Dobra, tym razem zacznijmy od zakończenia... WTF!?!?!?!?
Dobra, wiedziałem z książek, co nadchodzi, ale nie spodziewałem się, że scena ta będzie, AŻ tak graficzna. Wow. A już miałem narzekać, że zakończenia odcinków w tym sezonie są mało szokujące. Wow! Więc już wiemy, skąd wziął się Smoke Monster z Lost. Choć nadal nie przekonuje mnie stwierdzenie Melisandry, że cienie są sługami boga światłości.
Tymczasem Joff jest sadystycznym dupkiem, co samo w sobie nie jest niczym nowym. Niemniej, zwróćmy uwagę jak bardzo podniecało go rozkazywanie Ros, by biła tą drugą prostytutkę. To rzuca nowe światło na te wszystkie sceny, kiedy Joff każe gwardzistom bić Sansę.
Tyrion po raz kolejny jest świetny we wszystkim co robi, więc tu nic nowego.
Tymczasem Littlefinger odwiedza starych znajomych i... Co ma na sobie Margaery? Serio, ta krogańska suknia wygląda dziwacznie. I jest niebezpieczna! Gdyby zaczął padać deszcz, wokół głowy zrobiłoby się jej jeziorko. Biedaczka mogłaby się utopić. No dobra, może przesadzam ale nadal ta suknia jest dziwaczna.
I dostaliśmy dwie nowe lokacje:
Harrenhal wygląda trochę inaczej, niż się spodziewałem, ale i tak jest zajebiste. Posępne zamczysko, pełne zbirów. Trochę zdziwiłem się, że twórcy nie zadali sobie trudu wyjaśnienia, czym jest Bractwo, ale w sumie postacie też na tym etapie jeszcze tego nie wiedzą. I Tywin jednym spojrzeniem przejrzał przebranie Aryi. Dokładnie tego oczekiwałem po najinteligentniejszym z Lannisterów. I uczynił Aryę swoją służącą, co jest ciekawym odstępstwem od książki, ale potencjalnie może prowadzić do kilku genialnych scen. Swoją drogą, ciekawe, że w tym odcinku aż dwa razy mamy sceny w których Lannisterowie przybywają na ratunek Starkom. Najpierw Tyrion ratuje Sansę, a później Tywin Aryę. Co się dzieje z tą wojną?
I Dany dotarła do Qarth. Muszę przyznać, że miasto wygląda widowiskowo. Naprawdę widać wzrost budżetu w tym sezonie. I od razu kilka ciekawych nowych postaci. Podobało mi się, że twórcy faktycznie wyjaśnili, czemu Xaro jest najwyraźniej jedynym murzynem w mieście. I Pyat Pree wygląda niesamowicie (ten wysoki, chudy facet o twarzy Nosferatu).
Na koniec wrócę jeszcze do sceny otwierającej, gdzie usłyszeliśmy widowiskową bitwę. Już nie będę się tego czepiał, bo liczę, że końcówka sezonu da nam dosyć scen batalistycznych za cały sezon. Ale ciekawe, że dwaj przypadkowi żołnierze Lannisterów wiedzą o upodobaniach Renlyego. W książce to była powszechna wiedza na dworze królewskim, ale raczej nie wśród prostego ludu. Po samej bitwie dostaliśmy dwie kolejne nowe postacie, Roosa Boltona (wreszcie, jest już i tak o sezon spóźniony) i tajemniczą panią doktor. I jak przy niej jesteśmy, czy tylko mi się wydawało, że Robb wyglądał na zaskakująco podnieconego w scenie amputacji? Jego fetysz na punkcie pielęgniarek idzie chyba odrobinę za daleko.
Another One Bites The Dust: I... nikt? Przynajmniej nikt istotny. Słabo.
Ogólnie, zdecydowanie najlepszy odcinek w sezonie, chyba wszystko mi się podobało.
Przypadkowe przemyślenia:
- Nowy Góra jest jakoś mniej postawny od poprzedniego. I mniej wkurzony.
- Nic dziwnego, że Lannisterowie ciągle giną, cała ich armia składa się z Red Shirtsów!
poniedziałek, 23 kwietnia 2012
czwartek, 19 kwietnia 2012
Homeland, czyli wojna z terroryzmem inaczej
Homeland to serial pod wieloma względami nietypowy. Najnowszy koń pociągowy Showtime, opowiadający historię walki z terroryzmem. Choć nie jest to ta historia, której większość ludzi spodziewa się po amerykańskim serialu. Zapewne w dużej mierze dlatego, że fabułę oparto na izraelskim serialu Hatufim.
Historia przedstawiona w Homeland zaczyna się od powrotu bohatera. Sierżant Nicholas Brody, trafił do niewoli w czasie wojny w Iraku. Po ośmiu latach zostaje ocalony i wraca do kraju w glorii bohatera, cierpiącego za ojczyznę. Na miejscu czekają na niego piękna żona i dwójka dzieci. Wszystko pięknie niemal jak w bajce. Tymczasem agentka CIA Carrie Mathison dostaje informację o ataku terrorystycznym, który ma zostać dokonany przez powracającego jeńca. Zaczyna się niebezpieczna i często zaskakująca gra z czasem.
Tak mniej więcej przedstawia się fabuła w pierwszym odcinku i będę szczery, mnie osobiście ona nie porwała. Serial zebrał masę nagród i aktorstwo ewidentnie było genialne, ale fabuła wydała mi się całkowicie przewidywalna i mało porywająca. Do tego miałem poważny problem z główną bohaterką. Nie wiem, co się dzieje z bohaterkami żeńskimi współczesnych seriali. Ostatnio wszystkie są identyczne, Fringe, The Killing, V, Homeland. Gdzie się człowiek nie odwróci, wszędzie mamy atrakcyjne, blond agentki, które z jednej strony są silne i niezależne, z drugiej nadal pozostają pełne emocji i współczujące. Z gracją balansują na granicy załamania emocjonalnego, by chwilę później uganiać się za przystojnym bohaterem, którego oczywiście w swej niezależności wcale nie potrzebują.
To tak, jakby w którymś momencie spece z Hollywood stworzyli model bohaterki żeńskiej doskonałej i teraz produkują je masowo. I wszystkie są blond. Najwyraźniej nie ma agentek rządowych i policjantek z innymi kolorami włosów.
Na szczęście, mimo tych zarzutów oglądałem dalej. I już po trzech odcinkach zacząłem zmieniać zdanie. Serial kroczył w kierunkach, których się nie spodziewałem. Zaskakiwał zwrotami akcji. Postacie stawały się coraz lepiej zarysowane, coraz bardziej przemyślane. W momencie kiedy pierwszy sezon doszedł do końca, mogłem już w czystym sumieniem stwierdzić, że Homeland w pełni zasługiwał na Złotego Globa dla najlepszego serialu.
Tym co zwraca w serialu szczególną uwagę, to sposób przedstawienia wojny z terrorem. Nie ma tu jasnego i oczywistego podziału na dobrych agentów CIA i złych terrorystów. Ogólnie, nie ma tu prawdziwego podziału na dobrych i złych.
Zamiast tego z obydwu stron stoją zdeterminowani i wyszkoleni ludzie, którzy bezwzględnie dążą do swoich celów. Obydwie strony mają bardzo dobre argumenty, na poparcie swoich racji. Zwłaszcza motywacje terrorystów są świetnie przedstawione i wybiegają daleko poza klasyczne: "Bo Allah kazał." I co najważniejsze, ci faceci (i kobiety) mają plan. To nie banda szalonych arabów z bombami pod ubraniem. Tu mamy ludzi z różnych środowisk działających jak dobrze naoliwiona, metodyczna machina spiskowa. Ogólnie, choć może to zabrzmieć strasznie, w wielu momentach faktycznie kibicowałem "tym złym", co chyba najlepiej świadczy o umiejętnościach twórców.
Podsumowując, Homeland to wspaniała seria, uzbrojona w świetną fabułę i absolutnie genialne aktorstwo. Clare Danes udaje się wybrnąć z roli kolejnej blond agentki ze stylem w pełni zasługującym na trzeciego już dla tej aktorki Złotego Globu. Damian Lewis wtóruje jej, grając najbardziej niejednoznaczną i skonfliktowaną wewnętrznie postać jaką widziałem od dawna. Do tego świetna plejada postaci pobocznych z przepiękną Moreną Baccarin (Stargate SG1, Firefy, V) w roli żony sierżanta Brodyego.
Historia przedstawiona w Homeland zaczyna się od powrotu bohatera. Sierżant Nicholas Brody, trafił do niewoli w czasie wojny w Iraku. Po ośmiu latach zostaje ocalony i wraca do kraju w glorii bohatera, cierpiącego za ojczyznę. Na miejscu czekają na niego piękna żona i dwójka dzieci. Wszystko pięknie niemal jak w bajce. Tymczasem agentka CIA Carrie Mathison dostaje informację o ataku terrorystycznym, który ma zostać dokonany przez powracającego jeńca. Zaczyna się niebezpieczna i często zaskakująca gra z czasem.


Na szczęście, mimo tych zarzutów oglądałem dalej. I już po trzech odcinkach zacząłem zmieniać zdanie. Serial kroczył w kierunkach, których się nie spodziewałem. Zaskakiwał zwrotami akcji. Postacie stawały się coraz lepiej zarysowane, coraz bardziej przemyślane. W momencie kiedy pierwszy sezon doszedł do końca, mogłem już w czystym sumieniem stwierdzić, że Homeland w pełni zasługiwał na Złotego Globa dla najlepszego serialu.
Tym co zwraca w serialu szczególną uwagę, to sposób przedstawienia wojny z terrorem. Nie ma tu jasnego i oczywistego podziału na dobrych agentów CIA i złych terrorystów. Ogólnie, nie ma tu prawdziwego podziału na dobrych i złych.
Zamiast tego z obydwu stron stoją zdeterminowani i wyszkoleni ludzie, którzy bezwzględnie dążą do swoich celów. Obydwie strony mają bardzo dobre argumenty, na poparcie swoich racji. Zwłaszcza motywacje terrorystów są świetnie przedstawione i wybiegają daleko poza klasyczne: "Bo Allah kazał." I co najważniejsze, ci faceci (i kobiety) mają plan. To nie banda szalonych arabów z bombami pod ubraniem. Tu mamy ludzi z różnych środowisk działających jak dobrze naoliwiona, metodyczna machina spiskowa. Ogólnie, choć może to zabrzmieć strasznie, w wielu momentach faktycznie kibicowałem "tym złym", co chyba najlepiej świadczy o umiejętnościach twórców.
Podsumowując, Homeland to wspaniała seria, uzbrojona w świetną fabułę i absolutnie genialne aktorstwo. Clare Danes udaje się wybrnąć z roli kolejnej blond agentki ze stylem w pełni zasługującym na trzeciego już dla tej aktorki Złotego Globu. Damian Lewis wtóruje jej, grając najbardziej niejednoznaczną i skonfliktowaną wewnętrznie postać jaką widziałem od dawna. Do tego świetna plejada postaci pobocznych z przepiękną Moreną Baccarin (Stargate SG1, Firefy, V) w roli żony sierżanta Brodyego.
wtorek, 17 kwietnia 2012
Game of Thrones, odc. 13: What Is Dead May Never Die (2x03)
Muszę przyznać, że ten sezon staje się po prostu lepszy i lepszy z każdym odcinkiem. I tak najnowsza odsłona serii dała nam kilka nowych świetnych postaci i sporo niezapomnianych scen.
Zacznę tym razem od narzekania. I znów chodzi o skalę. Wędrówka Aryi zajęła w książkach 5 rozdziałów. Tu zmieścili ją w trzech scenach. Naprawdę imponujący wyczyn. Rozumiem, czemu to zrobili, ale nadal trochę szkoda. Zwłaszcza, że jej rozdziały były ciekawą odskocznią od gierek politycznych. I jasno pokazywały, jak wygląda ta cała wojna dla zwykłych ludzi. W serialu trochę brakuje tego kontrastu, między gierkami dworskimi szlachciców, a spalonymi wioskami i mordowanymi chłopami. Brutalną rzeczywistością wojny, którą bohaterowie tej historii rozpętali.
Ale z pozytywów. TYRION! I wszystko jasne. Scena w której bada kto donosi jego siostrze jest świetnie zrobiona. Zmontowana w jedną rozmowę. I oczywiście scena w której pozbywa się Pycella, z komentarzem Shaggy na temat kozy. Tyrion nadaje się perfekcyjnie do swojej nowej roli jako namiestnik. I podobał mi się ten drobny szczegół, kiedy płaci dziwce dwie monety.
Że nie wspomnę o jego scenach z Cersei i Varysem. Od początku sezonu Tyrion ma świetne dialogi z tymi dwiema postaciami, ale dyskusja z Varysem na temat władzy. Wspaniała. Naprawdę czekam na dalsze ich dialogi w kolejnych odcinkach. I Littlefinger dostaje nową misję od Tyriona. To wyraźna odmiana od książki, ale zdaje mi się, że już widzę, gdzie twórcy z tym zmierzają.
Czy ktoś jeszcze zauważył, jak bardzo Sophie Turner urosła przez ten rok? Bo Sansa wygląda, jakby była o dobrych dziesięć centymetrów wyższa od Shae. Joff będzie wyglądał na strasznego kurdupla stojąc obok niej. A jak jesteśmy przy Shae, zatrzymam się tu na chwilę. Ostatnio natknąłem się na sporo niechęci wobec tej postaci. Pojawiły się zarzuty, że nie przypomina ona w żaden sposób swojej książkowej wersji, co za tym idzie jest zła, głupia i do niczego. Moim osobistym zdaniem, książkowa Shae była najmniej interesującą postacią, jaką GRRM opisał w całej sadze. Przynajmniej z postaci mających imiona i pojawiających się w więcej, niż jednym rozdziale. Odgrywała tą głupiutką, naiwną dziewuszkę, a Tyrion z jakiegoś powodu dawał się na to nabrać i zasypywał ją prezentami. To było dla mnie niepojęte. Tym samym w moim odczuciu, wersja z serialu mogła być tylko lepsza. I jest dużo lepsza. Ta Shae jest ciekawą postacią, stanowi dla Tyriona wyzwanie, potrafi postawić na swoim, bez robienia maślanych oczu i zgrywania stereotypowej blondynki. Jest po prostu, lepsza.
A jak jesteśmy przy lepszych wersjach kobiet w tej serii - Margaery Tyrell, czyli najbardziej wyrozumiała żona w dziejach. Uwielbiam Natalie Dormer. Jej Anne Boleyn była zdecydowanie najlepszą postacią w Tudorach, również w The Fades odwaliła świetną robotę. Dlatego naprawdę oczekiwałem na jej interpretację Margaery. I się doczekałem... i była zjawiskowa. Scena w której zaproponowała, że wezwie swojego brata, albo odwróci się plecami, by Renly mógł udawać, że nie jest kobietą, naprawdę mnie rozwaliła. To nie jest głupiutka księżniczka, jaką w dużej mierze widzieliśmy w książkach. Ta Margaery wie czego chce i jest gotowa grać swoją rolę świadomie, tak długo jak da jej to koronę. Aż miło patrzeć, i nie mówię tylko o jej dekolcie, a trzeba przyznać, że jej suknia ma naprawdę spory dekolt. Aż dziw, że nie było jej zimno.
Wspomnę jeszcze, że Brienne jest dokładnie jak wyjęta z książki.
I kolejny genialny wątek, czyli Theon. Nigdy nie uważałem Theona za postać sympatyczną, ale zawsze był dla mnie jedną z najbardziej interesujących. To postać tragiczna. Tragicznie rozdarta między dwa światy, nie należąca do żadnego. Ambicja, odrzucenie, poniżenie, nie możność znalezienia własnego miejsca. To wszystko rozrywa Theona od środka i pcha go do kolejnych czynów. W tym konkretnym odcinku szczególne wrażenie robi scena spalenia listu. Nie ma tam żadnego dialogu. Tylko Theon siedzący sam w ciemnościach ze swoją decyzją. A później przechodzi to w scenę chrzestu. Decyzja podjęta, lojalność zdecydowana. Żelaźni Ludzie ruszają na północ.
Another One Bites The Dust
RIP Lommy Greenhands, choć jego ręce w serialu nie były zbyt zielone. I nawet tekst o poddawaniu się zabrał mu Gorąca Bułka. Niemniej chłopak pozwolił ocalić Gendrego i za to będziemy mu wdzięczni.
RIP Yoren, i trzeba mu przyznać, że odszedł ze stylem, przerąbując sobie drogę przez Lannisterskich wojaków. Prawdziwy badass. "Zawsze nienawidziłem kusz, za długo się je ładuje." Oto porządne ostatnie słowa.
Ogólnie był to mocny odcinek, dużo nowych postaci i świetnych scen. I wreszcie porządna walka. A za tydzień czeka nas prawdziwe starcie królów.
Zacznę tym razem od narzekania. I znów chodzi o skalę. Wędrówka Aryi zajęła w książkach 5 rozdziałów. Tu zmieścili ją w trzech scenach. Naprawdę imponujący wyczyn. Rozumiem, czemu to zrobili, ale nadal trochę szkoda. Zwłaszcza, że jej rozdziały były ciekawą odskocznią od gierek politycznych. I jasno pokazywały, jak wygląda ta cała wojna dla zwykłych ludzi. W serialu trochę brakuje tego kontrastu, między gierkami dworskimi szlachciców, a spalonymi wioskami i mordowanymi chłopami. Brutalną rzeczywistością wojny, którą bohaterowie tej historii rozpętali.
Ale z pozytywów. TYRION! I wszystko jasne. Scena w której bada kto donosi jego siostrze jest świetnie zrobiona. Zmontowana w jedną rozmowę. I oczywiście scena w której pozbywa się Pycella, z komentarzem Shaggy na temat kozy. Tyrion nadaje się perfekcyjnie do swojej nowej roli jako namiestnik. I podobał mi się ten drobny szczegół, kiedy płaci dziwce dwie monety.
Że nie wspomnę o jego scenach z Cersei i Varysem. Od początku sezonu Tyrion ma świetne dialogi z tymi dwiema postaciami, ale dyskusja z Varysem na temat władzy. Wspaniała. Naprawdę czekam na dalsze ich dialogi w kolejnych odcinkach. I Littlefinger dostaje nową misję od Tyriona. To wyraźna odmiana od książki, ale zdaje mi się, że już widzę, gdzie twórcy z tym zmierzają.
Czy ktoś jeszcze zauważył, jak bardzo Sophie Turner urosła przez ten rok? Bo Sansa wygląda, jakby była o dobrych dziesięć centymetrów wyższa od Shae. Joff będzie wyglądał na strasznego kurdupla stojąc obok niej. A jak jesteśmy przy Shae, zatrzymam się tu na chwilę. Ostatnio natknąłem się na sporo niechęci wobec tej postaci. Pojawiły się zarzuty, że nie przypomina ona w żaden sposób swojej książkowej wersji, co za tym idzie jest zła, głupia i do niczego. Moim osobistym zdaniem, książkowa Shae była najmniej interesującą postacią, jaką GRRM opisał w całej sadze. Przynajmniej z postaci mających imiona i pojawiających się w więcej, niż jednym rozdziale. Odgrywała tą głupiutką, naiwną dziewuszkę, a Tyrion z jakiegoś powodu dawał się na to nabrać i zasypywał ją prezentami. To było dla mnie niepojęte. Tym samym w moim odczuciu, wersja z serialu mogła być tylko lepsza. I jest dużo lepsza. Ta Shae jest ciekawą postacią, stanowi dla Tyriona wyzwanie, potrafi postawić na swoim, bez robienia maślanych oczu i zgrywania stereotypowej blondynki. Jest po prostu, lepsza.
A jak jesteśmy przy lepszych wersjach kobiet w tej serii - Margaery Tyrell, czyli najbardziej wyrozumiała żona w dziejach. Uwielbiam Natalie Dormer. Jej Anne Boleyn była zdecydowanie najlepszą postacią w Tudorach, również w The Fades odwaliła świetną robotę. Dlatego naprawdę oczekiwałem na jej interpretację Margaery. I się doczekałem... i była zjawiskowa. Scena w której zaproponowała, że wezwie swojego brata, albo odwróci się plecami, by Renly mógł udawać, że nie jest kobietą, naprawdę mnie rozwaliła. To nie jest głupiutka księżniczka, jaką w dużej mierze widzieliśmy w książkach. Ta Margaery wie czego chce i jest gotowa grać swoją rolę świadomie, tak długo jak da jej to koronę. Aż miło patrzeć, i nie mówię tylko o jej dekolcie, a trzeba przyznać, że jej suknia ma naprawdę spory dekolt. Aż dziw, że nie było jej zimno.
Wspomnę jeszcze, że Brienne jest dokładnie jak wyjęta z książki.
I kolejny genialny wątek, czyli Theon. Nigdy nie uważałem Theona za postać sympatyczną, ale zawsze był dla mnie jedną z najbardziej interesujących. To postać tragiczna. Tragicznie rozdarta między dwa światy, nie należąca do żadnego. Ambicja, odrzucenie, poniżenie, nie możność znalezienia własnego miejsca. To wszystko rozrywa Theona od środka i pcha go do kolejnych czynów. W tym konkretnym odcinku szczególne wrażenie robi scena spalenia listu. Nie ma tam żadnego dialogu. Tylko Theon siedzący sam w ciemnościach ze swoją decyzją. A później przechodzi to w scenę chrzestu. Decyzja podjęta, lojalność zdecydowana. Żelaźni Ludzie ruszają na północ.
Another One Bites The Dust
RIP Lommy Greenhands, choć jego ręce w serialu nie były zbyt zielone. I nawet tekst o poddawaniu się zabrał mu Gorąca Bułka. Niemniej chłopak pozwolił ocalić Gendrego i za to będziemy mu wdzięczni.
RIP Yoren, i trzeba mu przyznać, że odszedł ze stylem, przerąbując sobie drogę przez Lannisterskich wojaków. Prawdziwy badass. "Zawsze nienawidziłem kusz, za długo się je ładuje." Oto porządne ostatnie słowa.
Ogólnie był to mocny odcinek, dużo nowych postaci i świetnych scen. I wreszcie porządna walka. A za tydzień czeka nas prawdziwe starcie królów.
środa, 11 kwietnia 2012
Game of Thrones, odc. 12: The Night Lands

I oto nadszedł drugi odcinek, a wraz z nim twórcy zakończyli przegląd postaci i dali nam faktyczną fabułę. Wciąż jest tu sporo ustawiania sceny na przyszłe wydarzenia, ale przynajmniej coś się dzieje. I wróciły nasze ulubione sekspozycje (ekspozycja z seksem dodanym do sceny). Ogólnie w tym odcinku mamy sporo seksu, czasami dosyć dziwnego. Ale po kolei. Tym razem skupię się bardziej na najważniejszych moim zdaniem elementach, zamiast streszczać całość. Bo bądźmy szczerzy, całość widzieliście w telewizji.
Więc Daenerys nadal siedzi na pustyni i czeka na ratunek. I to tyle w tym wątku, nie jestem pewny, czemu w ogóle się on tu znalazł. Wszystkie inne ukochane postacie, jak Sansa, Catelyn czy Joff, po prostu wycięto. I dobrze, przy takiej obsadzie, nie ma szans, ani powodu, by mieć wszystkich w każdym odcinku.
Tymczasem Theon wraca do domu. Dostajemy nową lokację na mapie, wszystko wygląda świetnie. Pyke ma surowy, zimny wygląd. Wszystko jest szarawe i pokryte plamami soli. Theon zwierza się przypadkowej nagiej kobiecie, a potem ociera o kazirodztwo. Naprawdę ma się to uczucie szczęśliwego powrotu do domu. Niestety wszystko psuje ojciec, ale tak już to jest. Mam pewne wątpliwości odnośnie siostry Theona, Yary. Głównie dlatego, że Asha była jedną z moich ulubionych postaci w książkach. Ale to nic, dam jej jeszcze kilka odcinków zanim podejmę decyzję. Tak czy inaczej, Greyjoyowie są świetnie przedstawieni i podoba mi się nacisk na wątek Theona. Zwłaszcza, że uważam go za jeden z najciekawszych wątków w książce.
Duch wygląda znacząco lepiej niż Szary Wicher tydzień temu. Że nie wspomnę o cudownej dyskusji o pierdzących trupach i urokach dorastania na farmie. Edd Cierpięrtnik naprawdę zasługuje na własny spin-off.
A jak jesteśmy przy zabawnych dyskusjach, dialog o tym, kiedy można nazwać walkę bitwą był świetny. Ogólnie Arya i jej nowi towarzysze walczą o miano najsympatyczniejszej bandy w serialu. Choć nie da się nie zauważyć, że po pierwsze, wszyscy więźniowie w klatce mieli nosy. Po drugie, Gendry przejrzał doskonałe przebranie Aryi znacznie wcześniej niż w książce. Czyżby wróżyło to dalsze odstępstwa od książki?
Nie da się też nie wspomnieć kolejnej sceny burdelowej. Wstęp do niej był trochę dziwny, nie jestem pewny, co twórcy chcieli nam przekazać. Niemniej uroczy monolog Littlefingera do Ros był jak najbardziej zrozumiały. Petyr jest rozsądnym biznesmenem, który nie lubi złych inwestycji. Nie da się nie dostrzec rozsądku w jego rozumowaniu. Może poza faktem, że mówimy o ludziach, a nie przedmiotach. Choć dla Littlefingera to chyba mała różnica.
Miło też widzieć, że Tyrion nie popełnia błędów Neda. W sensie, nie jest honorowym głupcem, wierzącym ludziom o potwierdzonej reputacji, niegodnych zaufania. I robi to ze stylem, czyniąc scenę z Janosem Slyntem jedną z najlepszych w odcinku (choć konkurencja jest ostra).
Tymczasem król Stannis poświęca się dla swojej nowej religii. I trzeba przyznać, że w różnych religiach oznacza to zaskakująco różne rzeczy. Choć trochę żal tych drewnianych żołnierzyków, mam nadzieję, że bardzo się nie potłukły.
A teraz nowy kącik, o wdzięcznej nazwie:
Another one bites the dust
RIP Rakharo. Pierwsza ofiara tego nowego sezonu, zapewne nie ostatnia. W książkach był całkowicie niezauważalny, w serialu naprawdę zdołał pochwycić nasze serca. Prawie udusił Viserysa, miał świetną rozmowę o ojcach z Jorahem. Dodał kolorytu wątkowi Dany, dzięki skrywającemu się w tle głównych wydarzeń romansowi z Irri. I ostatecznie stracił głowę dla swojej khaleesi.
A z radośniejszych elementów, wczoraj HBO oficjalnie dało zielone światło trzeciemu sezonowi. Oprze się on na pierwszej połowie Nawałnicy Mieczy i zapewne zakończy pewną pamiętną sceną. A sam GRRM napisze scenariusz do siódmego odcinka, zatytułowanego "Jesienne Burze".
wtorek, 3 kwietnia 2012
Game of Thrones, odc. 11: The North Remembers
I oto powrócił. Pan i władca. Najbardziej oczekiwany serial roku. Długo kazał na siebie czekać, ale trzeba przyznać, że było warto.
Po kolei jednak, zacznę od obrzydliwej autopromocji w postaci linku do mojego artykułu na Bestiariusza, w którym właściwie tłumaczę dlaczego Gra o Tron jest najlepszym serialem fantasy w dziejach (dużej konkurencji w sumie nie było).
A teraz weźmy się za konkrety. Klasycznie zacznę od minusów. I muszę przyznać, że to staje się coraz trudniejsze. Główny zarzut jaki mam do tego odcinka, jest czymś, co było właściwie nieuniknione. Otóż nie jest to do końca odcinek serialu, to raczej przegląd wszystkich postaci i lokacji. Takie turne po Westeros, by przypomnieć widzowi, kto jest kim i gdzie przebywa, dodać nowych bohaterów i ustanowić nowe wątki dla tego sezonu. W efekcie odcinek nie jest zbyt porywający, i do tego strasznie rozlazły. Choć nadal podobał mi się bardziej niż otwarcie pierwszego sezonu.
A teraz po kolei, pojadę mniej więcej według lokacji. Więc zaczynamy w Królewskiej Przystani, gdzie Ogar właśnie zabija jakiegoś innego rycerza w ewidentnej walce gladiatorów, na cześć nowego króla. Najwyraźniej klasyczne turnieje są zbyt nudne dla Joffa. Wśród innych rozrywek znalazło się topienie ludzi w winie i... Wchodzi Tyrion. I od razu serial staje się jeszcze ciekawszy. Co tu dużo mówić, Peter Dinklage jest teraz pierwszym imieniem w openingu i to będzie jego sezon. A to już samo wróży świetny sezon. I ta scena, kiedy stwierdza, że teraz to Cersei jest rozczarowaniem ojca, to musiał być jeden z najszczęśliwszych momentów jego życia.
Tymczasem Bran włada Winterfell i śni o byciu wilkorem, ciekawe co to oznacza? I czy mi się zdaje, czy Osha wreszcie znalazła czas by się wykąpać? Co ta cywilizacja robi z ludźmi.
A jak jesteśmy przy cywilizacji i ludziach z północy. Jon trafia do odrobinę dysfunkcyjnej rodziny. Tylko troszeczkę. Czy Craster jest najbardziej obleśną postacią w serii, nie wiem, ale na pewno jest w ścisłej czołówce. Za to przynajmniej dostaliśmy Eddisona Tolleta, znanego również jako Edda Cierpiętnika, od razu z jednym ze swoich klasycznych tekstów (Wychowałem się w miejscu takim jak to. Ale później szczęście się ode mnie odwróciło).
Tymczasem Dany idzie przez pustynie i nie jest fajnie. I to wszystko, co można o tym powiedzieć. Jej wątek raczej nie wystrzelił jak rakieta w tym odcinku.
I wreszcie Robb, który coraz pewniej czuje się w roli króla. Najwyraźniej wygrał kilka kolejnych bitew od ostatniego odcinka. Wilkor też zdecydowanie mu urósł. I twórcy wyjaśnili, czemu taszczy ze sobą Jaimea, co mi pasuje. Ostatecznie mam wrażenie, że Robb był w tym odcinku tylko po to, by wysłać w drogę Theona i Catelyn. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie miał więcej roboty, zwłaszcza, że jego wątek ponoć znacząco poszerzono względem książki.
Ktoś jeszcze... no tak. Ci nowi. Więc na mapie mamy nową lokację, Smoczą Skałę. A tam podczas bardzo ładnej imprezy plażowej poznajemy najnowszych bohaterów tej historii, którzy są akurat w trakcie palenia pomników Siedmiu i ogólnie, znaczących zmian religijnych. Później impreza przenosi się do sali z przepięknym stołem/mapą Westeros. Stannis już w tej scenie pokazuje dokładnie kim jest i jaki jest. Nieugięty, sprawiedliwy, szorstki i całkowicie skupiony na zasadach i Dillane zagrał to doskonale. Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić jego postaci z uśmiechem na twarzy. Mamy też Davosa, choć czuję, że jest jeszcze za wcześnie, by coś o nim powiedzieć. I oczywiście czerwona wiedźma. Caprice van Houten świetnie zagrała postać pewną siebie, ale otoczoną również mgiełką tajemnicy. I sposób w jaki odczekała, aż działanie trucizny stanie się ewidentne, zanim wypiła z kielicha. Świetne. Nie mogę się doczekać więcej scen z nią.
I wreszcie wracamy do stolicy, gdzie dzieje się źle. Najpierw Littlefinger trochę się zapomina. Może śmierć Neda sprawiła, że poczuł się zbyt pewnie? Spotkałem się z opinią, że ta scena nie pasuje do postaci Petyra. Według mnie pokazuje, podobnie jak sceny z Varysem w poprzednim sezonie, że pod tą warstwą intryg kryje się zwykły człowiek. Całkowicie podatny na błędy i momenty zapomnienia. Nikt nie jest doskonały. Później mamy scenę z Cersei i Joffreyem. I poznajemy odpowiedź na pytanie, kto tym razem spoliczkuje tego małego dupka. Choć jest tu też ewidentna zmiana w porównaniu do książki. Tam to Cersei kazała zabić bękarty. Tu jednak twórcy postanowili uczynić ją mniej okrutną. Ogólnie Cersei jest chyba najbardziej zmienioną z głównych postaci. I traci kontrolę nad Joffem o wiele szybciej.
Tymczasem cóż to? Scena z Ros, w której nasza ulubiona dziwka jest całkowicie ubrana przez cały czas? Co się dzieje z tym serialem? Tak czy inaczej, okazuje się, że Ros zajęła wysokie stanowisko kierownicze, znane również pod szlachetną nazwą "burdelmama". I okazała się pojętną uczennicą Littlefingera, powtarzając jego lekcje z poprzedniego sezonu. Niestety uroczy klimat tej sceny zostaje poniekąd zaburzony przez powtórkę z klasycznej historii o królu Herodzie i rzezi niewiniątek. Trzeba przyznać, że mordowanie niemowląt to dosyć mocny początek sezonu. A teraz pościg rusza za Gendrym i Aryą, co świetnie zamyka ten odcinek.
W podsumowaniu, było świetnie. Wzrost w budżecie serialu jest widoczny na pierwszy rzut oka. Czerwone Pustkowie, północ, panorama Królewskiej Przystani. Rok temu nie mieliśmy podobnych widoków. Do tego smoki. Wyglądają świetnie. I prawdziwy wilkor, grany co więcej przez prawdziwego wilka. Nagrywali je na tle niebieskiego tła i wstawiali do scen. Nadal widać trochę, że jest on tam nie na miejscu, ale i tak robi wrażenie. A teraz cały tydzień, do kolejnego odcinka.
Po kolei jednak, zacznę od obrzydliwej autopromocji w postaci linku do mojego artykułu na Bestiariusza, w którym właściwie tłumaczę dlaczego Gra o Tron jest najlepszym serialem fantasy w dziejach (dużej konkurencji w sumie nie było).
A teraz weźmy się za konkrety. Klasycznie zacznę od minusów. I muszę przyznać, że to staje się coraz trudniejsze. Główny zarzut jaki mam do tego odcinka, jest czymś, co było właściwie nieuniknione. Otóż nie jest to do końca odcinek serialu, to raczej przegląd wszystkich postaci i lokacji. Takie turne po Westeros, by przypomnieć widzowi, kto jest kim i gdzie przebywa, dodać nowych bohaterów i ustanowić nowe wątki dla tego sezonu. W efekcie odcinek nie jest zbyt porywający, i do tego strasznie rozlazły. Choć nadal podobał mi się bardziej niż otwarcie pierwszego sezonu.
A teraz po kolei, pojadę mniej więcej według lokacji. Więc zaczynamy w Królewskiej Przystani, gdzie Ogar właśnie zabija jakiegoś innego rycerza w ewidentnej walce gladiatorów, na cześć nowego króla. Najwyraźniej klasyczne turnieje są zbyt nudne dla Joffa. Wśród innych rozrywek znalazło się topienie ludzi w winie i... Wchodzi Tyrion. I od razu serial staje się jeszcze ciekawszy. Co tu dużo mówić, Peter Dinklage jest teraz pierwszym imieniem w openingu i to będzie jego sezon. A to już samo wróży świetny sezon. I ta scena, kiedy stwierdza, że teraz to Cersei jest rozczarowaniem ojca, to musiał być jeden z najszczęśliwszych momentów jego życia.
Tymczasem Bran włada Winterfell i śni o byciu wilkorem, ciekawe co to oznacza? I czy mi się zdaje, czy Osha wreszcie znalazła czas by się wykąpać? Co ta cywilizacja robi z ludźmi.
A jak jesteśmy przy cywilizacji i ludziach z północy. Jon trafia do odrobinę dysfunkcyjnej rodziny. Tylko troszeczkę. Czy Craster jest najbardziej obleśną postacią w serii, nie wiem, ale na pewno jest w ścisłej czołówce. Za to przynajmniej dostaliśmy Eddisona Tolleta, znanego również jako Edda Cierpiętnika, od razu z jednym ze swoich klasycznych tekstów (Wychowałem się w miejscu takim jak to. Ale później szczęście się ode mnie odwróciło).
Tymczasem Dany idzie przez pustynie i nie jest fajnie. I to wszystko, co można o tym powiedzieć. Jej wątek raczej nie wystrzelił jak rakieta w tym odcinku.
I wreszcie Robb, który coraz pewniej czuje się w roli króla. Najwyraźniej wygrał kilka kolejnych bitew od ostatniego odcinka. Wilkor też zdecydowanie mu urósł. I twórcy wyjaśnili, czemu taszczy ze sobą Jaimea, co mi pasuje. Ostatecznie mam wrażenie, że Robb był w tym odcinku tylko po to, by wysłać w drogę Theona i Catelyn. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie miał więcej roboty, zwłaszcza, że jego wątek ponoć znacząco poszerzono względem książki.
Ktoś jeszcze... no tak. Ci nowi. Więc na mapie mamy nową lokację, Smoczą Skałę. A tam podczas bardzo ładnej imprezy plażowej poznajemy najnowszych bohaterów tej historii, którzy są akurat w trakcie palenia pomników Siedmiu i ogólnie, znaczących zmian religijnych. Później impreza przenosi się do sali z przepięknym stołem/mapą Westeros. Stannis już w tej scenie pokazuje dokładnie kim jest i jaki jest. Nieugięty, sprawiedliwy, szorstki i całkowicie skupiony na zasadach i Dillane zagrał to doskonale. Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić jego postaci z uśmiechem na twarzy. Mamy też Davosa, choć czuję, że jest jeszcze za wcześnie, by coś o nim powiedzieć. I oczywiście czerwona wiedźma. Caprice van Houten świetnie zagrała postać pewną siebie, ale otoczoną również mgiełką tajemnicy. I sposób w jaki odczekała, aż działanie trucizny stanie się ewidentne, zanim wypiła z kielicha. Świetne. Nie mogę się doczekać więcej scen z nią.
I wreszcie wracamy do stolicy, gdzie dzieje się źle. Najpierw Littlefinger trochę się zapomina. Może śmierć Neda sprawiła, że poczuł się zbyt pewnie? Spotkałem się z opinią, że ta scena nie pasuje do postaci Petyra. Według mnie pokazuje, podobnie jak sceny z Varysem w poprzednim sezonie, że pod tą warstwą intryg kryje się zwykły człowiek. Całkowicie podatny na błędy i momenty zapomnienia. Nikt nie jest doskonały. Później mamy scenę z Cersei i Joffreyem. I poznajemy odpowiedź na pytanie, kto tym razem spoliczkuje tego małego dupka. Choć jest tu też ewidentna zmiana w porównaniu do książki. Tam to Cersei kazała zabić bękarty. Tu jednak twórcy postanowili uczynić ją mniej okrutną. Ogólnie Cersei jest chyba najbardziej zmienioną z głównych postaci. I traci kontrolę nad Joffem o wiele szybciej.
Tymczasem cóż to? Scena z Ros, w której nasza ulubiona dziwka jest całkowicie ubrana przez cały czas? Co się dzieje z tym serialem? Tak czy inaczej, okazuje się, że Ros zajęła wysokie stanowisko kierownicze, znane również pod szlachetną nazwą "burdelmama". I okazała się pojętną uczennicą Littlefingera, powtarzając jego lekcje z poprzedniego sezonu. Niestety uroczy klimat tej sceny zostaje poniekąd zaburzony przez powtórkę z klasycznej historii o królu Herodzie i rzezi niewiniątek. Trzeba przyznać, że mordowanie niemowląt to dosyć mocny początek sezonu. A teraz pościg rusza za Gendrym i Aryą, co świetnie zamyka ten odcinek.
W podsumowaniu, było świetnie. Wzrost w budżecie serialu jest widoczny na pierwszy rzut oka. Czerwone Pustkowie, północ, panorama Królewskiej Przystani. Rok temu nie mieliśmy podobnych widoków. Do tego smoki. Wyglądają świetnie. I prawdziwy wilkor, grany co więcej przez prawdziwego wilka. Nagrywali je na tle niebieskiego tła i wstawiali do scen. Nadal widać trochę, że jest on tam nie na miejscu, ale i tak robi wrażenie. A teraz cały tydzień, do kolejnego odcinka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)