Czasami, rzadko ale jednak, zdarza się człowiekowi trafić na film, który sprawia, że jedynym słowem, które przychodzi do głowy jest słowo: zajebisty. Takim właśnie filmem jest Attack the Block.
Witamy w Londynie, skurwysynu!
Oto Londyn po raz kolejny staje się centrum kosmicznej inwazji. Wielkie małpoludy ze świecącymi kłami napastują spokojnych obywateli i pożerają przypadkowych policjantów. Kto tym razem przybędzie na ratunek niewinnym? Czy Doctor? Nie. Niestety Doctor zajęty jest czymś innym. Instytut Torchwood najwyraźniej nadal tkwi w USA. Nawet Kapitan Brytania okazuje się nieosiągalny. Ale na szczęście dla londyńczyków, na miejscu są ludzie gotowi ryzykować życiem, by skopać kilka kosmicznych tyłków. Oto oni:
Uzbrojeni w pałki, kije, fajerwerki i obowiązkową katanę, nasi młodociani bohaterowie ruszają do walki i jest to walka naprawdę widowiskowa i zapadająca w pamięć.
To dzielnica bloku, a nikt nie zadziera z blokiem, kumasz?
Najsilniejszym punktem filmu, są zdecydowanie bohaterowie. Twórcy nie próbowali uczynić ich grzecznymi i sympatycznymi. W otwierającej scenie napadają oni bezbronną kobietę. Na dalszym etapie wykazują całkowity brak poszanowania i zrozumienia dla czegokolwiek, co wiąże się z odpowiedzialnością i normami społecznymi.
To młodzi, pozbawieni perspektyw chuligani, którzy spędzają czas paląc trawkę, grając na Xboxie i napadając ludzi. Szacunek zdają się przejawiać tylko dla uzbrojonego gangstera. Ich język i styl bycia w filmie jest całkowicie przekonujący i realistyczny. Co za tym idzie, to ci faceci na widok których większość ludzi przechodzi na drugą stronę ulicy, w obawie, że go pobiją i oplują. Koszmar każdego nauczyciela czy przedstawiciela służb porządkowych. I to wywołało w Anglii wiele kontrowersji. Film oskarżono o gloryfikowanie młodocianych przestępców. Osobiście nie mogę się z tym zgodzić. Ten film ich nie gloryfikuje, jedynie przedstawia jako ludzi. Prawdziwych, realnych młodych ludzi (którzy przypadkiem walczą w hordą kosmitów). Bez ubarwiania i moralizatorstwa. Równie dobrze można stwierdzić, że Gra o Tron gloryfikuje bandytów i gwałcicieli, którzy wylądowali w Nocnej Straży.
Są kurduplowate, ślepe i na dodatek dostają wpierdol od gówniarz.
Nasi bohaterowie nie są więc sympatyczni, ale są na tyle interesujący, by łatwo się do nich przywiązać. Zwłaszcza Moses, przywódca bandy, stoicki i poważny, kojarzył mi się z młodym Denzelem Washingtonem (w tych filmach, w których gra on twardziela i jest faktycznie dobry). Podczas trwania filmu nasi bohaterowie uciekają przed policją, uzbrojonymi gangsterami i kosmitami. Kradną radiowóz, wysadzają część bloku, wypalają sporo trawki i ogólnie robią wszystko, co konieczne, by przetrwać noc ze stylem.
Ogólnie Attack the Block to szybki, pełny akcji film, z mocnym językiem, wstrętnymi kosmitami, masą pościgów, szalonych akcji i wspaniałym klimatem. Który równocześnie ma coś więcej. Dodaje pewien komentarz na temat stosunków społecznych współczesnego blokowiska. I co najważniejsze, komentarz ten jest nienachalny, pozbawiony moralizatorstwa. Nie potrzebuje go. Wystarczy, że pokazuje jak jest. Film naprawdę godny polecenia i, co tu dużo mówić. Po prostu zajebisty.
poniedziałek, 26 marca 2012
wtorek, 13 marca 2012
Taniec ze Smokami, czyli dokończ książkę George
Zima już prawie nadeszła.
Czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy, a potem czekaliśmy jeszcze trochę. I oto wreszcie, kilka tygodni temu ukazała się druga część polskiego wydania Tańca ze Smokami, piątej części Pieśni Lodu i Ognia Georga R. R. Martina. Z tej okazji postanowiłem powtórnie przeczytać książkę, tym razem po polsku, i podzielić się pewnymi przemyśleniami i spostrzeżeniami. Zrobię to w dwóch wersjach, pierwszej bez spoilerów, drugiej z nimi.
Najpierw jednak się wyżalę odnośnie polskiej wersji. Pominę już kilka błędów w stylu zastąpienia Królewskiej Przystani, Nocną Przystanią w jednym z fragmentów itp. Skupię się największym problemie polskiego wydania.
W tej chwili na stronie Empiku oryginalna wersja Dance with Dragons kosztuje 64 zł, za tą cenę dostajesz pięknie wydaną książkę w twardej oprawie, na świetnym papierze i w ogólnej jakości, która aż się prosi o miejsce na półce.Tymczasem, polska wersja kosztuje w sumie 81 zł i zawiera w sobie dwie rolki papieru toaletowego zlepione kawałkiem tektury. No dobra, przesadzam, co nie zmienia faktu, że jakościowo mamy tu do czynienia z przepaścią rozmiarów Wielkiego Kanionu. Tym bardziej absurdalny jest fakt, że polska wersja jest w sumie prawie 20 zł droższa. Co więcej, wspomniana wersja angielska wydana jest w większym niż tradycyjny formacie, dzięki temu zawiera tylko 704 strony (w przeciwieństwie do 1016 wydania standardowego). Nawet biorąc pod uwagę wydłużenie się książki w polskiej wersji, w dalszym ciągu myślę, że w takim formacie zmieściliby się w jednej książce. Choć oczywiście, wtedy wydusiliby z fanów mniej pieniędzy. Może się czepiam, ale po prostu wkurza mnie, kiedy widzę tą wspaniałą wersję angielską, aż proszącą się o miejsce na półce i porównuję z tym, co wyszło po polsku.
Dobra, a teraz do rzeczy:
BEZ SPOILERÓW:
Nie chcę tu takiego plugastwa. To nie Królewska przystań.
Akcja piątego tomu zaczyna się w punkcie, w który zostawiło nas zakończenie 3 części. Pierwsza połowa książki toczy się równocześnie z 4 tomem, pokazując co w tym czasie robiły te ciekawsze postacie. W drugiej części fabuła wreszcie rusza dalej, pokazując nam również dalsze poczynania części postaci z poprzedniej książki (Asha, Cersei, Arya itd.).
Powiem szczerze, że nie łatwo jest oceniać tą książkę i to głównie z powodu tego, że wydaje się ona nie dokończona. George nie zdołał zmieścić prawie 100 stron tekstu (grzbiet książki nie wytrzymałby takiej ilości stron) i to widać. Książka sprawia wrażenie, jak gdyby urwała się w połowie. Większość wątków nie odnajduje satysfakcjonującego zakończenia. Po prostu, coś się dzieje, coś się dzieje, koniec. To strasznie denerwujące. Choć zapewne będzie mniej kłopotliwe, dla przyszłych czytelników, którzy będą mieli już w rękach dalszy ciąg. Więc, jeśli czytasz to za tych kilka lat, kiedy wyjdzie już WoW, zignoruj to co napisałem.
Drugim problemem jest fakt, że przez pierwsze pół książki mamy powtórkę z Uczty dla Wron. Masa postaci łazi w kółko i coś robi, ale w sumie nic z tego nie wynika i człowiek ma nieodparte wrażenie, że nic się w tej książce nie dzieje. Wynika to oczywiście z faktu, że pierwotnie tych wydarzeń miało tu nie być. George planował kilkuletni przeskok po zakończeniu 3 tomu. Ostatecznie z tego zrezygnował i zachował płynność fabuły, niemniej z jakiegoś powodu, zamiast jak najszybciej przelecieć przez te wydarzenia i dotrzeć do punktu w który planował pierwotnie podjąć historię, George postanowił przeciągać te wydarzenia przez wieczność. Nie ma tu żadnych zwrotów akcji, właściwie ogólnie, nie ma tu akcji. Jest kilka wątków, które wloką się naprzód, ale całość zdaje się stać w miejscu. Na szczęście w drugiej połowie to się zmienia i znów można odnieść wrażenie, że czyta się książkę z tej samej serii co Nawałnica Mieczy, niemniej brak zakończenia psuje znowuż tą część. Przy czym ogólnie, nie jest to zła książka. Wręcz przeciwnie, opisy, dialogi, sposób budowania historii, zaskakujące zwroty akcji (w drugiej części), to wszystko nadal tu jest. Po prostu po latach czekania, chyba oczekiwałem czegoś bardziej kompletnego. No cóż, pociesza tylko, że tym sposobem WoW wrzuci nas prosto w wir akcji, już od pierwszych rozdziałów (czyli w rzeczywistości ostatnich rozdziałów tej część).
SPOILERY:
Na tym świecie tylko zima jest pewna.
Więc, zacznijmy od tego co złe, tak, właśnie na was patrzę Jon i Daenerys.
Więc Dany boleje nad losem swojego ludu i uprawia seks z obleśnym najemnikiem, a potem bierze ślub. Tyle, właśnie streściłem cały jej wątek. To już wszystko. Wprawdzie w tle dzieje się sporo ciekawych rzeczy, ale właśnie, w tle. Bo sama Dany nie robi absolutnie nic, do czasu, aż odlatuje na smoku (to akurat było zajebiste). Tymczasem Jon chodzi w kółko i rozmawia z różnymi osobami i podejmuje masę decyzji, które być może kiedyś okażą się niezwykle ważne. I to jest główny problem, w większości przypadków nie widzimy konsekwencji jego czynów. Jon buduje sobie armię dzikich, naprawia twierdze wzdłuż Muru, przygotowuje się do wojny, ale ta nie nadchodzi. Nic się nie dzieje. A później nagle dostaje rolę Cezara w Westerowskiej wersji Idów Marcowych. Z pewnością zasłużył na tytuł najbardziej zaskakującego zwrotu akcji w książce, ale najpierw przeciągnął nas przez kilkaset stron nudy. I bądźmy szczerzy, Jon wróci.
Trudno wyglądać jak bohater, kiedy się jeździ na świni.
Teraz te średnie,czyli Tyrion. Więc nasza ulubiona postać zmierza i zmierza i zmierza i zmierza i wreszcie NIE dociera do Daenerys. Za pierwszym razem każdy kolejny rozdział zaczynałem łudząc się, że to już koniec i za każdym razem czułem zawód. Na obronę Tyriona dodam, że w sumie w jego wątku naprawdę dużo się dzieje. Poznajemy nowe miejsca, nowe postacie i co najważniejsze, poznajemy nowego pretendenta do tronu. To wszystko czyni jego rozdziały istotnymi, ale w dalszym ciągu, wydają się trochę rozciągnięte i często bezcelowe.
Północ pamięta.
I to co najlepsze, czyli praktycznie cała reszta. Dla mnie postacią tego tomu był Theon. Jego historia jest ciekawa, spójna, popycha fabułę do przodu i ma świetny klimat. Każdy jego rozdział był celowy i wprowadzał coś nowego. Każdy zapadał jakoś w pamięć. I co najważniejsze, dawał nam jakiś wynik. Jakieś zakończenie. Theon wrócił, przeszedł przez piekło i przetrwał, teraz jest gotowy iść dalej, najwyraźniej jako narzędzie w rękach Brana.
Do tego Quentyn i Barristan. Dwie ciekawe postacie, które w dużej mierze wzięły na siebie ciężar uczynienia wątku Meereen faktycznie ciekawym. Głównie poprzez faktyczne działanie, w przeciwieństwie do, no wiecie, siedzenia i użalania się nad wszystkim. Efekty ich działań są różne, ale z pewnością ciekawie się o nich czytało.
Do tego plejada postaci pobocznych z mniejszą rolą i ilością rozdziałów. Bran i Davos odpadli dosyć wcześnie z fabuły tego tomu, ale pierwszy wreszcie dotarł na miejsce i teraz bawi się magią, a drugi dał nam wspaniałą scenę z tekstem "Północ Pamięta!" która naprawdę podniosła mnie na duchu.
Do tego oczywiście Arya, Asha, Jaime, Cersei. Wszyscy pchnęli swoje historie dalej. Zwłaszcza Cersei, która w tym tomie wyszła dla mnie o wiele ciekawsza i nieporównywalnie mniej irytująca, niż w poprzednim tomie. Powiedziałbym wręcz, że jej spacer wstydu, był jednym z najlepszych rozdziałów w książce.
Od siebie dodam jeszcze, że chcę więcej Dorn.
Nic nie wiesz, Jonie Snow.
Ostatecznie, Taniec ze Smokami to dobrze napisana książka z dosyć powolnym początkiem i brakiem zakończenia. Według mnie nie umywa się do pierwszych trzech tomów, ale nadal jest znacząco lepsza od 4 części i daje nadzieję na to, że szósty tom wbije znów w ziemię. Z pewnością mam po nim uczucie, że jesteśmy bliżej końca tej sagi. Coś czego nie czułem w żadnej z poprzednich części. I co równie ważne, epilog jest po prostu świetny. Jeśli jednak ktoś nie lubi się wkurzać i czuć znaczący niedosyt po zakończeniu lektury, powinien chyba poczekać na następną część.
Czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy, a potem czekaliśmy jeszcze trochę. I oto wreszcie, kilka tygodni temu ukazała się druga część polskiego wydania Tańca ze Smokami, piątej części Pieśni Lodu i Ognia Georga R. R. Martina. Z tej okazji postanowiłem powtórnie przeczytać książkę, tym razem po polsku, i podzielić się pewnymi przemyśleniami i spostrzeżeniami. Zrobię to w dwóch wersjach, pierwszej bez spoilerów, drugiej z nimi.
Najpierw jednak się wyżalę odnośnie polskiej wersji. Pominę już kilka błędów w stylu zastąpienia Królewskiej Przystani, Nocną Przystanią w jednym z fragmentów itp. Skupię się największym problemie polskiego wydania.
W tej chwili na stronie Empiku oryginalna wersja Dance with Dragons kosztuje 64 zł, za tą cenę dostajesz pięknie wydaną książkę w twardej oprawie, na świetnym papierze i w ogólnej jakości, która aż się prosi o miejsce na półce.Tymczasem, polska wersja kosztuje w sumie 81 zł i zawiera w sobie dwie rolki papieru toaletowego zlepione kawałkiem tektury. No dobra, przesadzam, co nie zmienia faktu, że jakościowo mamy tu do czynienia z przepaścią rozmiarów Wielkiego Kanionu. Tym bardziej absurdalny jest fakt, że polska wersja jest w sumie prawie 20 zł droższa. Co więcej, wspomniana wersja angielska wydana jest w większym niż tradycyjny formacie, dzięki temu zawiera tylko 704 strony (w przeciwieństwie do 1016 wydania standardowego). Nawet biorąc pod uwagę wydłużenie się książki w polskiej wersji, w dalszym ciągu myślę, że w takim formacie zmieściliby się w jednej książce. Choć oczywiście, wtedy wydusiliby z fanów mniej pieniędzy. Może się czepiam, ale po prostu wkurza mnie, kiedy widzę tą wspaniałą wersję angielską, aż proszącą się o miejsce na półce i porównuję z tym, co wyszło po polsku.
Dobra, a teraz do rzeczy:
BEZ SPOILERÓW:
Nie chcę tu takiego plugastwa. To nie Królewska przystań.
Akcja piątego tomu zaczyna się w punkcie, w który zostawiło nas zakończenie 3 części. Pierwsza połowa książki toczy się równocześnie z 4 tomem, pokazując co w tym czasie robiły te ciekawsze postacie. W drugiej części fabuła wreszcie rusza dalej, pokazując nam również dalsze poczynania części postaci z poprzedniej książki (Asha, Cersei, Arya itd.).
Powiem szczerze, że nie łatwo jest oceniać tą książkę i to głównie z powodu tego, że wydaje się ona nie dokończona. George nie zdołał zmieścić prawie 100 stron tekstu (grzbiet książki nie wytrzymałby takiej ilości stron) i to widać. Książka sprawia wrażenie, jak gdyby urwała się w połowie. Większość wątków nie odnajduje satysfakcjonującego zakończenia. Po prostu, coś się dzieje, coś się dzieje, koniec. To strasznie denerwujące. Choć zapewne będzie mniej kłopotliwe, dla przyszłych czytelników, którzy będą mieli już w rękach dalszy ciąg. Więc, jeśli czytasz to za tych kilka lat, kiedy wyjdzie już WoW, zignoruj to co napisałem.
Drugim problemem jest fakt, że przez pierwsze pół książki mamy powtórkę z Uczty dla Wron. Masa postaci łazi w kółko i coś robi, ale w sumie nic z tego nie wynika i człowiek ma nieodparte wrażenie, że nic się w tej książce nie dzieje. Wynika to oczywiście z faktu, że pierwotnie tych wydarzeń miało tu nie być. George planował kilkuletni przeskok po zakończeniu 3 tomu. Ostatecznie z tego zrezygnował i zachował płynność fabuły, niemniej z jakiegoś powodu, zamiast jak najszybciej przelecieć przez te wydarzenia i dotrzeć do punktu w który planował pierwotnie podjąć historię, George postanowił przeciągać te wydarzenia przez wieczność. Nie ma tu żadnych zwrotów akcji, właściwie ogólnie, nie ma tu akcji. Jest kilka wątków, które wloką się naprzód, ale całość zdaje się stać w miejscu. Na szczęście w drugiej połowie to się zmienia i znów można odnieść wrażenie, że czyta się książkę z tej samej serii co Nawałnica Mieczy, niemniej brak zakończenia psuje znowuż tą część. Przy czym ogólnie, nie jest to zła książka. Wręcz przeciwnie, opisy, dialogi, sposób budowania historii, zaskakujące zwroty akcji (w drugiej części), to wszystko nadal tu jest. Po prostu po latach czekania, chyba oczekiwałem czegoś bardziej kompletnego. No cóż, pociesza tylko, że tym sposobem WoW wrzuci nas prosto w wir akcji, już od pierwszych rozdziałów (czyli w rzeczywistości ostatnich rozdziałów tej część).
SPOILERY:

Więc, zacznijmy od tego co złe, tak, właśnie na was patrzę Jon i Daenerys.
Więc Dany boleje nad losem swojego ludu i uprawia seks z obleśnym najemnikiem, a potem bierze ślub. Tyle, właśnie streściłem cały jej wątek. To już wszystko. Wprawdzie w tle dzieje się sporo ciekawych rzeczy, ale właśnie, w tle. Bo sama Dany nie robi absolutnie nic, do czasu, aż odlatuje na smoku (to akurat było zajebiste). Tymczasem Jon chodzi w kółko i rozmawia z różnymi osobami i podejmuje masę decyzji, które być może kiedyś okażą się niezwykle ważne. I to jest główny problem, w większości przypadków nie widzimy konsekwencji jego czynów. Jon buduje sobie armię dzikich, naprawia twierdze wzdłuż Muru, przygotowuje się do wojny, ale ta nie nadchodzi. Nic się nie dzieje. A później nagle dostaje rolę Cezara w Westerowskiej wersji Idów Marcowych. Z pewnością zasłużył na tytuł najbardziej zaskakującego zwrotu akcji w książce, ale najpierw przeciągnął nas przez kilkaset stron nudy. I bądźmy szczerzy, Jon wróci.
Trudno wyglądać jak bohater, kiedy się jeździ na świni.
Teraz te średnie,czyli Tyrion. Więc nasza ulubiona postać zmierza i zmierza i zmierza i zmierza i wreszcie NIE dociera do Daenerys. Za pierwszym razem każdy kolejny rozdział zaczynałem łudząc się, że to już koniec i za każdym razem czułem zawód. Na obronę Tyriona dodam, że w sumie w jego wątku naprawdę dużo się dzieje. Poznajemy nowe miejsca, nowe postacie i co najważniejsze, poznajemy nowego pretendenta do tronu. To wszystko czyni jego rozdziały istotnymi, ale w dalszym ciągu, wydają się trochę rozciągnięte i często bezcelowe.
Północ pamięta.

Do tego Quentyn i Barristan. Dwie ciekawe postacie, które w dużej mierze wzięły na siebie ciężar uczynienia wątku Meereen faktycznie ciekawym. Głównie poprzez faktyczne działanie, w przeciwieństwie do, no wiecie, siedzenia i użalania się nad wszystkim. Efekty ich działań są różne, ale z pewnością ciekawie się o nich czytało.
Do tego plejada postaci pobocznych z mniejszą rolą i ilością rozdziałów. Bran i Davos odpadli dosyć wcześnie z fabuły tego tomu, ale pierwszy wreszcie dotarł na miejsce i teraz bawi się magią, a drugi dał nam wspaniałą scenę z tekstem "Północ Pamięta!" która naprawdę podniosła mnie na duchu.
Do tego oczywiście Arya, Asha, Jaime, Cersei. Wszyscy pchnęli swoje historie dalej. Zwłaszcza Cersei, która w tym tomie wyszła dla mnie o wiele ciekawsza i nieporównywalnie mniej irytująca, niż w poprzednim tomie. Powiedziałbym wręcz, że jej spacer wstydu, był jednym z najlepszych rozdziałów w książce.
Od siebie dodam jeszcze, że chcę więcej Dorn.
Nic nie wiesz, Jonie Snow.
Ostatecznie, Taniec ze Smokami to dobrze napisana książka z dosyć powolnym początkiem i brakiem zakończenia. Według mnie nie umywa się do pierwszych trzech tomów, ale nadal jest znacząco lepsza od 4 części i daje nadzieję na to, że szósty tom wbije znów w ziemię. Z pewnością mam po nim uczucie, że jesteśmy bliżej końca tej sagi. Coś czego nie czułem w żadnej z poprzednich części. I co równie ważne, epilog jest po prostu świetny. Jeśli jednak ktoś nie lubi się wkurzać i czuć znaczący niedosyt po zakończeniu lektury, powinien chyba poczekać na następną część.
piątek, 2 marca 2012
The Fades, czyli nerdy kontra apokalipsa
BBC to taka dziwna telewizja publiczna, która potrafi produkować wartościowe seriale. Coś zaprawdę niespotykanego. I oto Brytyjczycy zrobili to po raz kolejny.
The Fades w pewnym sensie odpowiada na pytanie, co by się stało, gdyby dzieciak z Szóstego Zmysłu dorósł, spotkał innych ludzi podobnych sobie, a później stanął twarzą twarz z końcem świata. Przy czym, to nie on byłby tu głównym bohaterem.
Głównym bohaterem The Fades jest 17 letni Paul. Dziwny, społecznie wycofany, na ogół trzymający się na uboczu, dręczony apokaliptycznymi wizjami i koszmarnymi snami, sprawiającymi, że moczy łóżko. Nasz bohater wiedzie spokojne życie w małym miasteczku, dzieląc czas między najlepszego przyjaciela, Maca, terapię u psychologa i użeranie się z siostrą bliźniaczką, najpopularniejszą dziewczyną w szkole.
Życie Paula zmienia się całkowicie w momencie, kiedy poznaje Neila, członka grupy Angelics, zajmującej się tropieniem duchów ludzi, którzy nie mogli przejść do zaświatów. Ich spotkanie zbiega się z nadejściem niezwykłego ducha, zdolnego zabijać członków Angelics.
Serial liczy sobie 6 odcinków i trzyma naprawdę wysoki poziom. Postacie są dobrze napisane i łatwo z nimi sympatyzować. Zwłaszcza Mac wzbudzał u mnie olbrzymią sympatię. Dialogi są... no cóż, momentami żywcem wzięte z dyskusji, które zdarza mi się toczyć ze znajomymi. Również cała intryga trzyma poziom, choć powiedzenie na jej temat czegokolwiek, byłoby spoilerem.
Powiem tylko, że w pewnym momencie nie sposób nie zadać sobie pytania, kto jest tu faktycznym czarnym charakterem. Co zawsze cenię w dobrych historiach. Ogólnie, The Fades to kolejna świetna seria ze znaczkiem BBC.
The Fades w pewnym sensie odpowiada na pytanie, co by się stało, gdyby dzieciak z Szóstego Zmysłu dorósł, spotkał innych ludzi podobnych sobie, a później stanął twarzą twarz z końcem świata. Przy czym, to nie on byłby tu głównym bohaterem.
Głównym bohaterem The Fades jest 17 letni Paul. Dziwny, społecznie wycofany, na ogół trzymający się na uboczu, dręczony apokaliptycznymi wizjami i koszmarnymi snami, sprawiającymi, że moczy łóżko. Nasz bohater wiedzie spokojne życie w małym miasteczku, dzieląc czas między najlepszego przyjaciela, Maca, terapię u psychologa i użeranie się z siostrą bliźniaczką, najpopularniejszą dziewczyną w szkole.
Życie Paula zmienia się całkowicie w momencie, kiedy poznaje Neila, członka grupy Angelics, zajmującej się tropieniem duchów ludzi, którzy nie mogli przejść do zaświatów. Ich spotkanie zbiega się z nadejściem niezwykłego ducha, zdolnego zabijać członków Angelics.
Serial liczy sobie 6 odcinków i trzyma naprawdę wysoki poziom. Postacie są dobrze napisane i łatwo z nimi sympatyzować. Zwłaszcza Mac wzbudzał u mnie olbrzymią sympatię. Dialogi są... no cóż, momentami żywcem wzięte z dyskusji, które zdarza mi się toczyć ze znajomymi. Również cała intryga trzyma poziom, choć powiedzenie na jej temat czegokolwiek, byłoby spoilerem.
Powiem tylko, że w pewnym momencie nie sposób nie zadać sobie pytania, kto jest tu faktycznym czarnym charakterem. Co zawsze cenię w dobrych historiach. Ogólnie, The Fades to kolejna świetna seria ze znaczkiem BBC.
Subskrybuj:
Posty (Atom)