czwartek, 22 grudnia 2016

Superbohaterowie dla początkujących, cz. 3 czyli Batman a Król Artur

Zajęło trochę dłużej niż planowałem, ale oto wreszcie trzecia i ostatnia część tej serii. Od ostatniego postu przeczytałem komiks, w którym Galactus tłumaczy, jak działa czas w uniwersum Marvela i czemu bohaterowie się nie starzeją, więc od tego zaczniemy. Później porównamy Batmana i Króla Artura. I wreszcie wyjaśnię obecne statusy quo w komiksach Marvela i DC. I dam kilka rekomendacji, gdzie zacząć czytanie, jeśli nie chce się być zbyt zagubionym.

Czas to nie czas 2, czyli wujek Galactus tłumaczy
W (już nie) nowej serii Ultimates z 2015, znajduje się scena, w której Galactus wyjaśnia, jak działa czas we wszechświecie Marvela. Jest to dziwne i dosyć skomplikowane tłumaczenie, dostosowane do możliwości umysłowych ludzi. Zasadniczo, sprowadza się do tego, że nie istnieje jedna, stała wersja historii. Czas jest rzeką, która stale zmienia swój bieg, dopasowując się do zmian. Do tego, niektóre wydarzenia są tak ważne, że zyskują własne pole grawitacyjne, w które łapią pobliskie wydarzenia. Również teraźniejszość zostaje pochwycona w to pole i zaczyna ciągnąć dane wydarzenie przez czas, za sobą. Jednym z takich wydarzeń było powstanie Fantastycznej Czwórki (jako początek nowoczesnego uniwersum Marvela). Co za tym idzie, przez kilka pierwszych lat, czas biegł normalnie, ale później teraźniejszość dotarła do skraju rzeczonego pola grawitacyjnego i zaczęła ciągnąć to wydarzenie. A, że z nim połączone były debiuty innych bohaterów (większość wczesnych postaci w Marvelu debiutowała w F4), to nagle wszystkie te postacie przestały się starzeć. I tak ich debiut zawsze jest tylko kilka lat w przeszłości, a rzeczywistość stale dopasowuje się (np. zmieniając wojnę, w której walczył Punisher). Dlatego Kapitan Ameryka zawsze walczył w latach czterdziestych w II wojnie światowej (to było przed F4), ale moment w którym go rozmrożono, stale się przesuwa. Do tego, im dłużej to trwa, tym bardziej dane wydarzenie zostaje w tyle za teraźniejszością, więc te postacie faktycznie się starzeją, tylko bardzo powoli.

Mit Arturiański w Gotham
A teraz wracając do tego, o czym pierwotnie miałem pisać. Historie o Królu Arturze opowiadano w takiej czy innej formie od okolic VI wieku. Najpopularniejsza dziś wersja mitu, to Le Morte d'Arthur, napisany przez Thomasa Mallorego dopiero w XV-wieku. Oczywiście od tamtej pory powstały setki książek, komiksów, filmów itp. Ta legenda nadal żyje, nadal się rozwija. I chodź dziś możemy patrzeć na nią jako kompletną opowieść, z początkiem, środkiem i końcem oraz jasnym zestawem postaci, oryginalnie tak nie było. Artur był po prostu heroicznym królem, który gromił Sasów, razem z grupką towarzyszy i po drodze dokonywał różnych heroicznych czynów. Większość znanych nam obecnie elementów jego historii, jak czarodziej Merlin, Lancelot, Święty Gral czy Okrągły Stół, pochodzi z XII i XIII w. Elementy te powstawały i ewoluowały na przestrzeni kolejnych historii opowiadanych przez różnych autorów. Niektóre pomysły się przyjmowały i zostawały na stałe, inne po jakimś czasie znikały, lub zmieniały się w coś zupełnie innego. Brzmi znajomo?
A teraz spójrzmy na komiksy, a dokładnie na Batmana, bo jego zna najwięcej ludzi. Początkowo była to historia o jednym gościu, który przebierał się za nietoperza i bił przestępców, z pomocą zaprzyjaźnionego komisarza Gordona. Z czasem dowiedzieliśmy się, czemu to robi. Pojawiła się Jaskinia, Batmobil i Alfred. Dick Grayson jako Robin, Joker, Catwoman i cała horda innych wrogów. Później Dick zmienił ksywę na Nightwing, zastąpił go drugi Robin, Jason Todd, który ostatecznie zginął z ręki Jokera, by później powrócić jak Red Hood. Później był trzeci Robin, Tim Drake, który sam rozgryzł tożsamość Batmana. W międzyczasie, Bane złamał naszemu bohaterowi kręgosłup. Joker postrzelił i sparaliżował Batgirl itd. itp. Ta historia stale się rozwija, stale dodaje nowe elementy, najnowszymi są Damian Wayne i Trybunał Sów. I nie mam wątpliwości, że ostatecznie znajdzie też swoje zakończenie. Po prostu nie jesteśmy jeszcze na tym etapie, Batman nie miał jeszcze swojego Le Morte d'Arthur i pewnie zajmie jeszcze wiele dekad, zanim się go doczeka. I nawet wtedy, nie mam wątpliwości, że nie będzie to koniec jego historii. Tak jak nie był faktycznym końcem króla Artura. Za sto lat ludzie wciąż będą opowiadać o Batmanie i jego Bat rodzinie. A na razie jesteśmy w tym punkcie, w którym Mit Arturiański był w XII wieku.

Stan obecny
Zacznijmy od DC, bo to prostsze. W 2011 roku, po Flashpoint, wszechświat DC się zresetował. Wszystkie postacie zaczęły z czystą kartą, z fabułą umieszczoną 5 lat po sformowaniu Ligi Sprawiedliwości.
Zaledwie kilka miesięcy temu, rozpoczął się Rebirth, czyli wielkie porządkowanie multiwersum. Większość statusów quo pozostała bez zmiany, ale rozpoczęła się historia w której okazuje się, że podczas ostatniego resetu wszechświata, ktoś ukradł naszym bohaterom kilka lat (dlatego są tak młodzi). Na odpowiedź kto za tym stoi, będziemy musieli poczekać, bo twórcy nie śpieszą się z tą historią (fani podejrzewają Dr Manhattan).
Jak pisałem, statusy quo w większości zostały bez zmian, ale na kilka rzeczy warto zwrócić uwagę. Przede wszystkim jest kwestia Supermana. Otóż wersja Kal-Ela z New 52 ginie w Rebirth i zostaje zastąpiona przez starszego Człowieka ze Stali, pochodzącego z wcześniejszej wersji wszechświata. Czyli zasadniczo wrócił Superman z lat 90-tych, ten, którego polscy czytelnicy mogą kojarzyć z komiksów wydawanych przez TM-Semic. Jest on żonaty z Lois i ma syna Jonathana, który przyjął rolę Superboya. Wiele obecnych historii kręci się wokół faktu, że nasi herosi muszą zaufać temu (z ich punktu widzenia) nowemu Supermanowi, który faktycznie wie, co robi i pamięta czasy, kiedy Batman biegał w tęczowym kostiumie.
Poza tym, jest dwójka nowych ziemskich Green Lanternów (Simon Baz i Jessica Cruz), którzy zajmują się ochroną ziemi przed kosmitami, w historii dużo łatwiejszej do ogarnięcia, niż kosmiczna saga Hala Jordana. I oczywiście teraz, kiedy zarówno Batman jak i Superman mają synów w podobnym wieku, przyszedł czas, by ustawić ich w świetle reflektorów. Brzmi to, trochę śmiesznie, niemniej mamy tu dwie bardzo ważne postacie, które nie posiadają jeszcze ustanowionego statusu quo, których przygody zapewne zdominują świat DC w ciągu kolejnych dekad. To dosłownie początek nowego pokolenia, które już w przyszłym roku zaowocuje serią Supersons, opowiadającą o wspólnych przygodach tej dwójki. Sam Damian Wayne został też przywódcą Teen Titans (w tym sensie, że porwał wszystkich członków drużyny i zmusił ich do współpracy).
Poza tym, jak wspomniałem, świat DC jest dosyć stabilny i łatwy do ogarnięcia posiadając podstawową wiedzę. Nie można tego niestety powiedzieć o Marvelu. Ale po kolei.

W zeszłym roku, multiwersum Marvela zostało zniszczone w wielkiej, epickiej historii. Następnie Dr Doom i Dr Strange stworzyli nowy świat, nazywany Battleworldem. Oczywiście część postaci z oryginalnego wszechświata przetrwała i podjęła walkę o przywrócenie wszystkiego do normy. Ostatecznie Reed Richards pokonał Dooma i z pomocą swoich dzieci odtworzył Multiwersum (po czym pomachał na do widzenia i zniknął, do czasu, aż Marvel odzyska prawa do filmów o Fantastycznej Czwórce). Tak rozpoczął się tak zwany All-New, All-Different Marvel, który miał być świetną okazją dla nowych czytelników, by wsiąść do tego pociągu. Osobiście byłem jednym z tych czytelników, po latach przerwy znów sięgnąłem po tytuły Marvela, spodziewając się, że będzie jak z New 52 DC. Nie było.
Marvel niestety stał się zakładnikiem trwających latami historii i stale zmieniającego się statusu qou, sprawiającego, że trudno jest nowemu czytelnikowi zrozumieć, co się dzieje. I ciągłe trzęsienia ziemi w stylu Civil War 2 nie pomagają. Nadmienię, że All-New już się skończyło i teraz jest Marvel NOW! 2.0, który jest jeszcze bardziej skomplikowany. Ale, spróbuję wyjaśnić kilka podstawowych kwestii:
Jest dwóch Kapitanów Ameryków (Falcon i faktyczny Steve Rogers, który był stary, później znów stał się młody, ale teraz jest agentem Hydry z powodu magicznej dziewczynki), dwóch Iron Manów (jednym jest Dr Doom, drugim czarnoskóra nastolatka z hologramem Tonego Starka do pomocy), dwóch Thorów (Jane Foster czyli postać Natalie Portman z filmów i faktyczny syn Odyna, który stał się niegodny i teraz próbuje zdobyć wersję Mjolnira z innego wszechświata), dwóch Spider-manów (Peter Parker, który teraz jest cynicznym milionerem jak Tony Stark i Miles Morales, którego przygody faktycznie wyglądają jak komiksy o Spier-manie), dwóch Wolverinów (X23 czyli żeński, nastoletni klon Wolverina i Old Man Logan, czyli stary Logan z alternatywnej, post-apokaliptycznej przyszłości).
Inne postacie, których mamy dwa zestawy to Hawkeye, Beast, Iceman, Angel itd. Przez chwilę było dwóch Hulków, ale później Hawkeye zabił Brucea Bannera.
Mutanci znów stoją na skraju zagłady, w związku z czym zamieszkali w Limbo i teraz idą na wojnę z Inhumans (i biorąc pod uwagę politykę Marvela wobec X-Men, w ostatnich latach, naprawdę boję się wyniku tej wojny).
I nie mogę zapomnieć o pięciu różnych drużynach Avengers (Avengers, Occupy Avengers, U.S.Avengers, Great Lakes Avengers i Uncanny Avengers).
To wszystko sprawia, że ogarnięcie tego, co dzieje się ogólnie w świecie Marvela jest bardzo problematyczne. Na szczęście poszczególne historie są znacząco łatwiejsze, do zrozumienia.

Gdzie zacząć
Najprostsza odpowiedź brzmi, od numeru pierwszego. Na zachodnim rynku, jak pisałem, obydwa giganty regularnie robią punkty przystankowe, jak Marvel NOW! 2.0 i Rebirth. Zawsze wiąże się to z całą masą numerów 1, które zwykle projektowane są tak, by łatwo wprowadzić nowego czytelnika w to, co się dzieje. Na ten moment DC radzi sobie z tym lepiej (poza dopiero upraszczającą się fabułą Supermana), ale poszczególne komiksy Marvela też nie są zbyt skomplikowane. I tu z nowszych tytułów mogę polecić szczególnie genialną serię Vision, Toma Kinga (12 numerowa, zamknięta historia) i nowe Champions, skupiające się na nastoletnich herosach. W DC z nowszych tytułów mamy zdecydowanie Batmana (w Rebirth również Toma Kinga) i Supermana (po raz pierwszy zdażyło mi się naprawdę lubić serię o stałą Człowieku ze Stali), jak i niedawną mini-serię Superman: American Alien, Maxa Landisa.

Tymczasem na polskim rynku sytuacja jest dużo prostsza, ponieważ ukazują się u nas tylko wydania zbiorcze. Mamy więc konkretne, nie wymagające dużo kontekstu historie, jak te wydawane w Wielkich Kolekcjach Komiksów zarówno Marvela jak i DC, czy serii DC Deluxe Egmonta. Konkretne serie, zarówno Marvela jak i DC również są wydawane przez Egmont z bardzo wyraźną numeracją tomów (polecam zwłaszcza Batmana i Wonder Woman). Na razie są to głównie serie z New 52 i sprzed Secret Wars, ale szybko zaczynają zrównywać się z amerykańskimi wydaniami (ponoć Rebitrh ma zawitać na nasz rynek już w 2017). Wydania zbiorcze zawsze są przygotowywane tak, by czytelnik nie miał problemu z nadążeniem, więc można zacząć od dowolnego tytułu z napisem "Tom 1", lub bez żadnego oznaczenia (bo to zwykle pojedyncza historia, często z założenia toczące się "gdzie indziej"). Tu z najciekawszych, które ukazały się w Polsce w ostatnich latach, należą Superman: Czerwony Syn, Batman: Ziemia Jeden i Nowa Granica.

wtorek, 6 grudnia 2016

Listopad z serialami

Ten miesiąc został zdominowany przez DC. Agents of SHIELD miało przerwę, więc poczekam na więcej odcinków. Tymczasem serie CW zderzyły się w wielkiej, czteroodcinkowej historii, którą opiszę osobno. Po kolei więc:



W przypadku Gotham, chcąc nie chcąc, muszę zacząć od końca. Ta ostatnia scena była po prostu niesamowita w tym, jak bardzo była zła. Naprawdę niewyobrażalnie wręcz głupia. I jeszcze na końcu nóż wpada do wody i odpływa... czy oni zatrudnili twórców Mody na Sukces do pisania tych scenariuszy? I jak to jest, że tylko Gordon zauważa ludzi zakażonych tym debilnym wirusem? To nie jego umiejętności detektywistyczne, bo tych zdecydowanie nie posiada, więc musi być potęga fabuły. I na czym tak właściwie polegał plan tego lekarza? To wszystko jest po prostu tak boleśnie głupie. W poprzednim sezonie postać Gordona coś robiła, w tym najwyraźniej cały pomysł sprowadza się do tego, że ma cierpieć.
Ale jest pozytyw, kiedy ten serial nie zanudza nas przygodami Gordona, mamy pozostałe dwa wątki (przygody młodego Bruce'a i jego ekipy, oraz konflikty rządzących Gotham szalonych przestępców) i te faktycznie trzymają poziom. Jeśli ten serial oleje Gordona i skupi się na reszcie postaci i ich trwającym lub nieuniknionym starciu z Trybunałem Sów, druga połowa sezonu, wciąż może być całkiem udana.

Serie CW omówię pokrótce, zanim przejdę do Inwazji! Szczerze mówiąc, niewiele się w nich działo, w sensie dużej fabuły. Do tego stopnia, że teraz trudno mi sobie przypomnieć co się działo w tych trzech, które nie są Flashem. To znaczy pamiętam, że Legends byli na dzikim zachodzie a Arrow walczył z gościem, który ośmielił się zabijać przestępców (mimo, że sam Oliver został określony przez własną drużynę, seryjnym zabójcą), ale żadna z tych rzeczy nie wydaje się mieć wpływu, na główną fabułę (jak co roku, głównym problemem tych seriali jest zbyt duża ilość odcinków, prowadząca do masy fillerów). W Supergirl (tak, nadal to oglądam) jest trochę lepiej, Guardian okazał się fajnym dodatkiem i w sumie cały serial jest naprawdę szokująco lepszy, niż w zeszłym roku.
Tymczasem Flash... zdołał wrzucić kilka naprawdę przyzwoitych odcinków. Żadnego manipulowania czasem, ani podobnych bzdur, tylko porządna, staromodna fabuła o super-bohaterach. I nawet Kevin Smith wrócił, by wyreżyserować bardzo dobry odcinek o Killer Frost. Swoją drogą, DC naprawdę pcha ostatnio tą postać. W komiksach nawet awansowali ją z Suicide Squad do JLA. Co sprawia, że trochę boję się, że filmy po nią sięgną, i serial znów będzie musiał odstrzelić postać, bo stała się zbyt popularna... Coś jeszcze? Aha, tak. Draco Malfoy okazał się czarnym charakterem. Najbardziej rozbawiło mnie, że zrobili z tego ważną scenę, jakby ktokolwiek we wszechświecie miał być zaskoczony. Ehh... Przynajmniej nowy HW jest fajny.

A teraz przejdźmy, do głównego wydarzenia miesiąca. Inwazja inspirowana jest komiksem z końca lat 80-tych. W którym armia kosmitów zwanych Dominatorami, atakuje ziemię na czele koalicji obcych ras. I tu od razu trzeba zwrócić uwagę na pewną kwestię. Dominatorzy są żółci, mają karykaturalnie długie zęby i flagę Japonii na czole. To czyni ich dosyć dziwnym wyborem na wrogów w latach osiemdziesiątych i jeszcze dziwniejszym w 2016. Ale przejdźmy do samej historii, przedstawionej w serialach.
Zacznijmy od pierwszego problemu, czyli faktu, że ta czteroczęściowa opowieść, ma tylko trzy części. Rozpoczynający ją odcinek Supergirl, nie ma absolutnie nic wspólnego z czymkolwiek. Poza ostatnią sceną, która i tak zostaje powtórzona we Flashu. W Inwazji nie biorą też udziału, żadne postacie z Supergirl, poza samą Karą (głównie dlatego, że zostają we własnym wszechświecie). Przez chwilę myślałem, że nasi herosi użyją zabijającego kosmitów gazu, z tego odcinka Supergirl, ale nie, ten odcinek po prostu nie miał nic wspólnego z samym eventem.
Więc faktyczna fabuła zaczyna się we Flashu i to chyba też najlepszy jej fragment. Porządny superhero team-up. Później zaczyna być już trochę gorzej. Zwłaszcza środkowy odcinek Arrow za bardzo skupia się na postaciach z tej serii, ignorując trochę główną fabułę (częściowo dlatego, że był to równocześnie setny odcinek Arrow).
I jak jesteśmy przy negatywach, to podstawowym jest brak postaci. Nawet z Legends do pomocy, nasi herosi nie są zbyt liczebni i nie grzeszą też siłą. Supergirl jest potężniejsza, niż wszyscy inni bohaterowie razem wzięci. Flash i Firestorm są w stanie w pewnym stopniu dotrzymać jej kroku, ale wszyscy inni zostają w tyle. Co za tym idzie, finałowa walka faktycznie sprowadza się do tych trzech postaci ratujących świat, podczas gdy reszta (w większości) zwykłych ludzi, urządza sobie ustawkę z kosmitami na jakimś przypadkowym dachu.
Nie pomaga też fakt, że to nadal serial telewizyjny z telewizyjnym budżetem, próbujący pokazać nam trzygodzinną, epicką historię o superbohaterach walczących z inwazją kosmitów. Nie ma szans, by wyglądało to naprawdę dobrze.
Teraz trochę pozytywów. Przede wszystkim, to jest porządny, komiksowy team-up. W filmach podobne uczucie miałem tylko oglądając po raz pierwszy Avengers. Tyle, że w filmach to pojedyncze przygody, regularnie prowadzące do wspólnej zabawy. Tutaj mamy grupę postaci z własnymi regularnymi seriami, które tylko raz na 20 odcinków działają razem. I to jest bardzo komiksowe. Naprawdę oglądanie interakcji tych wszystkich postaci sprawiło mi dużo frajdy, i jasno pokazało, że Arrowverse ma własną Trójcę z Arrowem, Flashem i Supergirl w rolach odpowiednio Batmana, Supermana i Wonder Woman.
Co tu dużo mówić, była masa wspaniałych momentów, jak Firestorm używający swojej mocy na maksimum, czy starcie Supergirl kontra reszta postaci.
Co więcej, ta historia perfekcyjnie uchwyciła styl tych seriali, więc jeśli ktoś lubi seriale CW, nie spodziewa się za dużo i potrafi wyłączyć myślenie i po prostu dobrze się bawić, to Heroes v Aliens (widzę, że DC już permanentnie porzuciło s w vs w tv i filmach) jest sposobem na przyjemne spędzenie dwóch godzin.