wtorek, 2 czerwca 2015

Game of Thrones, odc. 48: Hardhome (5x08)

To był zaskakujący odcinek. Będę szczery, po zakończeniu, miałem wrażenie, jakbym obejrzał dwa bardzo różne odcinki. Jeden, standardowy, ustawiający scenę pod finał, i drugi, będący niezłą rozwałką. I to w 8 odcinku, słyszałem, że ma być bitwa, ale spodziewałem się jej tradycyjnie w 9. Ale zacznijmy od tych mniej zapadających w pamięć scen. Wśród nich jedna, która w innych okolicznościach byłaby głównym punktem odcinka. Ta na obrazku obok. Tyrion i Dany wreszcie razem! Po pięciu sezonach wreszcie ktoś z głównej obsady dotarł na miejsce. I co więcej, Tyrion znów jest u władzy, czyli coś czego bardzo brakowało od drugiego sezonu. Same pozytywy. I teraz już rozumiem, dlaczego serial zabił Ser Barristana, ewidentnie Tyrion przejmie jego rolę z książek. I choć na papierze fajnie było czytć, jak honorowy rycerz próbuje sobie radzić, jako Namiestnik Królowej, zdecydowanie wolę zobaczyć w tej roli Tyriona (to naprawdę najlepsza zmiana z książki, jaką serial miał do tej pory).

Tymczasem Arya w nowym stroju (to już drugi w tym sezonie) poluje na nieuczciwego sprzedawcę polis ubezpieczeniowych (spodobało mi się określenie tego hazardem), Cersei siedzi w celi a Ramsay planuje zabić Stannisa. Czyli ogólnie stało się sporo rzeczy ustawiających scenę pod finałowe odcinki. Więc na razie wstrzymam się z komentarzami do czasu, aż te rzeczy się wydarzą. A tymczasem.

Tytułowe Hardhome zaczęło się niezbyt widowiskowo. Osobiście byłem pewny, że utkniemy w tej wiosce na następny odcinek, i dopiero wtedy coś się wydarzy. Tymczasem było sporo gadania, nowi Dzicy, olbrzym Wun Wun (zgaduję, że to Wun Wun, bo to jedyny istotny olbrzym z imieniem, w książkach), trochę polityki itp. A później psy zaczęły szczekać. Następne 20 minut, to jedna z najlepszych sekwencji akcji w historii tv. Wprawdzie w wielu miejscach miałem poczucie, że ujęcia są strasznie chaotyczne i niewyraźne, ale było wystarczająco dużo wspaniałych momentów, by to nadrobić. Więc skupię się na tych momentach.
Te zombie są straszne. One biegają, skaczą, kopią, spadają. Gdyby Walking Dead miało takie zombiaki, to Rick i spółka już dawno byliby martwi. Do tego jeszcze cała panika wywołana ewakuacją. To naprawdę robiło wrażenie. I oczywiście czterech nieumarłych władców obserwujących całą bitwę. Skojarzenia z apokalipsą same się nasuwały.Brakowało tylko wspomnianych, wielkich pająków. Gdzie są nasze wielkie, nieumarłe pająki?
Cała scena walki między Jonem a Białym Wędrowcem była świetna. I sposób w jaki na końcu się rozpadł. Kiepsko dla ludzkości, że tylko dwie postacie w serialu mają takie miecze. Z pozytywów, Brienne jest niedaleko i zdecydowanie umie się posługiwać swoim ostrzem.
Zombie dzieci są straszne. Zawsze tak uważałem, ale tu wydawały się nawet gorsze, niż zwykle.
White Maul zaczyna się stawać faktycznym czarnym charakterem. Choć w tej ostatniej scenie naprawdę spodziewałem się, że zombie po prostu wejdą do wody jak w Piratach z Karaibów. Ale nawet bez tego, ta finałowa scena robiła wrażenie. Chyba nawet większe, niż desant spadających zombiaków (aż dziwne, że od tego nie zaczęli). Choć ostatecznie myślę, że największe wrażenie zrobił na mnie olbrzym Wun Wun. A konkretnie olbrzym zabijający zombie płonącą kłodą. Kolejny dowód, że GoT jest lepszą historią o zombie, niż TWD.

Another One Bites The Dust:
RIP Karsi, we hardly knew ye. To dziwna sytuacja, gdzie postać nie istniejąca w książkach pojawia się tylko na jeden odcinek i robi na tyle duże wrażenie, by naprawdę zapaść w pamięci. Było mi przykro, kiedy dopadły ją dzieciaki. Zwłaszcza, że w tym momencie zostały już tylko dwie postacie dzikich.

RIP Lord Kości, cóż można powiedzieć, umarł jak żył, jako dodatek do czyjejś sceny. Ale przynajmniej serial zamyka wątki.

Przemyślenia:
W sumie nic tu nie mam. To był porządny, widowiskowy odcinek, który ładnie połączył ustawianie sceny pod finał z niezłą dozą akcji i emocji. Liczę, że ostatnie dwa odcinki utrzymają ten poziom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz