czwartek, 15 września 2011

Torchwood: Miracle Day

  Torchwood: Miracle Day, czyli technicznie 4 sezon Torchwood. W praktyce, podobnie jak Children of Earth, MD jest zamkniętą całością, nie wymagającą zasadniczo oglądania poprzednich serii. Poniższą recenzję podzielę na dwie części, pierwsza będzie wolna od spoilerów, w drugiej zagłębię się bardziej w szczegóły fabuły i moje odczucia odnośnie historii i konstrukcji serii.
Bez Spoilerów:   
Pewnego dnia ludzie na całym świecie przestają umierać. Tak po prostu. Morderca pedofil przeżywa własną egzekucję, agent CIA wychodzi żywy z groźnego wypadku samochodowego. Niezależnie od obrażeń, chorób czy wieku. Wszyscy po prostu żyją. I wbrew pierwszemu wrażeniu, to najgorsza rzecz, jaka przytrafiła się naszej rasie. Co więcej, na chwilę przed rozpoczęciem Dnia Cudu, ktoś wysłał do największych agencji wywiadowczych meila z jednym słowem: TORCHWOOD. Co się dzieje? Jak doszło do Cudu? Czy ktoś go zaplanował? I jeśli tak, to czym się w tym kierował? Pytań przybywa z każdym dniem trwania Cudu, a tymczasem ktoś zaczyna polować na kapitana Jacka Harknessa, prowadząc do ciekawego pytania. W świecie, w którym śmierć straciła wszelką władzę, dlaczego ktoś próbuje zamordować jedną osobę, która nieśmiertelna była już od dawna?
Torchwood: Miracle Day jest wynikiem sukcesu, jaki Children of Earth odniosło w USA. Prawa do serialu zakupiła stacja Starz (Spartacus, Camelot, Pillars of Earth) i wpompowała w jego produkcję większy budżet, niż miały wszystkie trzy poprzednie sezony razem wzięte. Muszę przyznać, że efekt jest imponujący. Mnogość postaci, lokacji i eksplozji całkowicie zostawia w tyle brytyjską "wersję" serialu. Co za tym idzie, Starz postanowiło również częściowo zresetować serial, by nowym widzom było łatwiej nadążyć. 
I tak z poprzedniej obsady zostali tylko Jack i Gwen (tudzież mąż Gwen). Jedynym odniesieniem do wcześniejszych wydarzeń, jest ustawa 456, która najwyraźniej uczyniła wszystko, co związane z Torchwood i wydarzeniami z CoE ściśle tajnym, do tego stopnia, że pozostałym postaciom (i przy okazji widzowi) trzeba wszystko tłumaczyć od podstaw. Braki w drużynie zostają rzecz jasna uzupełnione przez postacie o amerykańskim rodowodzie, czyli upartego agenta CIA Rexa i pracującą dla tej samej agenci analityczkę Esther.
Poza tym, wśród postaci mamy lekarkę radzącą sobie z kryzysem, mordercę pedofila od nieudanej egzekucji którego zaczyna się serial (w tej roli genialny Bill Pullman) i specjalistkę od PRu na usługach potężnej firmy farmaceutycznej. Ogólnie, cała fabuła jest jeszcze bardziej oderwana od Dr Who. Wprawdzie sam Doctor zostaje wspomniany, ale świat przedstawiony zdaje się nie zawierać w sobie UNIT ani powszechnej wiedzy o pozaziemskich cywilizacjach regularnie pragnących podbić świat (być może rzeczy te nie przetrwały kolejnego przepisania historii przez Doctora). 
Ostatecznie muszę powiedzieć, że Miracle Day jest pełnym akcji, intryg i ciekawych pytań sezonem. Twórcy regularnie znajdują nowe metody, by pokazać jak wydawałoby się dobra sytuacja (ludzie nie umierają) jest najgorszym co mogło nas spotkać. 
Nowi bohaterowie zapadają w pamięć, a starzy też znajdują w sobie nowe pokłady bad-asseri (zwłaszcza Gwen, która w tym sezonie naprawdę była moją ulubioną z pozytywnych postaci, strzela, wysadza w powietrze śmigłowce, wygłasza dramatyczne monologi, podejmuje trudne decyzje i ogólnie przebija Jacka na każdym poziomie... ogólnie najlepszy był pedofil, co brzmi strasznie). Jedynym prawdziwym zarzutem, który mogę mieć, to fakt, że mimo licznych przewag, Miracle Day nie chwycił mnie za serce tak jak Children of Earth. Tamta seria grała istną symfonię na emocjach widza, przekraczała wszelkie granice i (zwłaszcza pod koniec) bezkompromisowo kazała bohaterom płacić cenę za każde zwycięstwo, czasami być może nawet zbyt dużą cenę. Miracle nie był aż tak bezkompromisowy i emocjonalny (choć też nie raz twórcy jechali po bandzie) i dlatego u mnie stoi niżej niż CoE, ale poza tym, był naprawdę świetny. 

SPOILERY:
Zacznę od tego, że sam pomysł na fabułę w Miracle jest jednym z najlepszych i najbardziej odkrywczych z jakimi spotkałem się od dłuższego czasu. Ilość okropnych konsekwencji dla Cudu z jakimi spotykali się bohaterowie była absurdalnie wspaniała. I faktycznie, pierwsze 6 odcinków w których bohaterowie są świadkami kolejnych z tych konsekwencji jest świetna. Potem w moich oczach zaczynają się schody. Bądźmy szczerzy, pierwszych 6 odcinków nie wyjaśnia praktycznie nic. Później mamy nudnawy origin story z którego niewiele wynika i chyba był tam tylko po to, by Jack choć przez chwile sprawiał wrażenie głównego bohatera. I wreszcie 3 ostatnie odcinki, w których nagle wszystko zaczyna się samo wyjaśniać. Co gorsza w 9 odcinku fabuła przeskakuje kilka miesięcy do przodu, zasadniczo kwitując ten okres stwierdzeniem: kryzys się pogorszył. I wreszcie docieramy do końca a tam... jakieś bliżej niezidentyfikowane czarne charaktery próbują budować społeczeństwo doskonałe przy użyciu dziury w ziemi... WHAT?! Naprawdę na przestrzeni tych 10 odcinków zbudowałem co najmniej dwie bardziej sensowne teorie (3 jeśli liczyć całkowicie nierealistyczną teorię, że to Mistrz próbuje zdestabilizować świat, spełniając odwieczne marzenie rasy ludzkiej, a potem pokazując Doctorowi, jak źle się to dla nas skończyło). Żebyśmy mieli jasność, nie czepiam się tego, że to "rodziny", dziura w ziemi i krew. Czepiam się faktu, że nic na to nie wskazywało. Nie było żadnych okruszków zostawionych we wcześniejszych odcinkach, żadnej możliwości złożenia prawdy samemu. Po prostu 6 odcinków korporacji i senatorów a później BUM i wszystko się wyjaśnia. Co więcej, nie mamy żadnego back story odnośnie "rodzin" poza tą jedną sceną w piwnicy. Ostatecznie wydali mi się oni całkowicie przypadkową "złą organizacją", pasującą raczej do filmu o Bondzie. 
Co więcej, dramatyzm zakończenia w moich oczach trochę cierpi na fakcie, że po swojej wielce dramatycznej scenie poświęcenia, zarówno Jack jak i Rex wstają i idą dalej. Przez chwilę naprawdę liczyłem, że wszyscy poza Gwen zginął, to dopiero byłoby zaskakujące przekraczanie granic. No cóż, tak czy inaczej, zakończenie sugeruje, że w następnym sezonie może być lepiej. Jeśli nasza ruda specjalistka od PRu pozostanie w centrum wydarzeń, dając nam wgląd w działanie "rodzin" i podejmowane przez nich działania, jeszcze mogą z nich być porządne czarne charaktery. No i zawsze jest wątek nieśmiertelnego Rexa. Wątpię, by trwał on dłużej niż jeden sezon, co za dużo nieśmiertelnych postaci to niezdrowo. 
Na koniec dwie sprawy. Po pierwsze co jest z orientacją seksualną Jacka? Nie chcę się tu czepiać samego faktu, że jest wątek homoseksualny. Uważam to wręcz za odświeżające, że mamy serial sf gdzie główny bohater jest gejem co nie przeszkadza mu być ciekawą, umykającą wszelkim stereotypom i schematom postacią. Ale wcześniej Jack był wyraźnie bi, a w tym sezonie zdaje się tracić jakiekolwiek zainteresowanie płcią przeciwną... może jemu się to zmienia? Już widzę jak Jack wstaje rano i stwierdza: W tym stuleciu faceci. Mimo wszystko, to dziwne, że już pominę ogólną bierność Jacka w tej fabule. Gównie próbował nie umierać i podrywał facetów.
Druga sprawa. To niesamowite, że mamy serial sf w którym najlepszą i poniekąd najsympatyczniejszą postacią jest pedofil. Nie sądziłem, że kiedyś dożyję takiego dnia. Szczerze mówiąc mam mieszane uczucia co do tej postaci, ale z całą pewnością przekraczała ona pewną granicę. Czy to dobrze, to już każdy mósi ocenić sam. Z mojej strony podobał mi się fakt, że nie przedstawiono go zwyczajowo jako potwora, ale zadano sobie faktycznie trud dostrzeżenia w nim istotę ludzką. To było bardzo odświeżające. 

Ogólna Ocena: 8/10



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz