poniedziałek, 27 lutego 2012

Star Trek dla początkujących, część druga czyli seriale i filmy

Space... the Final Frontier. These are the voyages of the starship Enterprise. Its continuing mission: to explore strange new worlds, to seek out new life and new civilizations, to boldly go where no one has gone before.
kapitan Picard

Skoro mamy już podstawy, teraz zerknijmy na konkrety. Star Trek składa się z 5 seriali i 11 filmów. Większość z nich da się oglądać osobno, bez znajomości reszty uniwersum, zwłaszcza w przypadku seriali. Więc, bez zbędnych dodatków:


Star Trek: The Original Series (TOS) 1966-1969
W połowie 23 wieku załoga okrętu kosmicznego USS Enterprise przemierza galaktykę w poszukiwaniu nowych cywilizacji. Każdy odcinek serialu jest osobną historią, na ogół utrzymaną w konwencji przygodowej. Dzisiaj scenografia i efekty specjalne mogą wydawać się dosyć zabawne, również sposób prezentowania przez serial niektórych zagadnień naukowych bywa bardzo naiwny. Niemniej, mimo upływu lat, TOS nadal ma to coś. Z tego serialu pochodzi kilka niezaprzeczalnie najlepszych historii w dziejach sf. Szczególnie takie odcinki jak The City on the Edge of Forever czy Balance of Terror, które nawet dziś wbijają w ziemię i pozostają oryginalnie świeże. Do tego sam serial nie stronił od poruszania ciężkich i jak na swoje czasy bardzo kontrowersyjnych tematów. I wprowadzał wiele z późniejszych symboli serii, oraz pamiętnych postaci, takich jak Mr Spock. Co więcej, serial stworzył zasadę, że zły odpowiednik bohatera musi mieć bródkę (odcinek Mirror, Mirror):




Star Trek: The Next Generation (TNG) 1987-1994
W połowie 24 wieku nowy okręt stawia czoła nowym wyzwaniom. USS Enterprise D, pod dowództwem kapitana Picarda wyrusza na kolejną misję. Wiele się jednak zmieniło w porównaniu z TOSem. Podczas gdy Kirk był radosnym awanturnikiem, Picard staje raczej na pozycji myśliciela, rozważnego przywódcy, kontrolującego sytuację ze swojego fotela na mostku. Nie oznacza to, że TNG ma mniej akcji niż TOS, ale zdecydowanie jest w nim więcej myśli. Więcej głębi. Co więcej, to właśnie TNG wprowadza nas w świat 24 wieku, który w dużej mierze zdominował Star Trek. W tym serialu również pojawia się Borg (że nie wspomnę o słynnym Picard facepalm).


Star Trek: Deep Space Nine (DS9) 1993-1999
Najbardziej nietypowy spośród seriali ze znaczkiem Star Trek. Jako pierwszy, nie opowiada o przygodach załogi Enterprise, choć pojawia się w nim kilka postaci z TNG, dwie nawet w stałej obsadzie. Akcja tym razem toczy się na stacji kosmicznej DS9 pod dowództwem kapitana Sisko, co za tym idzie, wątek eksploracji kosmosu schodzi na drugi plan. Na pierwszy zaś wysuwają się polityka, religia, rasizm i wojna. Co za tym idzie, pierwsze sezony nie są zbyt porywające, ale przygotowują one tło dla tego, co nadchodzi. Czyli złożonej, rozbudowanej fabuły z masą postaci pobocznych, dramatycznymi bitwami i zwrotami akcji o zasięgu galaktycznym. Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że każdy kolejny sezon jest coraz lepszy, choć przy tym coraz mroczniejszy. I chyba coraz mniej Star Trekowy, w klasycznym ujęciu tej serii. Nawet mundury w późniejszych sezonach zmieniają barwy na mroczniejsze, czarno fioletowe.


Star Trek: Voyager (VOY) 1995-2001
Serial powstawał mniej więcej w tym samym czasie co DS9 i przedstawia wydarzenia tego samego okresu. Tylko gdzieś bardzo daleko. Otóż tak się składa, że okręt Voyager, pod dowództwem kapitan Janeway, zostaje w pierwszym odcinku przeniesiony na drugi koniec galaktyki. Reszta serialu polega zasadniczo na tym, że jego załoga dzielnie wraca z miejsca, do którego nie dotarł jeszcze żaden człowiek. Mimo średniego początku, VOY osiąga całkiem niezły poziom w okolicach 4 sezonu. Otwierający go dwuodcinkowy Scorpion opowiada jedną z najlepszych historii w całej sadze. Niestety ostatnie dwa sezony cierpią już na wyraźne zmęczenie materiału. Wciąż trafiają się świetne odcinki, ale całość skręca w kierunku wyraźnej wtórności. Osobiście nie mogę również nie zarzucić Voyagerowi, że zepsuł Borga. W TNG Borg był pochłaniającym wszystko żywiołem. Jeden okręt Borga stawał przeciw całej Federacji, a mimo to pokonanie go zawsze przychodziło z wysoką cenę. W VOY to jeden okręt Gwiezdnej Floty stawiał czoła całemu kolektywowi Borga i za każdym razem odnosił zwycięstwo. To było ciekawe i emocjonujące w Scorpionie, później staje się nudne i sprowadza do: Zobaczmy jakim sposobem Janeway pokona złą królową Borga tym razem.


Star Trek: Enterprise (ENT) 2001-2005
Po zakończeniu Voyagera twórcy zadali sobie pytanie: Co dalej? Niestety odpowiedź była okropna. Czasami zdarza się, że fani jakiegoś serialu zbierają się i tworzą petycje, by ocalić serial, który ma zostać zdjęty z anteny. W przypadku Entka, fani wystosowali petycję, by zdjąć go z anteny! Był tak zły. Czemu? Co było w nim okropne? Już wyjaśniam.
Akcja Entka toczy się w 22 wieku, sto lat przed kapitanem Kirkiem i kilkanaście przed powstaniem samej Federacji. W teorii twórcy chcieli uzyskać tego ducha wczesnych podróży, pokazać pierwsze kroki ludzkości w kosmos. I tu pojawił się problem, bo każda "nowa" rasa spotykana przez załogę Enterprise, była starą rasą dla każdego, kto wie cokolwiek o Star Trek. Z wyjątkiem tych, które były zupełnie nowe, ale to było jeszcze gorsze, bo prowadziło do pytania: Jakim cudem nie widzieliśmy tych gości w żadnej z późniejszych serii, jeśli żyją o rzut beretem od ziemi? Co gorsza, twórcy na każdym kroku gwałcili kanon, wykazując całkowity brak szacunku dla materiału źródłowego i fandomu. A co najgorsze, cały serial był wtórny, nudny i pozbawiony jakichkolwiek śladów głębi czy ciekawych postaci. Nieliczne dobre odcinki w większości są prostym zerżnięciem z wcześniejszych seriali. Wyjątkiem jest tu ostatni, czwarty sezon. Składa się on głównie z dwu i trzy odcinkowych historii. Wszystko jest w nim zgodne z kanonem, fabuła kipi od akcji i skupia się na tym, czego chcieli fani, narodzinach Federacji i konflikcie z Romulanami (a przynajmniej wstępie do tych wydarzeń). Ogólnie, 4 sezon Entka to jedyny, który mogę polecić, zwłaszcza historię In A Mirror, Darkly. Niestety w ostatecznym rozrachunku najbardziej pamiętnym elementem Enterprise była postać T'Pol, i nie dlatego, że tak dobrze ją napisano:

A teraz trochę o filmach:
Star Trek: The Motion Picture (1979) czyli pierwszy film z serii. Kapitan Kirk powraca w nim z oryginalną załogą i odnowionym Enterprisem, by znów ocalić ziemię. Nakręcony na fali popularności Star Wars w pamięci potomnych zapisał się głównie tym, jak bardzo jest zły. I nie chodzi mi o fabułę, bo ta nie była tak tragiczna, chodzi o całą resztę. Długie, nudne sceny, kiepskie efekty specjalne itp. itd. Ten film naprawdę może być bolesny do oglądania.

Star Trek II: The Wrath of Khan (1982) uznawany za jeden z najlepszych w całej serii. Zasłyną też słynną sceną, w której Kirk wykrzykuje imię swojego przeciwnika. Jest to również pierwsza część swoistej trylogii. Sama fabuła kręci się wokół genetycznie ulepszonego megalomana i broni masowej zagłady. Doskonała mieszanka.

Star Trek III: The Search for Spock (1984) kontynuacja wątków z poprzedniej części. I właściwie wszystko co o nim powiem odnośnie fabuły, będzie spoilerem zakończenia drugiej części. Dlatego stwierdzę tylko, że film jest przeciętny. Nie rewelacyjny, ale również nie tragiczny.

Star Trek IV: The Voyage Home (1986) ostatnia część trylogii i rzadki przypadek historii o podróży w czasie, która nie wywołuje u mnie odruchu wymiotnego (wyjątkiem jest tu też cały Dr Who). Co więcej film jest utrzymany w stylu komedii familijnej i działa świetnie. Zawiera rozbrajające dialogi, świetne sceny i cudowny klimat. Spory sukces kasowy tej części był również odpowiedzialny za powstanie serialu TNG.

Star Trek V: The Final Frontier (1989) niezaprzeczalnie najgorsza część w dziejach Star Treka i ogólnie okropny film. Omijać z daleka! Jedyny dobry element, to starcie Kirka z Bogiem.

Star Trek VI: The Undiscovered Country (1991) ostatnia część opowiadająca o losach oryginalnej załogi. I odeszli w dobrym stylu. Ten film ma wszystko czego można wymagać od Star Treka, przygodę, intrygę, humor i cytujących Szekspira Klingonów. Czego chcieć więcej?

Star Trek Generations (1994) film którym na scenę wkracza nowe pokolenie. Akcja toczy się po wydarzeniach z TNG i jest swego rodzaju przekazaniem pochodni. Pojawia się tu wprawdzie kapitan Kirk, ale to Picard i jego załoga są w centrum uwagi. Film nie jest zły, ale zdecydowanie zawiera jedną z najgorszych scen śmierci herosa w dziejach.

Star Trek: First Contact (1996) moim zdaniem najlepsza część w serii i ogólnie jedna z najlepszych historii w całym Star Trek i ogólnym sf. Kapitan Picard i jego załoga stawiają czoła Borg w wybuchowej, naładowanej akcją i emocjami walce o przetrwanie Federacji. Po prostu wyborny.

Star Trek: Insurrection (1998) podobnie jak część trzecia i siódma, ten film jest po prostu przeciętny. Niby ma akcję i trudne wybory, ale całościowo wypada dosyć, no cóż, przeciętnie.

Star Trek Nemesis (2002) ostatni film o Picardzie i równocześnie ostatni z pierwotnej serii. I niestety jeden z trzech najsłabszych. Do dziś uwielbiam scenę walki kosmicznej którą zawiera, ale niesty absolutnie nic poza tą walką w nim nie ma.


Star Trek (2009) Nowe otwarcie, nowa seria, nowy Kirk i ogólnie, wszystko nowe. Ten film można spokojnie oglądać bez jakiejkolwiek wiedzy o wcześniejszych tytułach, choć jest w nim również sporo mrugnięć do fanów i zabawnych nawiązań do wcześniejszych tytułów. Całość ma trochę potknięć na polu logiki i spójności fabuły, ale nadrabia tempem i humorem. Również nowe wersje oryginalnych postaci zdają egzamin (Kirk jest nawet lepszy), choć nie da się ukryć, że Spock bez głosu Leonarda Nimoya to nie to samo.

I to tyle. W tej chwili trwają zdjęcia do kolejnej części, ma ona wejść do kin w maju 2013, a do obsady ma dołączyć (zapewne w roli czarnego charakteru) Benedict Cumberbatch (Sherlock Holmes z serialu Sherlock).

niedziela, 26 lutego 2012

Star Trek dla początkujących, część pierwsza czyli świat

Kosmos. Ostateczna granica.

Dziś postanowiłem sięgnąć po absolutnego kolosa. Prawdziwego krakena sf. Star Trek. 11 filmów, 5 seriali, 1 kreskówka, niezliczone książki, komiksy (w tym kilka dziwnych) i gry. Jedna z największych sag w dziejach. I to jest jej główny problem. Często zdarza mi się słyszeć od ludzi, że chętnie sięgnęliby po Star Trek, ale nie mają pojęcia od czego zacząć, a sama ilość tytułów ich przytłacza. Stąd pomyślałem, że ułatwię trochę sprawę. Niemniej kiedy zabrałem się za konkrety, okazało się, że jest tego za dużo jak na jeden wpis. Dlatego będą dwa, w tym wyjaśnię ogólnie, o co chodzi, skąd się to wzięło i z czym się to je. A w następnym wezmę się za szczegóły i przybliżę kolejne filmy i seriale, podzielę się również moją opinią na temat tego, które należy obejrzeć, a których należy się wystrzegać. Więc, na początek odrobina historii:

Początek
Był rok 1966 kiedy w NBC zadebiutował Star Trek. Pierwszy serial, później znany jako The Original Series (TOS). Było to dzieło Genea Roddenberrego (po prawej), człowieka, który uznawany jest za Georgea Lucasa Star Treka. Serial od początku był czymś innym, nowym. Opowiadał o podróżach kosmicznych statku Enterprise, pod dowództwem kapitana Kirka. W rzeczywistości jednak, pod warstwą awanturniczości i (dziś dosyć zabawnych) efektów specjalnych, kryła się wspaniała i niezwykle optymistyczna wizja przyszłości w 23 wieku, gdzie głód, wojny i rasizm są już za nami. Wizja dosyć kontrowersyjna, zwłaszcza jeśli zauważymy, że wśród głównych bohaterów znalazła się czarnoskóra kobieta i Rosjanin (w połowie lat 60 nie do pomyślenia). Serial przetrwał zaledwie 3 sezony, ale zapisał się w pamięci fanów, a powtórki cieszyły się niesłabnącą popularnością przez lata.
W roku 1973 powstał nawet serial animowany (The Animated Series lub TAS), ale nie zapisał się on niczym szczególnym w pamięci potomnych.
Dopiero w roku 1979 Star Trek powrócił i to w wielkim stylu. Star Trek: The Motion Picture zagościł na ekranach kin, przywracając starą załogę i zapisując się w historii jako jedna z najgorszych części w całej sadze. Później było już jednak z górki, kolejne lata to kolejne świetne filmy, prowadzące prosto do nowego serialu.

Złoty Wiek
W roku 1987, na fali sukcesów kolejnych filmów, postanowiono wreszcie zabrać się za kolejny serial. Tak narodził się Star Trek: The Next Generation (TNG) rozpoczynając nową epokę w historii serii (i niekończący się spór o to, kto był lepszym kapitanem Kirk czy Picard). Akcję przeniesiono niemal sto lat w przyszłość w porównaniu z TOSem, a na fotelu dowódcy nowego Enterpirisea zasiadł kapitan Picard. W kolejnych latach powstawały kolejne filmy i seriale. Deep Space Nine (DS9) i Voyager (VOY) umieściły swoją akcję mniej więcej w tym samym czasie co TNG, i znacząco rozbudowały wszechświat Star Treka, oddalając się od przygód załogi Enterpisea i pokazując inne okręty Gwiezdnej Floty.

Martwy jak Star Trek
Niestety już w Voyagerze dostrzegalne stało się zmęczenie materiału, coraz niższy poziom prezentowały również filmy, na tym etapie skupiające się głównie na załodze z TNG. Ostatnią salwą był tu Enterprise (ENT), serial który zasłyną między innymi tym, że sami fani Star Treka wystosowali petycję z prośbą o zamknięcie serialu, by nie niszczył dłużej ich ulubionej sagi. W 2005 roku wyemitowano ostatni odcinek Enterprisea i wszystko wskazywało na to, że historia Star Treka dobiegła końca.

Nowy Początek
W 2009 roku do kin trafił nowy, 11 już film z serii, nazwany po prostu Star Trek. Nie jest to jednak kontynuacja. Akcja cofa nas w czasie do samego początku, pierwszej misji oryginalnej załogi pod dowództwem kapitana Kirka, niemniej równocześnie tworzy całkowicie nową wersję rzeczywistości. Mówiąc prościej, to zupełnie nowy wszechświat, nowa seria, nowy styl i ogólnie, wszystko nowe. Taki Star Trek na miarę XXI wieku.
Na ten moment Star Trek to 726 odcinków w 30 sezonach i 11 filmów. Oraz nowy, 12 już film w drodze.

Wszechświat
Przyszłość w świecie Star Treka maluje się w bardzo jasnych barwach. Ziemia stała się centrum Zjednoczonej Federacji Planet, potężnego bytu polityczno militarnego, zrzeszającego tysiące planet i setki inteligentnych gatunków. Główną siłą Federacji jest Gwiezdna Flota, zdominowana przez ludzkość organizacja militarno naukowa, zajmująca się obroną Federacji, odkrywaniem nowych planet, nawiązywanie kontaktów z nowymi cywilizacjami, badaniem dziwnych zjawisk i ogólnie, wszystkimi najciekawszymi zajęciami w kosmosie. Oczywiście bohaterami Star Treka są właśnie oficerowie Gwiezdnej Floty, najczęściej ci służący na jej flagowym okręcie U.S.S. Enterpirise.
Oczywiście podróże kosmiczne nie byłyby możliwe bez odpowiedniej technologii. I tu mamy prędkość Warp pozwalającą na podróże z prędkością nad-świetlną, replikatory zdolne tworzyć jedzenie, ubrania itp. praktycznie z powietrza (czyniąc gospodarkę pieniężną bezsensowną, bo wszystko czego potrzebujesz możesz zreplikować w domu), teleporter pozwalający przenieść się na dużą odległość i zginąć na absurdalnie dużo niezwykłych sposobów, fazer który zabija lub ogłusza, trikorder czyli podręczny zestaw wszelkich skanerów, komunikator czyli jak wyobrażano sobie telefon komórkowy w latach 60 (byli zastanawiająco blisko) i oczywiście holodek, czyli pomieszczenie gdzie możesz spęnić wszystkie swoje marzenia przy pomocy fizycznych hologramów (lub zginąć na masę różnych sposobów, bo to urządzenie psuje się niemal tak często jak teleporter).

A teraz, na zakończenie kilka najważniejszych zagadnień i gatunków kosmitów:

 Kirk vs Picard. Spór niemal tak zły, jak Star Wars vs Star Trek. Oczywiście Kirk to klasyczny dowódca Enterprisea z lat 60 i późniejszych filmów. Picard dowodził w TNG i ostatnich 4 filmach oryginalnej serii. Każdy ma swoje zalety i wady. Sam nie będę się wypowiadał, bo nie ma o czym... to oczywiste, że Picard :P


Deflektor. W teorii jest to urządzenie, służące do spychania z drogi okrętu kosmicznych śmieci, które przy dużych prędkościach mogłyby uszkodzić kadłub. W praktyce deflektor to magiczna odpowiedź na każdą sytuację w galaktyce. Po prostu nie istnieje problem, którego nie dałoby się rozwiązać, przekalibrowując deflektor. To tak jak soniczny śrubokręt Doctora, po prostu działa, nie pytaj jak.

Red Shirts. W pierwszym serialu z lat 60, oficerowie ochrony na okrętach Federacji nosili czerwone mundury. Zwykle, kiedy główni bohaterowie ruszali na misję, zabierali ze sobą jednego lub dwóch takich oficerów "dla ochrony". Oczywiście w większości przypadków pojawiał się moment, kiedy twórcy chcieli podkreślić niebezpieczeństwo i w tym celu zabijali bezimiennego pana w czerwonym mundurze. Tak narodziło się określenie Red Shirt, oznaczające nieistotną postać, która towarzyszy bohaterom, no cóż, by zginąć. W późniejszych seriach kolory mundurów zmieniły się (czerwień przypadła szefostwu), ale określenie pozostało.

Eksplodujące konsole. Bitwy gwiezdne zawsze były problemem dla Star Treka. Jeśli zwrócimy uwagę, że najlepsze serie powstawały w latach 60 i pod koniec 80 to jasne stają się ograniczenia w efektach specjalnych, zwłaszcza w serialu telewizyjnym. Dlatego twórcy wymyślili pewną sztuczkę. Kiedy statek zostaje trafiony, kamera się trzęsie, a ekrany komputerów zaczynają iskrzyć czy wręcz eksplodować. Tym sposobem widz widzi poziom uszkodzeń i dramatyzm walki, mimo, że na ekranie cały czas widać tylko sam mostek okrętu. Jest to zrozumiały zabieg,co nie umniejsza jego efektu komicznego, zwłaszcza w wersji z lat 60.

Wolkanie i Romulanie. Wolkanie i ich tradycyjne powitanie (po lewej) to chyba jeden z najbardziej ikonicznych obrazów ze Star Treka. Rasa kierujących się logiką myślicieli i naukowców o elfickich uszach, reprezentowana przez Mr Spocka, stała się niejako symbolem serii. I również jedną z ras założycielskich Federacji. Romulanie są niejako złą wersją Wolkan. Są podstępni, bezwzględni, używają urządzeń maskujących, by podstępnie atakować z ukrycia i ogólnie dybią na terytorium i dobrobyt Federacji.

Klingoni i ich czoła. Kolejna z ikonicznych i najważniejszych ras wszechświata Star Trek. Imperium Klingońskie to państwo brutalnych, ale honorowych wojowników. Obdarzonych co więcej własnym, autentycznym językiem. Lecz nie zawsze tak było. W oryginalnym TOSie, Klingoni byli głównymi czarnymi charakterami. Pozbawionymi skrupułów i moralności odpowiednikami ZSRR, toczącymi ciągłą Zimną Wojnę z Federacją. I co gorsza, ich czoła wyglądały całkowicie ludzko i normalnie. Dopiero z czasem dodano im makijaż i całą wojowniczo honorową kulturę. Pozostał jednak jeden problem. Słynny problem Klingońskiego Czoła. Bo jak wyjaśnić, że cała rasa zyskała nagle kościane zgrubienia na czaszce? Teorii było multum, a dyskusji jeszcze więcej. Ostatecznie wszystko wyjaśnił Enterprise, i była to chyba jedna z niewielu rzeczy, które temu serialowi wyszły. Choć oczywiście wielu fanów nie uznaje za kanoniczne niczego, co powiedziano w tamtej serii, więc dyskusja trwa.

Ferengi. Po raz pierwszy pojawiają się w TNG, ale na pierwszy plan wysuwają się dopiero w DS9. Wielkousi kombinatorzy, wiecznie starający się zarobić na wszystkim. Ferengi szybko stali się postaciami typu comic relief, co nie zmienia faktu, że stanowią jedną z ciekawszych ras w serii.


Borg.
Jesteśmy Borg. Zostaniecie zasymilowani. Opór jest daremny.
Po raz pierwszy wprowadzeni w TNG, Borg stali się najmroczniejszym elementem wszechświata Star Trek. To rasa cybernetycznych zombie, podłączonych do jednej wielkiej świadomości, zwanej Kolektywem Borg. Nie uznają indywidualizmu, nie potrzebują świadomości jednostki. Co gorsza, potrafią asymilować inne istoty do swego kolektywu, zmieniając ludzi w kolejne, pozbawione indywidualizmu człony. Borg, to całkowite przeciwieństwo typowej dla Star Treka idei, że postęp technologiczny przynosi głównie dobre rzeczy. Technologiczny koszmar, który rozprzestrzenia się po całej galaktyce. Ich jest legion. Oni nie wybaczają. Oni nie zapominają. Możesz zniszczyć tysiące okrętów, ale sam kolektyw przetrwa. Odrobi lekcję. Wykorzysta doświadczenia tych członów, które zginęły i powróci potężniejszy i lepiej przygotowany. Nie można pokonać Borg. Można tylko go opóźniać i liczyć na cud. Niemniej, jako plus, po odczepieniu tych wszystkich mechanicznych elementów, niektóre człony wyglądają tak:


I to tyle w tym temacie. Następnym razem zerkniemy na konkretne tytuły, seriale i filmy z logo Star Treka. A tymczasem coś na poprawę humoru:

wtorek, 14 lutego 2012

Battle Royale, czyli najbardziej sadystyczna z gier

Dziś, z okazji walentynek, odrobina romantyzmu. Ale o tym w sumie dopiero pod koniec. A póki co, kolejne dzieło azjatyckiego kina, tym razem:
Batoru Rowaiaru, znany lepiej jako Battle Royale. Film niezwykły, film mocny, film przede wszystkim wstrząsający. Podobnie jak Oldboy, którego omawiałem niedawno, z tą różnicą, że tam gdzie Oldboy uderzał cię w jednej, kulminacyjnej scenie, BR okłada cię bodźcami na całej swojej długości. Ten film roi się od pamiętnym, ociekających emocjami i dramatyzmem scen, wszak cała fabuła jest jedną z najbardziej emocjonujących i dramatycznych jakie znam. Nadmienię jeszcze, że film ten znalazł się na pierwszym miejscu listy 20 najlepszych filmów od 1992 roku według Tarantino

Reforma edukacji wg Japończyków 
Fabuła BR jest dosyć dziwna i naciągana, ale to nieważne, stanowi ona jedynie pretekst, do opowiedzenia tej historii. Zasadniczo sprowadza się do tego, że społeczeństwo japońskie stanęło na krawędzi. Nastolatki wymknęły się spod kontroli, a system edukacji zawiódł na całej linii. W odpowiedzi, rząd postanowił urządzić najbardziej sadystyczny reality show w dziejach. Jak wspomniałem, nie ma w tym zbyt dużo sensu, ale to nieistotne. Co się liczy, to sytuacja która wynika z tej historyjki. Tytułowe Battle Royale, gra na śmierć i życie.

Gra
Wyobraź sobie następującą sytuację: Zostajesz uwięziony na opuszczonej wyspie razem ze swoimi przyjaciółmi, najbliższymi ci ludźmi, których znasz od lat i spotykasz niemal codzienni. Widzisz ich? Teraz wyobraź sobie, że macie trzy dni, by nawzajem się pozabijać. Po tym czasie może zostać tylko jedno z was, inaczej zginął wszyscy.
Ale to twoi przyjaciele prawda, nie możesz ich po prostu zabić. Musi być inne wyjście, jeśli tylko się zatrzymacie i obgadacie sprawę, coś się wymyśli... Ty tak myślisz. Ale czy oni? Czy nie ma wśród nich nikogo, kto mógłby się złamać i was pozabijać. Na pewno ktoś jest, tylko kto? Komu z nich możesz ufać? Czy komukolwiek? Oni cię zabiją! Musisz się bronić. To fakt! Pozostałym nie wolno ufać, zabiją cię, jeśli dasz im okazję. Musisz być szybszy, lepszy. Musisz zamordować wszystkich, których kochasz!
W takiej właśnie sytuacji lądują główni bohaterowie Battle Royale. Uczniowie jednej klasy licealnej, która wytypowana została do tej edycji gry. Zostają porwani przez wojsko i wywiezieni na opuszczoną wyspę. Tam przedstawiciele rządu zakładają im na szyje specjalne obroże, wyposażone w GPS, urządzenie mierzące puls oraz odpowiednią ilość materiału wybuchowego, by rozerwać gardło na strzępy. Po krótkich wyjaśnieniach, każdy dostaje plecak z zapasami, mapą wyspy i przypadkową bronią (może to być karabin maszynowy, a może pokrywka od garnczka), po czym wszyscy ruszają w drogę. Jeśli po upływie trzech dni, więcej niż jedna osoba będzie miała puls, wszystkie obroże wybuchną.

Łowcy i ofiary
Postawiony w takiej sytuacji, każdy reaguje inaczej. Jedni odmawiają gry i popełniają samobójstwo. Inni starają się jakoś przeżyć, połączyć w grupy, chronić tych najbliższych. Jeszcze inni próbują znaleźć wyjście, pokonać system. Trafiają się i tacy, którzy przyjmują nową sytuację, zdają się wręcz z niej cieszyć. W absurdalnym stanie całkowitego szaleństwa, wszystkie zasady tracą znaczenie. Moralność błyskawicznie traci jakiekolwiek znamiona obiektywności. Bo czy niemoralna jest chęć przetrwania? Walka o swoje? Rozpoczyna się racjonalizacja. Kogo nie lubię, kto jest zły, kto zabiłby mnie pierwszy, gdyby miał okazję? Czemu to akurat ja mam prawo przeżyć, czemu jestem lepszy? Reżyser z wspaniałym uporem przedstawia nam naprawdę szerokie spektrum reakcji. Pokazuje różne drogi radzenia sobie z sytuacją, wybierane przez kolejne z wielu postaci. Co ciekawe nawet postacie zdawałoby się pozytywne, powoli dają się pożreć paranoi, strachowi, pierwotnym instynktom. Jest w tym filmie scena, chyba najlepsza i najbardziej szokująca, która pokazuje, jak szybko i łatwo sytuacja może wymknąć się spod kontroli, pod wpływem strachu i stresu wynikających z sytuacji, z którą nie sposób sobie poradzić. Jak błyskawicznie najlepsi przyjaciele mogą się stać śmiertelnymi wrogami. A zwykła rozmowa, zmienić w istną rzeź. I myślę, że o tym przede wszystkim jest ten film. O ludziach w absurdalnie trudnej sytuacji i tym, jak długo zdołają w niej zachować człowieczeństwo.
Nadmienię, że moimi dwiema ulubionymi postaciami są zdecydowanie prowadzący grę nauczyciel i dziewczyna z sierpem. Główne czarne charaktery (jeśli można tu takie wskazać) i równocześnie postacie o najciekawszej dla mnie motywacji (trzecie miejsce dałbym facetowi z GPSem, po prostu nie potrafię nie czuć sympatii do jego postaci).

Rzeź
Film, jak przystało na produkcję japońską, ma dosyć specyficzną estetykę. Niektórych mogą razić fontanny ewidentnie sztucznej krwi, przesadnie teatralne okazywanie emocji przez postacie i ogólna kiczowatość wielu scen. Dla mnie potęgują one siłę tego filmu. Począwszy od absurdalnej sceny z radosną prezenterką telewizyjną tłumaczącą reguły gry, jak gdyby była to część kolejnego idiotycznego teleturnieju, jakich w Japonii dostatek. Poprzez dziwaczne fryzury postaci (facet z najbardziej absurdalnymi włosami jest największym twardzielem), wszechobecne mundurki szkolne i wreszcie obraz powyżej. Wszystko to dokłada w moich oczach do dziwacznego, oderwanego od realizmu klimatu filmu, który zabiera nas razem z bohaterami  w paszczę szaleństwa.

All you need is love
I ktoś w tym momencie spyta, co z tym wspomnianym romantyzmem? Otóż jest. Jako, że prawie wszystkie postacie w filmie są nastolatkami, miłostki odgrywają ważną rolę w fabule i dialogach. Momentami wręcz wydaje się dziwnym, jak dużo czasu bohaterowie spędzają wyznając sobie miłość, lub żałując, że zabili kogoś, w kim się podkochiwali. Ale najważniejsze, że miłość jest główną motywacją dla co najmniej kilku istotnych postaci. Potrzeba ochraniania drugiej osoby i gotowość poświęcenia się dla niej, nawet w tak straszliwej sytuacji jest poważną i właściwie chyba jedyną przeciwwagą, dla pierwotnego instynktu przetrwania. I to czyni ten film naprawdę romantycznym. Ostatecznie bądźmy szczerzy, trwanie w związku jest nieporównywalnie trudniejsze, kiedy naprawdę musisz się bać, że ta druga osoba właduje ci kulę w głowę.

Battle Royale to jeden z najlepszych azjatyckich filmów jakie widziałem. Jest szokujący, zaskakujący, zmuszający do refleksji i mimo to nadal pełen akcji. Czego chcieć więcej?

czwartek, 9 lutego 2012

Oldboy, czyli zemsta w wersji azjatyckiej

Dzisiaj (i w następnym wpisie) odrobina Azji. Dwa niezwykłe filmy, jeden Koreański, drugi Japoński. Zacznijmy od tego pierwszego:
Oldboy (2003) to koreańska produkcja, na podstawie japońskiej  mangi Old Boy. Film opowiada historię zemsty. Zemsty okrutnej, bezwzględnej i szokującej... ale po kolei.
Głównym bohaterem Oldboya jest Dae-Su Oh, przeciętny człowiek, który pewnego dnia zostaje porwany i bez żadnego wyraźnego powodu uwięziony w jednym pokoju na 15 lat. W tym czasie za jedynego towarzysza ma telewizję i myśli o zemście. Kiedy wreszcie zostaje uwolniony, nie zostają mu udzielone żadne wyjaśnienia. Po prostu zasypia w swoim pokoju i budzi się na wolności. Od tego momentu jego jedynym cele staje się zemsta na oprawcach oraz zdobycie odpowiedzi na jedno pytanie, które nie przestaje go dręczyć: Dlaczego?
W tym punkcie zaczyna się gra pomiędzy głównym bohaterem a jego przeciwnikiem. Gra niebezpieczna, szalona i nieuchronnie prowadząca do ujawnienia pełnego planu antagonisty, co stanowi chyba najbardziej zaskakującą i szokującą scenę, jaką zdarzyło mi się zobaczyć na ekranie.
Oldboy to zdecydowanie kino akcji, choć nie ma w nim zbyt wiele scen akcji. Główny bohater świetnie radzi sobie zarówno z pięściami, jak i ze słynnym, kultowym już niemal młotkiem. Co prawda pojawia się jedna, naprawdę mistrzowsko zrobiona sekwencja przebijania się protagonisty przez korytarz pełen bandytów, ale poza tym sceny walki są raczej oszczędne. Nie zajmują czasu, który reżyser lepiej wykorzystał na budowanie fabuły i świetną grę aktorską Min-Sik Choia. Ten zresztą jest wręcz hipnotyczny w roli człowieka nie mającego nic do stracenia, niemal szalonego z powodu swoich przeżyć.
Oldboy to film naprawdę niezwykły, mocny, szokujący, ale nie pozbawiony też humoru. Są w nim wprawdzie fragmenty trudne do zrozumienia, dla zachodniego odbiorcy, zaś samo zakończenie pozostawia w stanie dosyć sprzecznych emocji, ale zdecydowanie nie osłabia to doświadczenia. Mamy tu do czynienia z prawdziwą ucztą filmową. Istnym mistrzostwem zemsty i szaleństwa.

Następnym razem, z okazji walentynek, jeden z najromantyczniejszych filmów jakie znam. Wspaniała historia młodocianej miłości wśród japońskich licealistów: Battle Royale!

środa, 1 lutego 2012

Sherlock, czyli nowe szaty detektywa

 I oto nadszedł nowy rok. Po dłuższej przerwie wróciłem do pisania i na początek coś wyjątkowego. Postaram się utrzymać tempo przynajmniej co tygodniowych aktualizacji, choć różnie z tym może być. Będą też pewne zmiany. Po pierwsze zrezygnowałem z wystawiania serialom oceny punktowej. Po drugie, biorąc pod uwagę popularność wpisu wprowadzającego do Doctora Who, postanowiłem spróbować też z innymi seriami. Na pierwszy rzut pójdzie zapewne Star Trek, choć mogę nie zmieścić się w jednym tekście. Później być może inne klasyki sf lub systemy RPG. Zobaczy się, a na razie:


Sherlock Holmes, najsłynniejszy detektyw w dziejach powraca. I robi to w prawdziwie spektakularnym stylu ze znaczkiem BBC. W przeciwieństwie do filmowych wersji Guya Ritchiego, które składają się głównie z pościgów i eksplozji (w żaden sposób nie twierdzę, że to źle), tu mamy do czynienia z bardziej klasyczną historią detektywistyczną. Zgodnie ze swoim stylem Steven Moffat przeniósł fabułę do współczesnego Londynu i podkręcił do odpowiedniego poziomu, dając nam przypuszczalnie najlepszą reinterpretację postaci Sherklocka w dziejach.

Seria składa się w tej chwili z 6 odcinków (3 na sezon) trwających po 90 minut każdy. Fabuła nawiązuje do klasycznych śledztw detektywa, ale traktuje je raczej jako inspirację, niż materiał źródłowy. Same odcinki mają również różny poziom, z jakiegoś powodu ze środkowym odcinkiem sezonu zawsze znacząco słabszym. Same śledztwa są wciągające i czasami zaskakujące, choć wyraźnie widać, że twórcy scenariuszy nie są specami od kryminałów. Zwroty akcji, nadmiernie skomplikowane intrygi i duży nacisk położony na głównych bohaterów sprawiają, że często przypomina to stylem prowadzenia fabuły raczej Doctora Who, niż typowy kryminał (powodów do podobnego skojarzenia jest zresztą dużo więcej).

Zdecydowanie główną siłą napędową serii jest główny bohater, w tej roli absolutnie genialny Benedict Cumberbatch. Stworzył on tu prawdziwie niezapomnianą kreację Sherlocka, jako znudzonego socjopaty, niemal pozbawionego empatii, kiepsko radzącego sobie z uczuciami i uzależnionego od swoich dziwactw i przyzwyczajeń. Człowieka skazanego na samotność z powodu własnego geniuszu i dodatkowo cierpiącego na zespół Aspergera (co w serii powiedziane jest wyraźnie). Mimo wszystkich tych wad, Cumberbatch nadal jest w stanie przedstawić swojego bohatera w sposób wzbudzający sympatię. Zwłaszcza w odcinkach, w których Sherlock ląduje w sytuacjach, które sprawiają, że czuje się niekomfortowo (szczególnie w 1 odcinku drugiego sezonu). W bardzo ciekawy sposób przedstawiony jest również tok myślenia Holmesa. W przeciwieństwie do doktora Housa, nie polega on na nagłych olśnieniach. Serial faktycznie pokazuje go badającego tropy i przeprowadzającego eksperymenty. Ciekawym zabiegiem jest również użycie napisów, by pokazać co zauważa on patrząc na miejsce zbrodni (w stylu napisu "dwudniowy zarost" unoszącego się nad twarzą ofiary).

Przy tak świetnym głównym bohaterze, naprawdę trudno wybić się komukolwiek innemu, mimo to są aż trzy postacie, którym to się udaje. Przede wszystkim Martin Freeman (nowy Bilbo Baggins), który stanowi emocjonalne jądro serii, dając nam równocześnie lepszy wgląd w ukrytą na pierwszy rzut oka, bardziej emocjonalną stronę Sherlocka.
Kolejną taką postacią jest Irene Adler, czyli jedyna kobieta, zdolna wywołać jakąś reakcję u Holmesa. Jej pojedynki słowne z Sherlockiem są prawdziwą ucztą. A odcinek z jej udziałem na mojej liście był chyba najlepszy, choć ostatni odcinek drugiego sezonu zdecydowanie depcze mu po piętach.
I wreszcie arcy-wróg Sherlocka, Jim Moriaty. I tu mam mieszane uczucia. Andrew Scott zdecydowanie stworzył swoją rolą postać, obok której nie można przejść obojętnie. Jest szalony, niezrównoważony i genialny zarazem. Reprezentuje siły chaosu, przeciwstawione uporządkowanemu Holmesowi. Czy to dobrze, to już każdy musi ocenić sam. Ja jestem jednak bardziej przywiązany do wersji tej postaci, przedstawianej jako statecznego, tajemniczego mistrza zbrodni (choćby tak, jak w nowym filmie). Ta wersja również wywoływała u mnie silne skojarzenia z Mistrzem z Doctora, przy czym John Simm odegrał rolę psychopatycznego geniusza z planem lepiej.
Ostatecznie Sherlock to świetna seria, dająca nam nową, ciekawą wersję jednego z najsłynniejszych bohaterów literackich w dziejach. Nie jest może tak pełna akcji jak filmy, ale zdecydowanie lepiej przedstawia postacie i zawiera w sobie faktyczne śledztwa. Kolejny sezon został już zamówiony przez BBC, choć z rozpoczęciem zdjęć twórcy czekają, aż główni aktorzy wrócą z planu Hobbita w Nowej Zelandii (Freeman gra Bilba, a Cumberbatch smoka... ten drugi ma też pojawić się w nowym Star Treku).

I przy okazji, Idris Elba wygrał Złotego Globa, za rolę Luthera, co dobrze wróży następnemu sezonowi tego świetnego serialu.