Oto i zaczął się wrzesień, a wraz z nim nadeszły seriale. To znaczy, część seriali. Część zacznie się dopiero w przyszłym miesiącu, ale nimi zajmiemy się następnym razem. Tymczasem dzisiaj mamy trzy tytuły w tym dwa powroty i jeden debiut. Po kolei więc:
Agenci SHIELD powracają. Powiem szczerze, nie byłem zbytnim fanem pierwszego sezonu. Był nijaki, nudnawy, pozbawiony interesujących postaci. Zapewne nawet nie spojrzałbym na drugi sezon, gdyby nie wydarzenia ostatnich kilku odcinków, pokazujące konsekwencję drugiej części Kapitana Ameryki.
Drugi sezon kontynuuje ten wątek, przedstawiając nam świat, w którym główni bohaterowie są uciekinierami toczącymi tajną wojnę zarówno z Hydrą jak i z amerykańskim rządem. I muszę przyznać, robią to w całkiem niezłym stylu. Tym razem czuć zagrożenie, nieufność i tajemniczość. Widać narastającą desperację naszych bohaterów. To dużo lepszy początek niż mieli w zeszłym roku, pozostaje zobaczyć, czy utrzymają poziom. Dodatkowo w obsadzie pojawia się Lucy Lawless co zawsze liczy się jako zaleta.
Tak konkretnie mówiąc, Doctor powrócił na ekrany jeszcze w sierpniu, ale nie czepiajmy się szczegółów. Tych pierwszych kilka odcinków z nowym Doctorem zawsze jest trochę dziwnych, ale muszę przyznać, że Peter Capaldi znacząco ułatwił proces przystosowawczy. Jego wersja Doctora jest tak bardzo inna od dwóch poprzedników, a równocześnie na tyle znajoma, że bardzo łatwo się przestawić. Nie do końca rozumiem jego nagłą niechęć do żołnierzy, ale to pewnie wyjaśni się przed końcem sezonu. A tymczasem, jest dobrze. Wprawdzie brakuje mi naprawdę pamiętnych odcinków, jak Blink czy The Time of Angels, ale seria póki co trzyma poziom dając jeden solidny odcinek po drugim. A Capaldi zdecydowanie wnosi świeżość ze swoją eksploracją mrocznej strony Doctora, w czym idzie zdecydowanie dalej, niż jego poprzednicy. Do tego stopnia, że chwilami można zadać sobie pytanie, czy Doctor nadal jest bohaterem, czy może już tylko "mad man with a box".
I wreszcie najbardziej oczekiwana premiera tej jesieni.To trochę zaskakujące, bo początkowo chyba nikt nie wziął tej serii na poważnie. Batman bez Batmana? Ja od razu machnąłem na to ręką. Ale później rozkręciła się machina promująca serial i ludzie w filmikach na YouTubie mówili i pokazywali wszystkie właściwe rzeczy. Tak, że kiedy serial do nas dotarł, miał już u mnie status najbardziej oczekiwanej serii roku. A potem obejrzałem pierwszy odcinek i mówiąc szczerze, miałem mieszane uczucia. Być może spodziewałem się zbyt wiele, ostatecznie po tym jak The Shield i Hannibal wprowadziły nową jakość odpowiednio do historii o policjantach i psychopatycznych zabójcach, miałem prawo oczekiwać czegoś podobnego. Marzyła mi się seria łącząca cyniczne spojrzenie na korupcję systemu z The Wire z mrocznym klimatem Siedem (którego akcja sama, równie dobrze mogłaby toczyć się w Gotham). Oczywiście Gotham nie jest niczym podobnym, niemniej nie oznacza to, że jest gorsze. Choć pierwszy odcinek miał sporą wadę w postaci opowiadanej historii. Fabuła była po prostu słaba, pędziła zbyt szybko i wprowadzała za dużo elementów, w większości przypadków robiąc to dosyć nieporadnie. Ale było też coś, co sprawiło, że przymknąłem na to oczy. Miasto. Gotham Burtona było groteskowe, Schumachera przesadzone, a Nolana nijakie. Na tym tle ta nowa wizja trafiła prosto w dziesiątkę. Gargulce i gotycka zabudowa są na miejscu, ale tkwią w tle, filtry kolorów nadają obrazowi trochę nierealistyczny posmak, Bullock ubiera się jakby tropił Ala Capone i jeździ samochodem ze starego filmu detektywistycznego, a mimo to jest całkowicie na miejscu. To Gotham jest ponadczasowe, realistyczne i oderwane od realizmu równocześnie. A zasiedlające je postacie tylko pogłębiają to wrażenie. Szaleńcy, gangsterzy i skorumpowani gliniarze, wszyscy żyjący w swoim mały ekosystemie, gdzie Don Falcone wydaje się najrozsądniejszą osobą w okolicy. Co więcej, w drugim odcinku, gdzie scena jest już ustawiona, twórcy mogą się skupić na opowiadaniu historii i jak się okazuje, robią to dosyć sprawnie.
W tym momencie jedyny zarzut jaki mam, to sam Jim Gordon. W szalonym świecie pełnym groteskowych postaci przypadł mu niewdzięczny obowiązek bycia ostoją normalności, co już samo w sobie czyni go mniej interesującym niż Bullock czy Pingwin (póki co te dwie postacie całkowicie dominują tę serię), ale co gorsze, wydaje się, że Jim nie może przetrwać choć jednej sceny, bez bicia nas w głowę wielkim młotkiem z napisem: "Jestem jedynym uczciwym gliniarzem w mieście!" Mam nadzieję, że to jedynie punkt wyjścia i z czasem zobaczymy, jak poza odwagą i szlachetnością wykształca on też spryt i zaczyna grać systemem (jak McNulty w The Wire). Inaczej nie mam pojęcia jak uda mu się dożyć nadejścia Batmana.
To tyle na ten miesiąc, w kolejnym swoje premiery mają jeszcze Constantine, The Flash i wraca The Arrow.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz