wtorek, 27 grudnia 2011

Eureka: Czwarty Sezon

I oto powróciłem do miasteczka Eureka po raz czwarty. Szczerze mówiąc, zrobiłem to tylko dlatego, że IMDB obiecał mi udział sporej ilości aktorów, których lubię. Tymczasem serial bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Wprawdzie poszczególne odcinki nadal były dosyć schematyczne, ale pojawiła się większa fabuła i liczne wątki wykraczające poza długość jednego odcinka. Zwłaszcza w drugiej połowie sezonu staje się to bardzo widoczne, ale po kolei.
Sezon czwarty Eureki dzieli się bardzo widocznie na dwie części. Pierwszych 10 odcinków kręci się wokół podroży w czasie, kolejne 10 to przygotowania do wyprawy na Tytana. I zwłaszcza ta druga połowa stanowi o sile tego sezonu. Co za tym idzie, gdybym osobiście miał komuś polecić ten serial, powiedziałbym: Jasne, ale zacznij od 11 odcinka 4 sezonu. Wszystko wcześniej, można sobie spokojnie darować. A główny powód podobnego podejścia jest prosty. Twórcom zajęło to aż trzy sezony, ale wreszcie zrozumieli, że Eureka to przede wszystkim serial dla nerdów. Miało to swoje liczne konsekwencje (do których jeszcze wrócę) z których największą było dodanie kilku osób do obsady:
Bądźmy szczerzy, obejrzałbym ten serial dla każdej z tych osób.
No dobra, Stan Lee pojawia się tylko w jednej scenie, ale za to gościnne występy zalicza też kilku aktorów z BSG.
Sezon zaczyna się od odcinka o podróży w czasie do lat 40 (co samo w sobie nie nastroiło mnie optymistycznie), ale szybko okazuje się, że przeciwieństwie do większości serialowych podróży w czasie (patrzę na ciebie Star Trek), ta miała faktyczne konsekwencje. Nasi bohaterowie wracają do współczesności, która choć podobna, nie jest do końca taka sama. Tym sposobem twórcy serialu postawili postacie w zupełnie innej sytuacji osobistej i zawodowej, pchając ich fabułę na zupełnie nowe tory. Do tego, główni bohaterowie zabrali z przeszłości drobną pamiątkę.
Genialnego naukowca o nieco chwiejnym poczuciu moralności. W tej roli oczywiście świetny James Callis, czyli Gaius Baltar z BSG. Tym razem gra trochę bardziej pozytywną i znacząco płytszą wersję swojej najsłynniejszej postaci. Choć nie jest tajemnicą, że postacie w Eurece ogólnie mają znacząco mniej głębi, niż te z BSG. Niestety twórcy przez pierwszych kilka odcinków używają go, jako rywala szeryfa w walce o względy Allison. Jako, że Carter i Allison nadal pozostają najnudniejszymi postaciami w serialu, jest to mało zaszczytna rola. O wiele ciekawiej wychodzą jego wewnętrzne rozterki w późniejszych odcinkach. A jeśli mowa o ciekawych postaciach, twórcy wreszcie takowe nam dali. A konkretnie, dali im czas i miejsce. Jak dla mnie, główną osią tego sezonu stali się Henry, Jo i Fargo. Cała trójka, dotąd stanowiąca raczej tło dla szeryfa, tym razem miała okazję stanąć w świetle reflektorów, zabierają większość czasu i wszystkie najciekawsze wątki. Zwłaszcza w drugiej połowie. Jak wspomniałem, wątek podróży w czasie trwa 10 odcinków i jego zamknięcie odbiera nam postać Jamesa Callisa (choć nie zdradzę, jaki los go spotyka). Zaś 11 odcinek wprowadza wątek napędu FTL i przygotowań do lotu na Tytana. Grożące miastu katastrofy schodzą na drugi plan (choć nadal regularnie się pojawiają), a główną pozycję na scenie zajmuje walka o miejsce w załodze statku.
Pojawiają się też dwie nowe postacie, urocza dr Holly Marten i wredny dr Isaac Parrish (w tych rolach oczywiście Felicia Day i Wil Wheaton). Do tego ważną rolę otrzymuje wreszcie Fargo. Od samego początku zastanawiało mnie, że w serialu jasno wycelowanym w nerdów, główną rolę odgrywał głópawy szeryf, podczas gdy najbardziej nerdowska postać została zredukowana do roli comic relief. No cóż, już nie. W tym sezonie, z wiecznie psującego coś, małostkowego słabeusza, Fargo przeistacza się w pewnego siebie, silnego przywódcę, nadal zachowując przy tym pewną nieśmiałość i wewnętrzną słabość. Do tego wreszcie dostajemy prawdziwy, nerdowski wątek romantyczny (w którym rolę złego rywala gra Wil Wheaton, więc nie może być już bardziej nerdowsko). I w pokrętny sposób, scena w której postać Felici daje Fargo k20 na szczęście, jest jedną z najromantyczniejszych scen, jakie widziałem w tym roku. Jeśli dodamy do tego całą hordę nawiązań do Dr Who, Star Treka, Fireflya (i właściwie wszystkiego co stworzył Joss), BSG (w jednej scenie, James Callis, spytany czy ma halucynacje, odpowiada, że widzi wysoką blondynkę w czerwonej sukni) itd. itp. wychodzi nam istna laurka dla kultury nerdowskiej. To, plus świetny cliffhanger na końcu, dają nam najlepszy sezon tego serialu i pierwszy, który naprawdę mogę polecić.





Ogólna ocena: 6.5 (od jedenastego odcinka 7)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz