprzedniego. Tam zaczęli świetnie i pod koniec obniżyli loty. Tutaj pierwsze odcinki niemal sprawiły, że sobie darowałem. Na szczęście z czasem robiło się lepiej i końcówka była całkiem udana. Choć nadal nie było to naprawdę dobre i to chyba trochę wina ilości odcinków. Niektóre wątki zdawały się wepchnięte całkowicie na siłę. Postacie zachowywały się, jak gdyby czytały scenariusz. Agentka Carter w jednym odcinku była tak ranna, że ledwo chodziła a w kolejnym już nic jej nie było (mimo, że minęło zaledwie kilka godzin). Postacie znikały z fabuły na całe odcinki, bez żadnego wyraźnego powodu. Całe społeczeństwo zdawało się zależnie od wymogów fabuły zapominać i przypominać sobie, że są lata czterdzieste i USA jest bardzo rasistowskim miejscem. I tak dalej i tym podobne. Niemniej, trzeba przyznać, że to co było dobre, było naprawdę dobre. Szczególnie Jarvis i Howard Stark. Ten serial tragicznie zaniedbywał tego drugiego. Nie powinno się zaniedbywać swojej najlepszej postaci. A jak przy tym jesteśmy.

Agents of SHIELD pozbyło się dwóch spośród swoich najlepszych postaci. Rozumiem, że oni byli tak popularni, że Marvel postanowił dać im osobny serial, ale to nadal głupie. I sposób w jaki to rozegrano, że niby widzowi powinno być smutno. To szpiedzy, którzy zostali złapani i zdołali odejść wolno. To powód do radości, a nie smutku. Niemniej, odnośnie reszty odcinków, były dobre. Powiem więcej, ostatnio wróciłem do komiksów o X-Men (po kilku latach przerwy) i po lekturze kilku numerów, muszę ze smutkiem stwierdzić, że AoS jest obecnie lepszym X-Men, niż faktyczne X-Men.

Flash i Arrow znów nie mieli za dużo odcinków, więc omówię je razem. Zwłaszcza, że mam wrażenie, że niewiele się wydarzyło. Flash pokonał kolejnego speedstera, odkrył prawdę (lub jakąś jej wersję) i znów podróżował w czasie. Tym razem bez żadnych konsekwencji, poza pojawieniem się Dementora. Prawdę powiedziawszy jego wizyta w Supergirl była ciekawsza. Tamten serial może jest okropny, ale przynajmniej sama wizyta Barrego była czymś lekkim i zabawnym.
Tymczasem Oliver jeszcze bardziej rozstał się z Felicity. A później walczył z armią robo-pszczół, co w sumie było zaskakująco fajne. I komentarze Curtisa przypomniały mi, jak niesamowite życie wiodą te postacie. To fajne, kiedy pojawia się ktoś, kto odrywa się od całego dramatyzmu, by zauważyć, że są superbohaterami i to coś wspaniałego. Ale nadal mam zerowe zainteresowanie retrospekcjami. Przez chwilę myślałem, że zrobią się ciekawe, ale jednak się myliłem.

Legends of Tomorrow pozostaje zaskakująco dobre. Oglądając dosłownie łapię się na tym, że myślę sobie, że nie powinienem się tak dobrze bawić. I faktycznie, muszę przyznać, że odcinek o temporalnych/kosmicznych piratach był trochę słabszy. Niemniej historia o potworach z asteroidy była ciekawą próbą połączenia dwóch originów Hawkgirl. Sprawiła też, że zdałem sobie sprawę, że w Arrowverse nie ma kosmitów. Za to jak się okazało w ostatnim odcinku, jest Talia al Ghul. To jest trochę dziwne, że nigdy jej nie spotkaliśmy. Z drugiej strony, jeśli w 1960 miała już kilka lat, to znaczy, że w pozostałych serialach jest w okolicach sześćdziesiątki. Być może żona Damiena Darhk'a. Choć w sumie ona jest zdecydowanie zbyt młoda. Chyba, że używała Jamy Łazarza, by się odmłodzić. Tak czy inaczej, mam wrażenie, że ta postać jeszcze wróci w którejś z serii Arrowverse.

Daredevil sezon drugi wreszcie nadszedł i po raz kolejny potwierdził, że to najlepszy serial o superbohaterach, jaki istnieje. Zasadniczo, jeśli komuś podobał się pierwszy sezon, to ten jest mniej więcej tym samym, tylko lepszym. Postacie poboczne są mniej irytujące, fabuła bardziej skupiona, sceny akcji jeszcze lepsze. Do tego Punisher i Elektra są doskonali. Zwłaszcza Jon Bernthal był genialny jako Frank Castle, jego postać wciągała dużo bardziej, niż sam Daredevil. I z licznych "vs" między różnymi bohaterami, jakie dostaniemy w tym roku, to zapewne było najbardziej ideologicznie-merytoryczne. Mój jedyny zarzut dotyczy końcówki, za dużo ninja za mało sensownych wyjaśnień. Poza tym, ten sezon był naprawdę bliski doskonałości.