wtorek, 14 maja 2019

Game of Thrones, odc. 72: The Bells (8x05)


To był odcinek w przytupem. Odcinek który zdecydowanie zaskoczył mnie i chyba wiele innych osób. To nie był kierunek, którego spodziewałem się dla tej serii. I mam wrażenie, że przy wszystkim co było w nim świetne (a było tego dużo), naprawdę pokazał on, jak mało czasu zapewnia to 6 odcinków. Choćby sam początek i cały wątek zdrady Varysa. Kiedyś to byłby wątek na cały sezon. Wszystko zdaje się teraz toczyć z zawrotną prędkością i przynajmniej dla mnie, tworzy to straszne poczucie rozbicia. Fabuła zaczyna do czegoś budować i to od razu się zdarza. To szczególnie uderza po oczach w porównaniu ze ślimaczym tempem wielu wątków w poprzednich sezonach. Ale przejdźmy do rzeczy. Pierwsze dwadzieścia minut spędzamy na zdradach, intrygach i ustawianiu planszy, ale bądźmy szczerzy, nikogo to nie obchodzi, bo prawdziwym mięchem tego epizodu była bitwa.

I ta zdecydowanie zaczyna się z świetnie. Dany pali wszystko wrogów jak leci, bohaterowie heroicznie kroczą przez ulice. Złota Kompania idiotycznie ustawia się po złej stronie muru, ale dzięki temu mamy genialną scenę w której mur ów eksploduje za ich plecami (i bądźmy szczerzy, to jedyny powód dla którego tam byli, dla kogoś może to być za mało, by usprawiedliwić taki brak logiki dla mnie wystarczy). Wszystko układa się pięknie, nawet zbyt łatwo. A potem dostajemy najbardziej intensywną scenę patrzenia na dzwon w historii kinematografii. Myślę, że na tym etapie było już oczywiste co się stanie, ale nadal trzymało to w napięciu. I wtedy:

Nagle ten film wojenny zmienia się w film katastroficzny. To ciekawe, że po tym momencie już nie ma żadnych zbliżeń na Dany. Staje się on po prostu siłą przyrody, niszczącą wszystko na swojej drodze.

W terminologii wrestlingowej istnieje określenie "heel turn". Opisuje ono sytuację, kiedy pozytywny bohater nagle zmienia się w czarny charakter. Muszę przyznać, że to był najlepszy heel turn jaki widziałem. Czy był zbyt nagły? Może. Pewnie wolałbym, by miał lepszą podbudowę (po raz kolejny, kwestia czasu i tego, jak szybko wszystko się dzieje), ale to też nie tak, że stało się to znikąd. Dany paliła ludzi od dawna i robiła naprawdę okrutne rzeczy na przestrzeni lat. Dlatego ja nigdy nie uważałem jej, za prawowitego władcę (Stannis 4ever!). Tak czy inaczej, to zdecydowanie stawia ją w ciekawej pozycji, jako ostatecznego bossa.

Tymczasem inne postacie zostają uwięzione w tym całym szaleństwie. Głównie Ogar i Arya. Zacznijmy od tego pierwszego, bo co tu dużo mówić, WOW. To starcie na schodach, z wszechobecną destrukcją i smokiem przelatującym nad głowami walczących. Aż ciarki mnie przeszły. Bracia Cleganowie naprawdę wiedzą, jak opuścić szeregi żyjących z przytupem. I podobało mi się, że ostatecznie nienawiść była w Ogarze mocniejsza, niż strach przed ogniem. To dużo mówi o relacjach w ich rodzinie.

Tymczasem Arya poszła w całkowicie innym kierunku ostatecznie wybierając życie zamiast zemsty. Po czym wylądowała w środku Black Hawk Down. Jej sceny robią tym większe wrażenie, że składają się w większości z długich, pozbawionych cięć ujęć, które sprawiają, że mamy poczucie jakbyśmy podążali za nią przez ten chaos. Pierwotnie miała to być jedna sekwencja, ale reżyser ostatecznie zdecydował się poprzecinać ją ze scenami walki Cleganów, co według mnie jeszcze wzmocniło poczucie brutalnej zawieruchy. Co jeszcze bardziej widowiskowe, przy całym tym wizualnym zamieszaniu, ta scena nadal opowiada historię. Mijani przez Aryę ludzie nie są przypadkowi. Szukają swoich krewnych, panikują, pomagają sobie. W pewnym momencie widzimy Lannisterskiego żołnierza, pomagającego cywilom w ucieczce. Tymczasem "ci dobrzy" mordują wszystko na swojej drodze. Jest to naprawdę świetny kontrast, odpowiedni dla tej historii, która od początku starała się stawiać ograne motywy na głowie.

Myślę, że to dobry moment, by wspomnieć o Lannisterach. Co tu dużo mówić, nie podobał mi się kierunek w którym poszła ich fabuła. Cersei powinna odejść z tego świata kopiąc i wrzeszcząc i mszcząc się na swoich zabójcach. Tymczasem ostatecznie stała się jedynie widzem w swoim własnym upadku. Podobnie Jaimie który nagle odrzucił cały swój postęp na przestrzeni lat i niemal wrócił do punktu wyjścia. Równocześnie, przy całej mojej niechęci do tego co się stało, sposób w jaki się stało był moją ulubioną sceną w całym odcinku i naprawdę sprawiło, że w oczach zrobiło mi się trochę wilgotno. I to chyba najlepsze podsumowanie tego sezonu, nie wszystko w nim działa, ale nawet to co nie wychodzi robi to w zapierającym dech w piersiach stylu.

Za tydzień finał. Dany kontra reszta świata z tego co widzę. Bo po czymś takim na pewno załatwiła sobie miejsce na liście Aryi. A tymczasem zaktualizuję starego mema i powiem, że jeśli chodzi o finał, to jaram się jak KL.

Another One Bites The Dust:
RIP Varys, najlepszy szpieg w Siedmiu Królestwach. Przeżył wielu władców i podołał wielu wyzwaniom. Zdecydowanie był jednym z moich ulubieńców i pewnie zasługiwał na lepszy koniec.

RIP Qyburn, zabity przez własną kreację, jak przystało na porządnego szalonego naukowca.

RIP Euron Greyjoy, największy gwiazdor rocka w Westeros. Fakt, że dotarł na plażę w tym samym miejscu i czasie co Jaimie było dla mnie najbardziej naciąganym elementem tego sezonu. Zasługiwał na coś bardziej widowiskowego.

RIP Zombie Góra, był postacią graną przez największą ilość aktorów w całej serii.

RIP Sandor "Ogar" Clegan największy twardziel w tej historii. I jedna postać, która dostała dokładnie to, na co zasługiwała. Widowiskową śmierć, połączoną z zemstą.

RIP Jaimie Lannister, był zdecydowanie jedną z moich ulubionych postaci. Przy wszystkim co się działo dookoła, on po prostu chciał, żeby wszyscy których kocha byli szczęśliwi. I był gotów zrobić wszystko dla miłości. W szokujący sposób, ostatecznie Jaimie jest postacią, najlepiej podsumowaną piosenką Bryana Adamsa: (Everything I Do) I Do It for You, i to jest coś, czego zdecydowanie się nie spodziewałem na początku tej serii.

RIP Cersei Lannister, jedyna słuszna królowa (może poza Sansą). Była głównym, choć jak się okazuje, nie ostatecznym, czarnym charakterem tego serialu. I być może jednym z najlepszych czarnych charakterów w historii fikcji. Mógłbym się długo rozwodzić nad powodami dlaczego, ale chyba wystarczy fakt, że jej śmierć doprowadziła mnie najbliżej łez. I to samo w sobie pokazuje z jak genialną serią mamy tu do czynienia.

Przemyślenia:
- Czy Varys próbował otruć Dany w tej pierwszej scenie?

- I pomyśleć ile żyć zostałoby ocalonych, gdyby tylko Jon był bardziej otwarty na incest.

- To jak szybko żołnierze Jona stracili nad sobą panowanie i zaczęli mordować cywilów jest przerażająco spójne z faktycznymi, historycznymi zapisami na temat podobnych (dosyć zresztą częstych w średniowieczu) zdarzeń.

- Patrzenie na starcie Cleganów przypomniało mi ich pierwszą walkę w pierwszym sezonie, podczas "Wielkiego" Turnieju, który wyglądał jak LARP na dwadzieścia osób. To pokazuje, jak długą drogę przeszła ta seria.

- I wreszcie, tym razem już chyba naprawdę po raz ostatni: Gdzie jest Lord Gendry Baratheon?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz