wtorek, 2 grudnia 2014

Listopad z serialami

Zacznijmy od Doctora. Wreszcie nadeszły jego dwa finałowe odcinki i... były świetne. Gdyby reszta sezonu miała taki poziom, nie miałbym na co narzekać... Tak, to znaczy, że będę narzekał. Ale po kolei, zacznijmy od pozytywów, czyli głównie tych dwóch ostatnich odcinków. Michelle Gomez była absolutnie genialna w roli Missy. Zaprawdę uwielbiałem Johna Simma w roli Mistrza, ale wersja Michelle całkowicie go zmiotła. Na koniec naprawdę miałem nadzieję, że Missy zostanie nową towarzyszką Doctora. Jego próby zapanowania nad nią mogłyby spokojnie zapewnić nam najlepszy sezon w długiej historii tego serialu. Ale tak czy inaczej cieszę się, że pozbyliśmy się Clary. Niestety była ona zdecydowanie najmniej interesującą z "nowożytnych" towarzyszek Doctora. Przynajmniej dostaliśmy bardzo fajne zakończenie, w którym obydwoje skłamali. I Nick Frost w roli Mikołaja! Już nie mogę się doczekać odcinka świątecznego [edit: jak się okazuje, w odcinku świątecznym będzie Clara... crap].
A teraz odnośnie samego sezonu... był głupi. Jasne, ten serial już dawno odrzucił logikę, ale przynajmniej zwykle odrzuca ją na korzyść frajdy. Kill the Moon nie było frajdą. Było nudnawym odcinkiem z absurdalnie głupią fabułą i jeszcze gorszym zakończeniem. Księżyc jest smoczym jajkiem i zamknięty w nim stwór zaraz po wyjściu jest w stanie znieść jajko będące dokładną repliką tego z którego wyszedł... czyli znieść jako większe od niego samego. A Doctor stoi obok i zachowuje się jak dupek, oceniając nas niczym Q w Star Treku. I nawet nie chcę myśleć o tym, jak bardzo twórcy nie rozumieli jak działa grawitacja. Bo nawet twórcy filmu Gravity bardziej to ogarniali (a oni totalnie nie ogarniali). I jak przy tym jesteśmy, większa ilość tlenu w atmosferze ocali nas przed pożarem... pewnie dlatego strażacy zawsze starają się dostarczyć pożarowi jak najwięcej tlenu, logika. Że nie wspomnę o tym, że nadmiar drzew (i produkowanego przez nie tlenu) w połączeniu z wielkim pożarem, był jedną z przyczyn wymierania permskiego, znanego też jako największe z Wielkich Wymierań. Ale prawdziwy problem polega na tym, że nie było nic, co mogłoby te wszystkie idiotyzmy równoważyć. Finał piątego sezonu doprowadza mnie do szału, za każdym razem kiedy próbuję go brać na logikę, co nie zmienia faktu, że świetnie się go ogląda. Tu niestety tego zabrakło. Kilka fajnych odcinków to za mało, jeśli nie ma wśród nich czegoś na miarę The Time of Angels czy The Girl in the Fireplace. Więc ogólnie, świetny Doctor, dobry finał, kiepski sezon.

A teraz Supernatural... nie, sorry, niestety to tylko Constantine. Będę szczery, nie oglądam Supernatural (głównie z powodu odstraszającej ilości sezonów, która do tego cały czas rośnie), ale widziałem kilka odcinków i były całkiem fajne. I mam wrażenie, że Constantine jest dokładnie tym samym, tylko jakby... nie fajnym. Sleepy Hollow przynajmniej próbowało jakoś się wyróżnić, dać nam na dzień dobry wątki tajnych organizacji i uwikłania Ojców Założycieli w magiczną wojnę. Constantine nie wysilił się nawet na to. Mógłbym rozwodzić się długo nad tym, co nie działa w tym serialu. Mógłbym też krótko wspomnieć o rzeczach fajnych, ale to na nic. Wszystko sprowadza się do tego, że tych kilka pierwszych odcinków nie dało mi żadnego powodu, by oglądać dalej. Szkoda, bo była okazja, by zrobić coś ciekawego. Mroczną, poważną historię o czarnej magii ze świetnym antybohaterem. To już samo brzmi jak opis serialu HBO. Niestety zamiast tego dostaliśmy gorszą wersję Supernatural. Jeśli będę miał na to ochotę, to po prostu obejrzę Supernatural i na tym przygodę z tym serialem pewnie zakończę.

The Flash... tu krótko. Ten serial jest po prostu przeciętny. Nie mogę mu zarzucić nic konkretnego, ale trudno również znaleźć coś szczególnie dobrego. Po siedmiu odcinkach rządzi głównie nijakość. Jedynie wątek który daje nadzieję to dr Wells.

The Arrow, jak jesteśmy w tym zakątku serialosfery, nadal trzyma poziom. Choć w tym miesiącu nie zaszaleli raczej z ilością odcinków. Niemniej Arrow konsekwentnie utrzymuje klimat street level superhero i robi to lepiej niż jakikolwiek poprzednik. Jedyne czego brakuje, to większa ciągłość. Rozbijanie tej fabuły na pojedyncze historyjki sprawia, że traci ona impet. I wyraźny niedobór Johna Barrowmana w kolejnych odcinkach też daje się serialowi we znaki.

Tymczasem Agents of SHIELD coraz wyraźniej staje się świetne. Po tragicznym pierwszym sezonie chyba nikt nie spodziewał się takiego powrotu. Fabuła pędzi do przodu w wyraźnym kierunku, dając widzom to poczucie wyścigu pomiędzy dobrymi i złymi. Mnożą się wątki szpiegowskie nawiązujące stylem do drugiej części Kapitana Ameryki. Nowe postacie są świetne, stare są lepsze niż były. I do tego Ward. W pierwszym sezonie uważałem go za najnudniejszą postać, jaka kiedykolwiek pojawiła się w serialu Jossa Whedona, teraz uważam go za jedną z najciekawszych. Zwłaszcza w tym miesiącu, każda scena z jego udziałem, była ciekawa i trzymająca w napięciu. Ogólnie (i nie spodziewałem się, że to kiedyś napiszę) Agents of SHIELD jest w tym momencie najlepszą serią w tym zestawieniu.

Tymczasem w Gotham dobrze się dzieje. To znaczy w samym mieście dzieje się bardzo źle, ale to bardzo dobrze dla serialu. Zaprawdę mógłbym obejrzeć całą serię w której nieletni Bruce i Celina przeżywają przygody na ulicach Gotham i spotykają wśród bezdomnych dzieci przyszłych wrogów Batmana, podczas gdy Bullock i Alfred łączą siły, by wyciągać dzieciaki z kłopotów (pewnie działałoby to lepiej jako kreskówka). I Gordon też znacząco zyskał, odkąd jego życie się zawaliło i zaczął zjeżdżać równią pochyłą. Do tego wątek walki o władzę nad miastem coraz wyraźniej wychodzi na pierwszy plan, przyćmiewając motyw "zabójstwa tygodnia" co też należy uznać za spory plus. Gotham wyraźnie zaczyna odnajdywać swój styl i podnosić poziom. Nie powiem jeszcze, że w pełni mnie przekonali, ale z pewnością są na dobrej drodze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz