wtorek, 1 grudnia 2015

Listopad z serialami (Jessica Jones)

Gotham ostatecznie udowodniło, że mieszana forma z poprzedniego sezonu jest już za tym serialem. W tym miesiącu mieliśmy spiski, intrygi, eksplozje, tajne organizacje, fanatyków religijnych, morderców i wszystko po środku. Bruce wreszcie dał nam przebłysk postaci, którą się stanie. Nigma i Pingwin stworzyli dziwaczny i zaskakująco dobrze działający duet. Gordon znalazł się na krawędzi, pokazując nam, jak trudno trzymać się zasad, broniąc prawa w tym mieście. To wszystko sprawiło, że w tym miesiącu Gotham było tym serialem, na którego kolejne odsłony najbardziej czekałem i z którego czerpałem największą frajdę. Zdecydowanie polecam.

Będę szczery, ten miesiąc w Arrow nie zachwycił. Jasne, wizyta Constantina była miłym akcentem, fajnie widzieć, że ta postać nadal jest częścią uniwersum. Ale poza tym, widzę tu za dużo budowania w kierunku Legends of Tommorow. Z trzech odcinków w tym miesiącu, aż dwa były poświęcono członkom tej przyszłej drużyny. Do tego jeśli mam być szczery retrospekcje całkowicie mnie nie interesują. Ostatni raz interesowały mnie w drugim sezonie, teraz zaczyna się z tego robić Lost. Jest na wyspie, jest poza wyspą, znów jest na wyspie. Teraz wyspa jest magiczna, brakuje tylko potwora z dymu. Głównym plusem jest tu fakt, że w dalszym ciągu naprawdę lubię te postacie.

Zoom jest przerażający. Wygląda jak Black Racer (w komiksach to awatar śmierci, który specjalizuje się w speedsterach). I ta scena, kiedy zabiera Barrego do kolejnych miejsc i pokazuje ludziom, że wygrał. Świetny moment... który zdaje się nie mieć żadnych konsekwencji dla naszych bohaterów i świata, w którym żyją. Niemniej muszę przyznać, że poza irytującym brakiem konsekwencji, ten serial naprawdę punktuje w moich oczach. I nowy Wells jest świetny. Dużo lepszy, niż jego zły poprzednik. Co mogę dodać poza tym, to były solidne trzy odcinki i zawsze miło zobaczyć Grodda.

Czy w świecie Marvela istnieją jakiekolwiek tajne organizacje rządowe, nie kontrolowane przez Hydrę? To pytanie retoryczne, oczywiście, że nie. Ostatecznie Hydra jest bardzo, bardzo stara. Zatrzymam się dłużej na tym, bo jeśli mam być szczery, zakończenie tego ostatniego odcinka, było najciekawszym, co zdarzyło się w tych czterech serialach w tym miesiącu. Są tu pozytywne i negatywne strony. Negatywem jest fakt, że większość przywódców Hydry, których spotkaliśmy najwyraźniej nie wiedziała, jaki jest cel ich organizacji. Oczywiście można też założyć, że po prostu znudziło ich czekanie. Co ciekawe, w nowych komiksach zarówno Hydra jak i SHIELD wywodzą się z tej samej organizacji, liczącej tysiąclecia i dwie grupy faktycznie walczą ze sobą od starożytności. Inną kwestią jest to, że bohaterom naszego serialu w kilka miesięcy (i dwa odcinki) udało się osiągnąć coś, czego Hydra nie potrafiła zrobić przez tysiąclecia. Mało tego, wychodzi, że przez cały ten czas, Hydra po prostu wrzucała ludzi przez portal, powtarzając w nieskończoność tą samą czynność, oczekując, że za którymś razem otrzymają inny wynik. To dosłownie, jedna z definicji szaleństwa. 
Ale z pozytywów, to była świetna scenakońcowa. Naprawdę mnie zaskoczyli i do tego udało im się powiązać wszystkie trzy wątki tego sezonu, które do tej pory zdawały się dryfować w różnych kierunkach. Inhumans, portal i Hydra, nagle stały się częściami tej samej układanki. I to jest naprawdę ładny przykład tego, jak powinno się budować spójną fabułę.



W tym miesiącu nawiedziła nas też nowa produkcja Netflixa z uniwersum Marvela. Po świetnym Daredevilu przyszedł czas na Jessicę Jones. Postać raczej mało znaną, bo jak na standardy amerykańskiego komiksu zaskakująco młodą. Jessica zadebiutowała w 2001 roku w komiksie Alias, na którym luźno oparta jest seria o jej przygodach. Był to pierwszy komiks z Marvelowskiej serii MAX, zawierającej bardziej dojrzałe historie i serial zdecydowanie poszedł tym tropem, serwując nam jedną z najmroczniejszych historii o superbohaterach, jaka zagościła w kinie czy telewizji. Jeśli można tu w ogóle mówić o superbohaterach, bo serii brakuje kostiumów, pseudonimów i heroicznych akcji. Zamiast tego, dostajemy mroczną historię w stylu noir, która zawiera postacie z super mocami.
Głównym problemem MCU od początku były czarne charaktery. Poza Lokim, wszyscy są nudni, nijacy i właściwie identyczni. Netflix w tej kwestii zapewnił nam miłą odmianę świetnym Kingpinem w Daredevilu i jeszcze lepszym Kilgravem. David Tennant którego niektórzy mogą kojarzyć jako dziesiątego (i najlepszego) Doctora, odwala kawał świetnej roboty grając socjopatę, który zawsze dostaje to, czego pragnie. Jego moc sprawia, że ludzie robią to, co im każe. Wszystko, od oddania mu swojej marynarki, po zamordowanie swojej rodziny, czy pocięcie sobie twarzy nożem. To samo w sobie jest przerażającą zdolnością, zwłaszcza w rękach tej postaci, ale dodaje też inną, równie przerażającą kwestię. Czy na miejscu Kilgravea też nie stalibyśmy się czarnymi charakterami? Ostatecznie ta moc jest tak łatwa do nadużywania, że on sam musi bardzo uważać na swoje słowa, kiedy nie chce jej użyć. Kto z nas może powiedzieć, że nie nadużywałby podobnej zdolności? A żyjąc w świecie, w którym wszyscy robią to, co im każesz, ile czasu zajmie, zanim przeciętny człowiek stanie się opętanym własną potęgą potworem. Sądzę, że każdy z nas ma w sobie takiego Kilgravea i to czyni jego postać jeszcze bardziej przerażającą.
Oczywiście sam czarny charakter to nie wszystko i tutaj świetnie wtóruje mu sama Jessica (grana przez Krysten Ritter), była superbohaterka, obecnie nadużywająca alkoholu prywatna detektyw, z poważnymi problemami z zaufaniem. Razem z kolekcją barwnych postaci pobocznych, zawierającą między innymi Luka Cagea (który sam w przyszłym roku ma wystąpić we własnej serii), daje to świetny zestaw postaci, które zasiedliły tą wciągającą i trzymającą w napięciu historię. W mojej ocenie najlepszą, jaką do tej pory przedstawił nam Marvel. Choć równocześnie całkowicie nie pasującą do lekkiego klimatu filmów z MCU.

środa, 4 listopada 2015

Październik z serialami

I oto wracamy do standardowego programu. Mamy październik, co oznacza, że seriale ruszyły pełną parą.

Zacznijmy od Gotham, miasta w którym na pewno nikt nie chciałby spędzić wakacji. Muszę przyznać, że w tym serialu naprawdę dużo się dzieje. Nowe postacie, nowe wątki, całkowicie nowa sytuacja. Gotham w pierwszym sezonie miało sporo problemów, ale widać, że twórcy wyciągnęli z nich wnioski i poszli w kierunku tych rzeczy, które im wychodziły. Które odróżniają ten serial od innych serii policyjnych. I tak, przede wszystkim, samo miasto nadal pozostaje cudownie przedstawione. To chyba najlepsza wizja Gotham jaką widziałem, perfekcyjnie balansująca pomiędzy przerysowaniem Burtona i nijakim realizmem Nolana. Podobnie czarne charaktery, choć barwne i komiksowe, pozostają wielowymiarowymi i realistycznymi. Nie istnieje żadna wersja Pingwina i Nigmy (ani w filmach, ani w komiksach) która choćby zbliżyła się do bohaterów tej serii. I fakt, że w tym sezonie serial postanowił skoncentrować się jeszcze bardziej na czarnych charakterach pokazuje, że twórcy zdają sobie z tego sprawę.  Oczywiście nie wszystko jest doskonałe. Przez tych sześć odcinków serial miał kilka potknięć, zwłaszcza w drugim odcinku, myślę, że wszyscy wiedzieliśmy, że serial lecący na FOXie nie spali autobusu pełnego nastolatków, co całkowicie zabiło napięcie. Niemniej, mimo tych i podobnych minusów, całość drugiego sezonu Gotham póki co zdecydowanie wychodzi na plus. Fabuła jest spójna, nowe postacie interesujące, cały czas czuć, że to wszystko jest tylko częścią większej układanki, zagrzebanej w historii miasta. Pojawiają się wątki wskazujące, że Wayneowie nie byli zbyt dobrymi ludźmi, przez większość swojej historii. Bruce wreszcie zaczął prawdziwe szkolenie. Do tego w ostatnich odcinkach sezonu twórcy zaczęli zbaczać w naprawdę mroczne terytoria, szczególnie w 6 odcinku. I do tego wszystkiego Vic Mackey z The Shield zakłada Strike Team. Jeśli twórcy czegoś nie zepsują, widzę przed Gotham świetlaną przyszłość (znaczy przed serialem, faktyczne miasto jest zgubiona).

Agents of SHIELD wywołuje u mnie mieszane uczucia. Wątek Inhumans naprawdę mi się podoba, poszli na całego z zastąpieniem nimi mutantów i to dobrze. Byłoby fajnie zobaczyć trochę więcej wątków pokazujących wpływ tego na świat, a nie tylko pojedyncze tajne agencje. Tymczasem wątek pogoni za Wardem póki co mnie nie przekonuje. Cały plan Huntera był całkowicie idiotyczny. Jeśli można w ogóle użyć słowa plan na: "mam nadzieję, że zobaczę jego, zanim on zobaczy mnie". Ale moim największym rozczarowaniem był najnowszy, piąty odcinek, zdradzający, co działo się z Jemmą. Odpowiedź brzmi: nic. Dymowy potwór z Losta i kolejny nudny trójkąt miłosny. Ale poza tym, pod koniec odcinka miałem wrażenie, że Jemma i pan z NASA żyli sobie dosyć sielankowo. Oglądali wschód słońca i w ogóle, ale niestety nie byli w stanie obydwoje biec naraz w kierunku portalu. Bo powszechnie wiadomo, że kiedy atakuje dymowy potwór, tylko jedna osoba jest w stanie biec w kierunku portalu. Co gorsza, po drugiej stronie, na kilka dni całkowicie zapomniała o tym, by powiedzieć komuś o swoim ukochanym, który utknął na innej planecie z dymowym potworem, który zasypie go piaskiem, lub zmusi do samobójstwa. Jedno z tych, chyba, ponieważ powody. Więc podsumowując, po pierwszych pięciu odcinkach, wątek Inhumans świetny, cała reszta zdecydowanie gorzej.

I kolejna seria, która wywołuje u mnie mieszane uczucia. Ogólnie jest fajnie. Fabuła stała się bardziej spójna, wątki się rozwiązały, Flash stał się bohaterem na cześć którego robi się parady. Pojawiła się nawet Ziemia 2. Z drugiej strony, ojciec Barrego zszedł ze sceny, jakby wiedział, że gra w serialu, który nie pomieści kolejnej postaci. Do tego nasi bohaterowie awansowali z nielegalnego przetrzymywania ludzi, do zabijania ich. To jak odwrotna fabuła Arrow. Choć nie, bezprawne przetrzymywanie też nadal praktykują. I po całym gadaniu o poprawie zabezpieczeń w Star Labs, ludzie nadal wchodzą tam, jak gdyby nigdy nic. Inną kwestią jest tu Cold. Wiem, że muszą ocieplić jego wizerunek zanim dołączy do Legends of Tomorrow i faktycznie podoba mi się, że poszli bardziej komiksową drogą "rabusia, ale nie mordercy", ale wydaje mi się to strasznie naciągane. Ten Cold którego spotkaliśmy po raz pierwszy, był bezwzględnym zabójcą. To strasznie dziwne, że nagle bez wyraźnego powodu, przesunął się na pozycję anty-bohatera. Więc to tyle czepiania się, ogólnie serial trzyma poziom wypracowany pod koniec poprzedniego sezonu i oby tak dalej.

Źle się dzieje z Star City. I to naprawdę źle. Jeśli Gotham jest Baltimore  świata komiksów, to Star City właśnie spadło do poziomu Detroit. Wszyscy wyjeżdżają, policja nie działa, jedyna duża firma stoi na granicy bankructwa. Nie sądziłem, że to możliwe, ale chyba z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że wolałbym mieszkać w Gotham. Ale są też pozytywy, oto na scenę wkroczył nowy lepszy Arrow. W sensie Green Arrow, taki prawdziwy, komiksowy. Wciąż trochę brakuje mu na froncie poczucia humoru, ale w sumie, obecny komiksowy Oliver też nie jest, aż takim komediantem. Niemniej trzeba przyznać, że ta seria zrobiła się dużo bardziej komiksowa, z tajną bazą i całym oddziałem postaci w kostiumach. Naprawdę czuć, że to uniwersum się poszerza. Minusem tego rozwoju jest fakt, że podobnie jak we Flashu widać tu wyraźnie budowanie do Legends of Tomorrow. Tak Palmer żyje i tak Sarah wróciła i poczuje się lepiej, wiemy to, bo obydwoje byli w trailerze LoT. To naprawdę zabija dramatyzm tych wątków. Niemniej tak po za tym, ten sezon zaczął się naprawdę dobrze. Poza nudnym jak zawsze wątkiem wyspy, sytuacja wygląda całkiem fajnie. Dodali prawie Mr Terrifica i nowego, bardziej magicznego wroga, Oliver wreszcie ogarnia też swoje życie poza kostiumem (co ciekawe, wątek kandydowania na burmistrza jest wzięty prosto z komiksów, i to z dwóch różnych historii o tej postaci), ogólnie jest dobrze, mam tylko nadzieję, że nie zepsują tego tak, jak ostatnio.
Czepianie się: Oni naprawdę muszą przestać wpychać Hala Jordana do historii, która nie będzie go zawierać. To za każdym razem robi mi nadzieję. Zwłaszcza w tej scenie w barze w pierwszym odcinku, wszyscy wiemy, że Hal Jordan by się wtrącił.

Więc to tyle, w tym miesiącu nie ma żadnych dodatkowych seriali, bo wszystko dopiero się zaczyna, niemniej mam nadzieję, że już za miesiąc się to zmieni.

czwartek, 1 października 2015

Wrzesień z Serialami (Parks and Recreation, Sense8, Narcos)

Witam po wakacyjnej przerwie. Dziś trochę inny wpis, niż zwykle. Jako, że większość seriali dopiero startuje, zamiast skupiać się na pojedynczych odcinkach, przełożę to na przyszły miesiąc, a dziś zamiast tego, kilka ciekawych serii, które obejrzałem przez ostatnie miesiące.


“I have the most powerful currency in America. The blind, stubborn belief that what I am doing is 100 percent right.”

Parks and Recreation - Witam w Pawnee w stanie Indiana, małym, urokliwym miasteczku słynącym z absurdalnego poziomu otyłości, niezbyt wysokiego poziomu średniej inteligencji i historii składającej się praktycznie w całości ze zbrodni przeciw miejscowym Indianom. Tutaj rozgrywa się również fabuła świetnego sitcomu śledzącego losy urzędników z wydziału Parków i Rekreacji.

Serial ma formę paradokumentu, choć nigdy nie zostaje wyjaśnione kto i z jakich powodów go kręci. W dalszych sezonach twórcy faktycznie coraz bardziej odchodzą od tej konwencji, pozostawiają jednak fragmenty, w których postacie na osobności udzielają wywiadu, komentując bieżące wydarzenia, jak i okazjonalne przełamania czwartej ściany momentami, w których postacie patrzą prosto w kamerę. Seria liczy 7 sezonów o bardzo różnej długości (od 6 do ponad 20 odcinków), które w sumie docierają do 125 odcinków. Całość jest świetną satyrą na temat amerykańskiej polityki i urzędniczego żywota.

Główną siłą serialu są zdecydowanie postacie. Niezdyscyplinowana, niekompetentna i nienawidząca swojej pracy zbieranina urzędników, którzy woleliby robić cokolwiek innego. Przynajmniej początkowo, gdyż na przestrzeni lat ci bohaterowie przechodzą długą drogę. O każdej z nich można by długo opowiadać, ale zdecydowanie filarami serii są dwa zestawy postacie. Leslie i Ron oraz April i Dany. Leslie jest główną bohaterką serii. Ambitna, kompetentna, zdyscyplinowana, ogólnie urzędniczka doskonała. Leslie najczęściej jest jedyną osobą faktycznie pracującą w tym urzędzie, do tego idealizuje służbę publiczną i ideę rządu. Jej postać jest ewidentnym spoiwem grupy i głównym katalizatorem zdarzeń. Ron tymczasem jest całkowitym przeciwieństwem Leslie. To stoicki dyrektor wydziału Parków i Rekreacji, który nienawidzi rządu. Jego życiową misją jest jak najbardziej utrudniać pracę wszelkich urzędów, zwalczać rozrost biurokracji i ogólnie niszczyć wszystko, na czym zależy Leslie. Do tego Ron je tylko mięso (najlepiej upolowane przez niego), nigdy nie rozmawia o uczuciach (na ile może, w ogóle nie rozmawia) i nienawidzi europy (poza tą częścią Szkocji, gdzie robią jego ulubioną whisky). Współpraca między tymi postaciami sama w sobie jest wspaniałym materiałem na serial.
Drugi filar stanowią April i Andy. Od razu przyznam, że Chris Pratt jest jednym z powodów, dla których sięgnąłem po ten serial i nie zawiodłem się. Andy jest absurdalnie sympatycznym idiotą, który gra we własnym zespole, lubi mieć dookoła ludzi, zawsze chce dobrze, regularnie robi sobie krzywdę i uwielbia wchodzić w rolę agenta FBI Berta Macklina. Tymczasem April nienawidzi ludzi, uwielbia sprawiać, by czuli się niekomfortowo i manipulować nimi, by dali jej spokój. Jedyne co zdaje się łączyć te dwie postacie, to całkowita niedojrzałość i bezwarunkowa miłość, sprawiające, że są oni jedną z najsympatyczniejszych i mimo różnic, najlepiej zgranych par w historii sitcomów.
Oczywiście poza tą czwórką, przez serię przewijają się też inne postacie, zarówno główne jak i poboczne. Każda ma coś do zaoferowania i większość przechodzi sporą przemianę na przestrzeni tych siedmiu sezonów.

Parks and Recreation to świetna satyra na amerykańską politykę i służbę publiczną. I do tego wspaniały serial komediowy, zaludniony masą oryginalnych i zapadających w pamięci postaci (od miejscowej gwiazdy porno po powszechnie kochanego w miasteczku kucyka) i poruszający ważne problemy (od małżeństwa homoseksualnych pingwinów po edukację seksualną seniorów). Co więcej jest to rzadki przypadek sitcomu, który może pochwalić się gościnnymi występami Joe Bidena, Johna McCaina, Michelle Obamy czy Madeleine Albright. Jedyne zastrzeżenie, jakie mam do serialu, to fakt, że pierwszy sezon (6 odcinków) nie jest zbyt dobry, ale w połowie drugiego seria odnajduje swój styl, a później z każdym sezonem jest coraz lepiej.



"Smart Money's on the Skinny Bitch"

Sense8 to nowa seria Natflixu, autorstwa rodzeństwa Wachowskich (Matrix) i J. M. Starczynskiego (Babylon V). Serial opowiada historię ośmiu rozrzuconych po świecie postaci, które pewnego dnia odkrywają, że są połączone telepatycznie. Seria w swojej konstrukcji jest bardzo podobna do Atlasu Chmur, przeplatając różne wątki, historie i światy, niemniej robi to dużo sprawniej i zachowuje znacząco większą spójność. Dodatkowo, całość fabuły toczy się w tym samym czasie, ale równocześnie, każdy bohater ma swój własny wątek, osadzony w swojej części świata. I to w dużej mierze stanowi o sile Sense8, oglądając ma się uczucie, jakby zaliczyło się 8 różnych seriali. Co więcej, reżyserzy byli przydzieleni do lokacji, a nie odcinków, i najczęściej pochodzili z krajów, w których kręcili, co pozwalało im lepiej oddać różnorodność i styl wspomnianych miejsc.

Jak wspomniałem mamy tu osiem postaci. Nomi jest hakerem z San Francisco, Lito meksykańską gwiazdą filmową, Will policjantem w Chcago, Riley londyńskim DJ-em, Wolfgang niemieckim gangsterem, Capheus kierowcą busa (o wdzięcznej nazwie Van Damme) w Nairobi, Kala pracuje w indyjskiej firmie farmaceutycznej a Sun zajmuje wysokie stanowisko w południowo koreańskiej korporacji. Każde z nich ma własną opowieść w odpowiadającym stylu, co za tym idzie oglądając mamy trochę kina gangsterskiego, odrobinę Bollywood, garść telenoweli, sporo kina akcji i jeszcze więcej dramatu. A wszystko to opatrzone poważną dawką ciekawych komentarzy do kształtu współczesnego świata.
Sense8 zaczyna się dosyć powoli, ale z kolejnymi odcinkami rozkręca się w świetny thriller sf w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Do tego serial naprawdę wyróżnia się różnorodnością miejsc, postaci, stylów i wątków, poruszając wiele problemów i tematów ważnych we współczesnym społeczeństwie. Takich jak różnice społeczne, konflikty kulturowe, tożsamość płciowa i seksualna, wolność osobista itp. A wszystko w naprawdę dobrym stylu.



"Al Capone never had this much cash"

I kolejna świetna seria od Netflix. Tym razem opisująca historię Pablo Escobara (w tej roli genialny Wagner Moura), największego barona narkotykowego w historii Kolumbii. Głównymi bohaterami Narcos są dwaj agenci DEA Javier Peña i Steve Murphy (sami byli konsultantami przy serialu), którzy z szalonych latach osiemdziesiątych pracowali w Kolumbii, próbując dopaść tamtejsze kartele. Choć prawdę powiedziawszy, mimo, że amerykanie są narratorami, ilość czasu ekranowego i poziom skupienia fabuły, ewidentnie świadczy, że prawdziwym bohaterem jest Escobar. Ambitny człowiek z marzeniami i planem. A równocześnie bezwzględny zabójca, który nie cofnie się przed utopieniem całego kraju we krwi, żeby osiągnąć swoje cele. Nie jest łatwo przedstawić na ekranie taką postać w odpowiedni sposób. Widzowie muszą czuć do niego sympatię, mimo wszystkich okropności których się dopuszcza, ale przede wszystkim, muszą rozumieć powody, dla których to robi. I tu Narcos odnosi pełny sukces. Pablo jest jednym z najlepiej przedstawionych kryminalistów od czasów Stringera Bella i Tonego Soprano. Nasuwają się wręcz skojarzenia z Michaelem Corleone (choć zbrodnie Escobara przewyższają wszystkie dokonania tych postaci razem wzięte).
Największa siła Narcos leży jednak nie w postaciach, a w opowiadanej historii. I to historii prawdziwej, choć oczywiście ubarwionej. Narodziny kartelu, dojście do władzy, brutalna wojna, niesamowite rzeczy, dziejące się w państwie bezprawia. Trudno wręcz uwierzyć, że coś takiego mogło mieć miejsce. A serial cały czas podbija stawkę, prezentując coraz bardziej absurdalne sytuacje. Nie zliczę, ile razy oglądając ten serial stwierdzałem: "Teraz już przesadzili", po czym zerkałem na Wikipedię i okazywało się, że wcale nie przesadzali (bo jeśli coś jest na wiki, to jest faktem).
Narcos to naprawdę mocna seria, pokazująca jak wygląda walka z przestępcami w kraju, gdzie to oni mają władzę i środki. Nie ma tu pozytywnych bohaterów. Policjanci są bezwzględni i nie cofają się przed torturami i morderstwami, podobnie jak przestępcy. Obydwie strony konfliktu nie zważają na ofiary poboczne i to widać. Ten serial przedstawia wojnę i to wojnę toczoną w sposób absurdalny i pełen dziwacznych zwrotów akcji, które mogły być napisane tylko przez prawdziwe życie. Polecam.

To tyle na dzisiaj, a za miesiąc wracamy do standardowego programu.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Game of Thrones, odc. 50: Mother’s Mercy (5x10)

I nadszedł finałowy odcinek. Prawdę powiedziawszy, wywołał on u mnie mieszane uczucia. Poza wątkiem Stannisa, absolutnie nic w tym odcinku mnie nie zaskoczyło. Wygląda na to, że choć twórcy wybrali inną drogę, ostatecznie dotarli dokładnie do tego samego punktu, co książka. Co więcej, ten odcinek nie sprawiał wrażenia dziesiątego. To było jak dziewiąty odcinek. Wielki, szokujący, pełny akcji i złych rzeczy spotykających wszystkich dookoła, dobrych i złych. Finał w Grze o Tron tradycyjnie zajmuje się sprzątaniem. Zamykaniem wątków i podsumowaniami. Tutaj tego nie było. Tylko w Meereen miało się poczucie, że fabuła dotarła do punktu zwrotnego. Wszystkie pozostałe wątki zostawiały z uczuciem, że jesteśmy w środku historii. Z jednej strony, to może być dobre dla następnego sezonu, który zacznie się z wykopem, ale raczej nie było dobre, dla finału tego.

Zacznijmy od Aryi, która zdołała skrócić swoją listę. Nie wiedziałem, że zdążyli już nauczyć ją zmieniania twarzy, ale poza tym, to była świetna scena. Być może, spodziewałbym się, że zabójstwo pójdzie sprawniej, bardzie profesjonalnie, ale w sumie, Arya ma jeszcze przed sobą sporo szkolenia. Motyw ze śmiercią Jaqena był zaskakujący, choć po chwili go cofnięto. To było trochę irytujące, bo ten odcinek miał sporo śmierci, które nie do końca były śmierciami, ale o tym za chwilę. A później Arya straciła wzrok. To chyba jedyny wątek w tym serialu, który faktycznie nie dogonił książki. Dlatego wiem, co stanie się dalej... i równocześnie nie wiem, bo w serialu Arya chyba nie jest wargiem. Chyba nikt poza Branem nie jest w serialu wargiem, co może mieć spore konsekwencje dla serialu, ale do tego jeszcze wrócimy. Tak czy inaczej, wątek Aryi choć trochę powolny, był jednym z mocniejszych w tym sezonie i jestem ciekaw, co dalej.

Tymczasem w Dorne... Ehh... Już w momencie w którym Ellaria pocałowała Myrcellę na pożegnanie wiedziałem, co się święci. A później, Jaime zaczął odstawiać "Nie Luke, ja jestem twoim ojcem" i już nie miałem wątpliwości, co się zaraz stanie. Inaczej cała ta wyprawa byłaby trochę bezsensowna. Choć nie chciałbym być w tym momencie Tristanem, ten dzieciak ma przewalone. Ogólnie to był dziwny wątek, fajnie, że dostaliśmy więcej Bronna i postacie Bękarcic pod koniec zaczęły nawet działać, ale nadal, miało się wrażenie, że całość nie wniosła zbyt wiele do świata. Oczywiście poza tą ostatnią sceną, ona faktycznie zmienia całkowicie stan gry, bo nie wyobrażam sobie, że nie doprowadzi to do kolejnej wojny.

Tymczasem w stolicy Cersei doświadcza tytułowej litości Matki. To była mocna scena, pamiętam, że w książce ten rozdział zdecydowanie był najmocniejszym w piątym tomie i serial zdołał dotrzymać kroku. Cały ten nagi spacer w ramach pokuty oparty jest na faktycznych średniowiecznych praktykach. I muszę przyznać, że sprawiał wrażenie bardzo średniowiecznego w tym mrocznym, stereotypowym sposobie patrzenia na ten okres (abstrahując od tego, że w wielu miejscach na świecie, podobne praktyki zdarzają się do dzisiaj). Oczywiście zaraz pojawi się pytanie, czy Cersei zasłużyła na taki los... Nie wiem, to chyba zależy od oceny każdej osoby z osobna. Królowa Matka nie jest dobrą osobą, ale nie jest też sadystycznym potworem, jak inne postacie w tej serii. Do tego Lena Headey zdołała uczynić serialową Cersei dużo bardziej ludzką i niejednoznaczną, niż ta książkowa. Że nie wspomnę o genialnym występie w tym ostatnim odcinku. Jej twarz naprawdę świetnie oddała całe to upokorzenie, słabość i równocześnie desperacką próbę zachowania resztek godności. A na końcu tego wszystkiego czekał jej własny potwór Frankensteina. I mam wrażenie, że Robert Silny jest nawet większy, niż Góra był ostatnio, kiedy go widzieliśmy. Tak czy inaczej, nie chciałbym być w skórze tych wszystkich sept, które znęcały się nad królową. Ale co najważniejsze, handlarze winem w całym Westeros odetchnęli z ulgą, Cersei wróciła na swoje miejsce, przemysł winiarski nie zbankrutuje.

Stannis ma przejebane. Spalił córkę, armia zdezerterowała, żona się powiesiła, kochanka uciekła a na koniec trafił na Brienne... To był ciężki tydzień dla Uprzednio Jedynego Słusznego Króla. Ale trzeba przyznać, że Stephen Dillane zdołał pociągnąć tą postać w genialny sposób do końca. Ta mina którą przywołuje na swoją twarz w momencie na początku bitwy, tuż przed wyciągnięciem miecza. Mam żal do Stannisa za zeszłotygodniowe wspieranie analfabetyzmu, ale widząc tą minę na chwilę o tym zapomniałem, ta twarz doskonale mówiła: "Więc tak się to kończy... to w sumie ma sens." Nie widzieliśmy trupa, więc trudno orzec, czy Stannis naprawdę umarł, ale tak czy inaczej, na końcu wyraźnie widzieliśmy, że został złamany. Jego żelazna wola i determinacja wreszcie nie wytrzymały. Przykre. To chyba oznacza, że Balon Greyjoy jest ostatnim z Pięciu Królów... jeśli nadal jest on częścią tego serialu, bo w sumie nie widzieliśmy faceta od dwóch sezonów. I oczywiście na końcu Stannis trafił na Brienne. Czy ona już na końcu każdego sezonu będzie spotykać jakąś postać, której nie spotkała w książkach i ją zabijać, ale w sposób faktycznie nie rozstrzygający, czy owa postać naprawdę zginęła? To zaczyna być irytujące.
Kto następny?


Tymczasem Sansa wykupiła wreszcie jeden poziom Łotrzyka i nauczyła się otwierać zamki. Fakt, wytrycha użyła trochę sporego, ale od czegoś trzeba zacząć. A później zapaliła świeczkę, co w irytujący sposób zostało nie zauważone przez Brienne. Ta scena działałaby chyba lepiej, gdyby zauważyła i musiała wybierać między obowiązkiem i chęcią zemsty. Ale tak czy inaczej Sansa się wydostała, została złapana przez Myrandę i... Theon zabił wariatkę (szkoda, bo lubiłem Myrandę, ona i Ramsey świetnie do siebie pasowali). Z jednej strony, miałem nadzieję, że Sansa to zrobi, z drugiej, może faktycznie Sansa jest raczej typem postaci, która zmusza innych do zabijania, niż sama brudzi sobie ręce (podobnie jak LF czy Varys). Tak czy inaczej Theon powrócił i jego pierwszymi świadomymi decyzjami były zabicie kogoś, a później podwójne samobójstwo. Dobra robota. Oczywiście, o ile nie wiem, czy Stannis przeżył, o tyle nie mam wątpliwości, że tej dwójce się udało. Inaczej ten cały wątek byłby straszną stratą czasu (że nie wspomnę, że Brienne wyszłaby na nawet gorszego ochroniarza, niż Jaime, a to ekstremalnie nisko zawieszona poprzeczka).
Weeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!!!!
Osobiście mam nadzieję, że następny sezon zacznie się sceną, w której Theon i Sansa wygrzebują się z zaspy śnieżnej, spotykają Brienne, Poda i żywego, acz załamanego Stannisa i w piątkę zaczynają uciekać przed Boltonami w kierunku Muru. To samo w sobie mogłoby być genialnym spin-offem (jak połowa wątków w tym serialu). Przy czym, mimo bycia najbliższym do dosłownego cliffhangera jaki mialiśmy w tym serialu (wallhanger?), to zakończenie byłoby świetne, gdyby nie to, że to finałowy odcinek sezonu. Hmm, właśnie zdałem sobie sprawę, że 5 sezon zrobił dokładnie to samo, co 5 tom powieści. Urwał się w połowie wątków.

Tymczasem w Meereen mamy dwóch i pół faceta w sali tronowej (zdałem sobie sprawę z oczywistego żartu dopiero w połowie pisania tego zdania). Patrząc na tą scenę i te postacie, zdałem sobie sprawę z czegoś dziwnego. Paragraf temu pisałem o tym, że fajnie byłoby zebrać te pięć postaci pod Winterfell, bo to fajne postacie. Ale dwie z nich są znienawidzone przez wielu widzów. A tu mamy pięć postaci i żadna z nich nie jest znienawidzona. Wręcz przeciwnie, wszystkie wywołują raczej pozytywne reakcje u widzów. To ewenement na skalę tego serialu, cała drużyna pozytywnych postaci w jednym miejscu. Nawet Daario który w książce jest najbardziej znienawidzoną przeze mnie postacią (czemu nikt go jeszcze nie zabił, albo lepiej wykastrował?... naprawdę nienawidzę tego dupka), w tej wersji jest naprawdę sympatyczny. I teraz rusza z Ser Friendzonem na misję ratunkową. Świetnie. Jedyna lepsza rzecz, to spółka Tyrion i Varys znów na czele miasta. Powinni jeszcze ściągnąć Bronna i możemy olać Westeros. Bo o ile piątka nieudaczników przebijająca się na Mur byłaby fajnym spin-offem, o tyle piątka wspaniałych nieudaczników zarządzająca miastem sprawia, że nie potrzebujemy reszty tego serialu. Wykastrowany dowódca, była niewolnica znająca wszystkie języki świata, arcy-szpieg, cyniczny najemnik i karzeł z blizną na twarzy wchodzą do sali tronowej...  Kto potrzebowałby czegokolwiek więcej? Czy możemy zrobić jakąś petycję, by to był od teraz cały serial? Bo to byłoby świetne. 
Tymczasem Dany bawi się ze smokiem i spotyka starych znajomych. Którzy zaczynają jeździć dookoła niej... I tyle? Muszę przyznać, w książkach ta scena była dużo bardziej dramatyczna. Głównie dlatego, że Dany była ledwo żywa i stała koło cholernego smoka!
Khaleesi ze smokiem robi na ludziach większe wrażenie, niż sama Khaleesi. I zgaduję, że ten pierścień zrzuciła, by Jorah mógł ją odnaleźć, ale trudno mi uwierzyć, że ta horda Dothrakich przeoczy drogocenny pierścień na trawie. To znaczy, jak już przestaną robić sztuczne, konne tornado, wokół przypadkowej kobiety spotkanej na środku pustkowia. Oni zawsze tak reagują, czy to dlatego, że faktycznie ją rozpoznali? I jeśli ją rozpoznali, czy to lepiej, czy gorzej dla niej? Tyle pytań, żadnych odpowiedzi w tym roku. 

I wreszcie Idy Marcowe w wersji Nocnej Straży. Et Tu Olly, powinien powiedzieć Jon na końcu, mimo, że sam ostrzegałem go miesiąc temu. Więc ma za swoje. Również pewnie bardziej przez to, że popełnił masę błędów, nie zapanował nad swoimi podwładnymi i pozwolił odejść jedynemu sojusznikowi, ale przede wszystkim, bo mnie nie słuchał. Czy Jon nie żyje? To trudne pytanie. W książkach zakłada się, że nie. Ale tam Jon jest wargiem, więc w wypadku śmierci jego świadomość ląduje w Duchu. Do tego na miejscu jest Mel, a wiemy, że moc Czerwonego Boga potrafi wskrzeszać. W serialu Mel wróciła na Mur, co wzbudza podejrzenia, że może ożywić Jona. Z drugiej strony, twórcy serialu byli mniej chętni do wskrzeszania postaci, niż sam George Martin
i już zapowiedzieli, że Jon nie wróci. To koniec. Z trzeciej strony, może nas wrabiają, dla efektu dramatycznego. I np. Jon wróci w ostatniej scenie następnego sezonu (większe zaangażowanie Kita w serialu zostałoby zauważone, ale twórcy dowiedli już, że potrafią przemycić postać w tajemnicy na jedną scenę). Wygląda na to, że przekonamy się za rok. Jeśli Jon naprawdę nie żyje, to jestem pod wrażeniem odwagi D&D, bo to naprawdę mocny ruch. 

Podsumowując, to był dziwny sezon. Zaczął się bardzo spokojnie i był w miarę równy, aż do ostatnich trzech odcinków, kiedy nagle wszystko zaczęło się dziać naraz. Myślę, że można było lepiej rozmieścić duże momenty, ale z drugiej strony, seria była tu obciążona grzechem pierworodnym w postaci czwartego i piątego tomu książki, które również były pod tym względem nierówne. Ogólnie seria poradziła sobie lepiej niż powieść z tymi wszystkimi wątkami, zwłaszcza Jona i Dany. I podobał mi się sposób ustawiania sceny. Było sporo pozornie nieznaczących scen , które później okazywały się kluczowe, lub dawały nam niezbędne informacje dla dalszej fabuły. Nawet sam ten odcinek, gdzie w sekcji "W poprzednim odcinku" przypomniano nam wątek zaginionego wujka Jona, by bardziej nas wrobić w tej ostatniej scenie. Ehh, znów trzeba czekać 9 miesięcy na kolejny odcinek... choć to pewnie i tak krócej, niż na kolejny tom książki.

Jako, że nie wiem, kto naprawdę zginął a kto nie, to daruję sobie w tym miesiącu sekcję Another One Bites The Dust, co więcej, ten wpis jest już dosyć długi, więc daruję sobie przemyślenia (poza tym, że nowy kostium Missandei zdecydowanie idzie w kierunku Darth Missandei) i zakończę krótką zadumą, nad wątkami, które zniknęły.
Czy Gendry nadal wiosłuje? Jeśli tak, mam nadzieję, że trafi na Sama... chyba, że ten ma zamiar dotrzeć na drugi koniec kontynentu wozem... wtedy mam nadzieję, że trafią na niego Brienne i spółka. I rozumiem, że Bran miał mieć sezon przerwy, ogłoszono to jeszcze długo, przed premierą sezonu. Ale gdzie są Żelaźni Ludzie? Czy oni nie byli kiedyś ważni dla fabuły? Co z tą trzecią pijawką? Gdzie Wiec Królewski, róg kontrolujący smoki i wielka flota płynąca do Meereen? To był dosyć duży i znaczący wątek w powieściach. Czy zobaczymy jeszcze kiedyś Bractwo bez Chorągwi? Oni też byli kiedyś ważni. I co najważniejsze, GDZIE JEST RICKON? Gdzie są kanibale i włochate jednorożce, które obiecała nam książka? Ja rozumiem, że serial jest przeładowany wątkami, ale Gendry wiosłuje już dwa lata. Gorąca Bułka dostał zakończenie swojego wątku, a i tak sezon później spotkaliśmy go, by upewnić się, że nadal wszystko u niego w porządku. A Gendry? Żartowałem z jego epickiej przygody na łodzi, już na końcu ostatniego sezonu i on nadal płynie. Ten serial naprawdę musi zacząć ogarniać swoje porzucone wątki.

środa, 10 czerwca 2015

Game of Thrones, odc. 49: The Dance of Dragons (5x09)

Dziewiąty odcinek. Ten duży, na który wszyscy czekają. Ten w którym uderza młot. I uderzył. Choć muszę przyznać, że w tym roku już 8 odcinek miał dosyć silne uderzenie i wiele wskazuje, że kilka mocnych momentów zostało nam jeszcze na 10 odcinek. To ciekawe, bo wychodzi, że po raczej spokojnym sezonie, końcówka to naprawdę ostra jazda. Mieliśmy tu konkretnie dwa duże wydarzenia. I to wydarzenia o bardzo różnej wymowie. Z jednej strony fanatyków religijnych palących dzieci, z drugiej smoka palącego terrorystów. I choć w samym odcinku działy się też inne rzeczy, ja zdecydowanie skoncentruję się na tych dwóch.

Nie jest łatwo być fanem Stannisa. Jego postać od początku nie była szczególnie sympatyczna. Trochę się to zmieniło w tym sezonie. Jedyny słuszny król walczył z nieumarłymi, dogadywał się z Jone Snow, miał tą świetną scenę ze swoją córką, w której zobaczyliśmy go po raz pierwszy jako kochającego ojca. Przez chwilę wydawało się, że Stannis zyskuje fanów. Wszystko to sprawiło, że łatwo było przegapić, że nadal pozostaje fanatykiem, przyzwalającym na palenie ludzi na stosie. Choć będę szczery, ja sam nie spodziewałem się, że sprawy zajdą tak daleko. Mimo wszystkiego, co wydarzyło się przez te 5 sezonów, nadal jakaś część mnie wierzyła, że coś się stanie. Stannis zmieni zdanie, lub w ostatniej chwili Davos przybędzie na ratunek. To jednak nie jest historia tego typu. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że to życie jednej dziewczynki, za życia tysięcy żołnierzy, którzy umarliby z głodu. I choć doceniam złożoność postaci Stannisa i zgadzam się, że postać nie musi być sympatyczna, jeśli jest interesująca, to palenie dzieci na stosach jest zasadniczo miejscem w którym wyznaczam granicę. Od teraz Tommen jest Jedynym Słusznym Królem. I tym sposobem Stannis przeszedł z bycia częściowo popularną postacią, do bycia jednym z czarnych charakterów. Pozostaje mieć nadzieję, że w nadchodzącej bitwie on i Boltonowie wymordują się nawzajem.

Tymczasem w zupełnie innej historii, pełnej widowiskowych scen walki i latania na smokach. Po raz kolejny druga połowa odcinka sprawiała wrażenie osobnej historii. Trochę mniej widowiskowej, niż Hardhome, ale za to zawierającej Tyriona i gladiatorów i cholernego smoka! Czyli zasadniczo, lepszej. Ta cała sekwencja już w książce była naprawdę widowiskowa, a dodanie do niej Synów Harpii jeszcze zwiększyło efekt.
Więc zaczęliśmy spokojnie, od gladiatorów i zabawnych dialogów. Tyrion wymyślił swoją nową, najgorszą zniewagę: "Mój ojciec by cię polubił." Mam nadzieję, że będzie jej używał częściej. Później Maximus Friendzone wstąpił na arenę i z pewnymi trudnościami (cholerni Wodni Tancerze) rozgromił konkurencję, a później odegrał finałową scenę z 300, rzucając włócznią w kierunku władcy. I nagle wszędzie dookoła pojawiły się Harpie. Co więcej, jak się okazuje, Nieskalani są beznadziejni w chaotycznej walce, której nie można wygrać siłą dyscypliny. I do tego na miejscu nie było Szarego Robaka (bo ranny), Ser Barristana (bo w serialu nie żyje) ani Silnego Belwasa (bo w serialu nie istnieje). Na szczęście na miejscu byli Daario, Jorah i Tyrion (ciekawe, bo jeśli dobrze pamiętam, żadnego z nich nie było tam w książkach). Tak czy inaczej, jeśli Tyrion jest częścią twojej siły bojowej, to sytuacja wygląda źle. Dostaliśmy tą świetną scenę na środku areny z wszystkimi otoczonymi. I to wszystkimi dobrymi. W serialu pełnym moralnie niejednoznacznych postaci, twórcy zdołali zebrać w tej scenie aż 5 powszechnie lubianych. Dobry ruch. I wtedy Gandalf wezwał orły... Nie ta historia. Tu było lepiej, tu był Smok. I tak Drogon wkroczył na scenę, a ja nie mogłem się powstrzymać, przed wkładaniem w jego paszczę tekstów w stylu: "Step away from my mother" i "Look mom i did it!" (tak w mojej głowie Drogon mówi głosem Sipsa... to dziwne). I zaczeła się ta fajniejsza część palenia ludzi w tym odcinku.
A później Dany wsiadła na smoka i odleciała. Zostawiając wszystkich swoich towarzysz z rozdziawionymi buziami.

Another One Bites The Dust:
RIP Shireen, kto teraz będzie uczył mieszkańców Westeros czytania? Stannis ewidentnie przysłużył się tutaj do wzrostu odsetku analfabetów w królestwie. Kolejny powód, by go nie lubić. Ale tak serio, Kerry Ingram zdołała wziąć tą mało znaczącą postać i uczynić pamiętną rolą. Co jest nie lada wyczynem przy tak młodej aktorce. I jej wykonanie "It's Always Summer Under the Sea" nadal wywołuje u mnie gęsią skórkę.

RIP Hizdahr zo Loraq, niewiele o nim myślałem w książkach i chyba jeszcze mniej w serialu. Ale jak się okazuje, to nie on dowodził Harpiami, kto by pomyślał.

Przemyślenia:
- Nie teraz Mace!

- Chwila, czy Mace zaśpiewał nową piosenkę? Drugą w tym sezonie? Niesamowite, i nawet jej nie znam.

- Rozumiem, że to pewnie sposób w jaki Aryi uda się zbliżyć do Tranta, ale uczynienie go pedofilem było trochę przesadą. Już i tak wszyscy chcieliśmy jego śmierci, nie potrzebujemy więcej dowodów, że jest potworem.

- Mam narastające wrażenie, że Jon powinien odesłać Ollyego do innej twierdzy.

- Zdziwiłem się, że to Selyse nie wytrzymała podczas palenia. Ale było chyba trochę zbyt późno na stanie się dobrą matką.

- Dostrzegam pewną niekonsekwencję w nazwaniu Bronna człowiekiem z ludu, a scenę później tytułowaniu go rycerzem.

- Właśnie zdałem sobie sprawę, że Stannisowi udało się być najgorszym ojcem, w serialu pełnym okropnych ojców. Dobra robota.

Ogólnie, to był dobry odcinek. Miał akcję, emocje, więcej emocji. Zaskakujące zgony i smoki. Czego chcieć więcej. Za tydzień wielki finał.

wtorek, 2 czerwca 2015

Game of Thrones, odc. 48: Hardhome (5x08)

To był zaskakujący odcinek. Będę szczery, po zakończeniu, miałem wrażenie, jakbym obejrzał dwa bardzo różne odcinki. Jeden, standardowy, ustawiający scenę pod finał, i drugi, będący niezłą rozwałką. I to w 8 odcinku, słyszałem, że ma być bitwa, ale spodziewałem się jej tradycyjnie w 9. Ale zacznijmy od tych mniej zapadających w pamięć scen. Wśród nich jedna, która w innych okolicznościach byłaby głównym punktem odcinka. Ta na obrazku obok. Tyrion i Dany wreszcie razem! Po pięciu sezonach wreszcie ktoś z głównej obsady dotarł na miejsce. I co więcej, Tyrion znów jest u władzy, czyli coś czego bardzo brakowało od drugiego sezonu. Same pozytywy. I teraz już rozumiem, dlaczego serial zabił Ser Barristana, ewidentnie Tyrion przejmie jego rolę z książek. I choć na papierze fajnie było czytć, jak honorowy rycerz próbuje sobie radzić, jako Namiestnik Królowej, zdecydowanie wolę zobaczyć w tej roli Tyriona (to naprawdę najlepsza zmiana z książki, jaką serial miał do tej pory).

Tymczasem Arya w nowym stroju (to już drugi w tym sezonie) poluje na nieuczciwego sprzedawcę polis ubezpieczeniowych (spodobało mi się określenie tego hazardem), Cersei siedzi w celi a Ramsay planuje zabić Stannisa. Czyli ogólnie stało się sporo rzeczy ustawiających scenę pod finałowe odcinki. Więc na razie wstrzymam się z komentarzami do czasu, aż te rzeczy się wydarzą. A tymczasem.

Tytułowe Hardhome zaczęło się niezbyt widowiskowo. Osobiście byłem pewny, że utkniemy w tej wiosce na następny odcinek, i dopiero wtedy coś się wydarzy. Tymczasem było sporo gadania, nowi Dzicy, olbrzym Wun Wun (zgaduję, że to Wun Wun, bo to jedyny istotny olbrzym z imieniem, w książkach), trochę polityki itp. A później psy zaczęły szczekać. Następne 20 minut, to jedna z najlepszych sekwencji akcji w historii tv. Wprawdzie w wielu miejscach miałem poczucie, że ujęcia są strasznie chaotyczne i niewyraźne, ale było wystarczająco dużo wspaniałych momentów, by to nadrobić. Więc skupię się na tych momentach.
Te zombie są straszne. One biegają, skaczą, kopią, spadają. Gdyby Walking Dead miało takie zombiaki, to Rick i spółka już dawno byliby martwi. Do tego jeszcze cała panika wywołana ewakuacją. To naprawdę robiło wrażenie. I oczywiście czterech nieumarłych władców obserwujących całą bitwę. Skojarzenia z apokalipsą same się nasuwały.Brakowało tylko wspomnianych, wielkich pająków. Gdzie są nasze wielkie, nieumarłe pająki?
Cała scena walki między Jonem a Białym Wędrowcem była świetna. I sposób w jaki na końcu się rozpadł. Kiepsko dla ludzkości, że tylko dwie postacie w serialu mają takie miecze. Z pozytywów, Brienne jest niedaleko i zdecydowanie umie się posługiwać swoim ostrzem.
Zombie dzieci są straszne. Zawsze tak uważałem, ale tu wydawały się nawet gorsze, niż zwykle.
White Maul zaczyna się stawać faktycznym czarnym charakterem. Choć w tej ostatniej scenie naprawdę spodziewałem się, że zombie po prostu wejdą do wody jak w Piratach z Karaibów. Ale nawet bez tego, ta finałowa scena robiła wrażenie. Chyba nawet większe, niż desant spadających zombiaków (aż dziwne, że od tego nie zaczęli). Choć ostatecznie myślę, że największe wrażenie zrobił na mnie olbrzym Wun Wun. A konkretnie olbrzym zabijający zombie płonącą kłodą. Kolejny dowód, że GoT jest lepszą historią o zombie, niż TWD.

Another One Bites The Dust:
RIP Karsi, we hardly knew ye. To dziwna sytuacja, gdzie postać nie istniejąca w książkach pojawia się tylko na jeden odcinek i robi na tyle duże wrażenie, by naprawdę zapaść w pamięci. Było mi przykro, kiedy dopadły ją dzieciaki. Zwłaszcza, że w tym momencie zostały już tylko dwie postacie dzikich.

RIP Lord Kości, cóż można powiedzieć, umarł jak żył, jako dodatek do czyjejś sceny. Ale przynajmniej serial zamyka wątki.

Przemyślenia:
W sumie nic tu nie mam. To był porządny, widowiskowy odcinek, który ładnie połączył ustawianie sceny pod finał z niezłą dozą akcji i emocji. Liczę, że ostatnie dwa odcinki utrzymają ten poziom.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Maj z serialami

Zacznijmy od Gotham, jako, że w tym miesiącu dostaliśmy tylko jeden, finałowy, odcinek tego serialu. Był dobry. Wprawdzie w pewnym momencie to całe zamieszanie w magazynie zaczęło tracić sens (uciekają, ktoś ich łapie, znów uciekają, znów ktoś kogoś łapie) i nagła przemiana Celiny wydała mi się trochę naciągana (chodziło o to, by znaleźć dla niej miejsce w odcinku, czy to faktycznie nowy kierunek dla jej postaci?), ale reszta tego odcinka w pełni zrekompensowała te potknięcia. Nie zabrakło też trochę czarnego humoru, jak w scenie z windą. Ogólnie Gotham wciąż nie jest doskonałe, ale zdecydowanie odnalazło swoją drogę. Jestem ciekaw kolejnego sezonu, choć równocześnie trudno mi się pozbyć wrażenia, że jesteśmy zbyt daleko w przeszłości. Ciekawi mnie, czy twórcy spróbują w pewnym momencie dokonać przeskoku w czasie o kilka lat. Z jednej strony, to mogłoby oznaczać konieczność zamienienia młodych aktorów (choć z drugiej strony, są oni w tym wieku, kiedy zaczyna się gwałtownie rosnąć, więc kto wie, może w okolicach 3 sezonu David i Camren będą wyglądać na okolice 19, 20 lat) z drugiej pozwoliłoby serialowy faktycznie zakończyć się sceną, w której Bruce po raz pierwszy ubiera kostium, co byłoby odpowiednim zakończeniem tej serii. Tak czy inaczej, po tym pierwszym sezonie jestem spokojny o losy serialu i ciekaw tego, co przed nami.

Arrow dotarł do końca trzeciego sezonu i był on świetnym podsumowaniem całego serialu. Dziwną mieszanką momentów fajnych i idiotycznych, po raz kolejny dowodzącą, że 23 odcinki w sezonie to co najmniej 10 za dużo. Retrospekcje do wydarzeń w Hong Kongu były nudne, idiotyczne i pozbawione sensu, a sposób w jaki na końcu połączyły się z wydarzeniami współczesnymi podzielał wszystkie te cechy. Do tego jeszcze ta końcówka gdzie Oliver miał pranie mózgu, później tylko udawał, był po tej stronie, później po tamtej, zdradzał tych, później zdradzał tamtych, to był chaos i do tego nudny i ograny chaos. Co gorsza w tym roku mieliśmy Daredevila, który pokonał Arrow na wszystkich możliwych frontach, w dużej mierze dlatego, że mierząc siły na zamiary liczył tylko 13 odcinków. A to oznaczało brak zapychaczy miejsca i bezsensownych wątków, które od początku są plagą Arrowa. Osobiście w dalszym ciągu lubię ten serial, jak pisałem, miał on swoje momenty i naprawdę solidne odcinki, do tego polubiłem ekipę broniącą Starling City. Więc osobiście na pewno wrócę do tego tytułu w następnym sezonie, ale równocześnie, jeśli ktoś spyta mnie, jaki serial o superbohaterach powinien obejrzeć, moja odpowiedź zdecydowanie będzie brzmiała Daredevil.

"May The Speed Force Be With You" - Cisco pozostaje najlepszą postacią we Flashu jak i w całym tym małym uniwersum. Pewnie dlatego ciągle na niby go zabijają. Niestety samo zakończenie, mimo świetnej finałowej sceny, było raczej rozczarowujące. Spędziliśmy pół odcinka słuchając o tym, czy Barry powinien zmienić historię, bo nie wiadomo, co się stanie, mimo, że wiadomo, bo przywróciłby po prostu oryginalny stan rzeczy. Później po tym całym zamieszaniu wreszcie miał zrobić coś, co miało zmienić wszystko i oczywiście w ostatniej chwili zrezygnował (co jest dobrym podsumowaniem całego sezonu) i wtedy stało się najgorsze. Więc Eddie zastrzelił siebie, nie tego złego który po prostu stał tam i się nie ruszał, siebie. I to wymazało tego złego z historii... tylko, że wcale nie. Bo gdyby wymazało go z historii, to nic z tego by się nie wydarzyło, wliczają samobójstwo Eddiego. Dlatego nazywa się to cholernym PARADOKSEM! Że nie wspomnę o tym, że w tym świecie, wymazanie z historii nie tyle wymazuje cię z historii, co raczej zabija na miejscu. Ale nie zmienia faktycznie historii. Wymazuje tylko to co zrobiłbyś, więc bardziej odpowiednim określeniem byłoby "wymazanie z przyszłości" czyli, dokładne przeciwieństwo "wymazania z historii". To po prostu morderstwo, tylko w bardzo skomplikowany i wymagający dwóch trupów sposób. Mówiąc prościej, twórcy zagonili się tutaj w kozi róg, i postanowili wybrnąć w najbardziej irytujący sposób, w jaki mogli, czyli magicznym i umykającym wszelkim prawom logiki działaniem podróży w czasie. I Świadomość, że DC Legends też ma się kręcić wokół podróży w czasie napawa mnie przerażeniem. Zostawcie to Dr. Who, tamten serial przynajmniej został stworzony do dziwnych paradoksów i rozwiązuje je tym, że czas jest w ciągłym ruchu, wiecznie przepisywany. Tu twórcy ewidentnie chcą mieć jedną stałą linię czasową, ale udają, że można ją zmienić. A jeśli ją zmienią, to jeszcze gorzej, bo nagle wszystko co się wydarzyło do tej pory, nie ma znaczenia, bo jest nowa wersja tego wszystkiego. Fringe już tego próbował i to zgubiło tamten serial. Wiem, że to długi wywód, ale podrożę w czasie są ZŁE. Jest garstka historii, które zdołały zrobić je dobrze. Babilon 5 jest jedną (wyjątkowo, ta seria uczyniła wątek podróży w czasie świetnym i niezbędnym dla działania świata), Star Trekowi udało się może z 4 razy (na kilkanaście odcinków, które próbowały), Stargate nigdy nie miał naprawdę działającego odcinka o podróżach w czasie. Nawet Dr Who regularnie grzęźnie w dziwacznych paradoksach. Wszystko przez to, że twórcy rzadko mają faktyczny pomysł na to, jak użyć tej podróży w czasie w działający sposób. Tu dobrze im szło, aż dotarli do finału i stwierdzili "well, fuck it" i dali nam ten gówniany wątek nic nie zmieniania i "wymazania z historii". Ostatecznie jednak daję Flashowi plusa. Nie licząc koszmarnego finału, który był najpierw nudny a później debilny, końcówka sezonu faktycznie trzymała poziom i chętnie sięgnę po drugi sezon. I ta finałowa scena z czarną dziurą wsysającą miasto, była naprawdę świetna. Choć oni muszą przestać nawiązywać do postaci, do których nie mają praw. Wspomnienie Green Lanterna nie jest zabawne, jedynie przypomina, jak podziurawione jest na ekranie uniwersum DC, rozdarte między seriale i filmy. I kończąc, czemu hełm oryginalnego Flasha wypadł z portalu do przyszłości? Czy w tym świecie w ogóle istniał oryginalny Flash? Jeśli tak, to czemu nikt nie pamięta, że był tam podczas drugiej wojny światowej? I czemu wyjaśnienie będzie okropne i pełne jeszcze większej ilości podróży w czasie?

Agents of SHIELD zakończył się z trzema odcinkami, zamykającymi wątek wojny z Inhumans. Muszę przyznać, że historia była naładowana akcją i zwrotami akcji, tworząc najciekawszy póki co story arc tego serialu. Naprawdę zaskoczył mnie los Rainy, choć podejrzewam, że to nie był ostatni raz, kiedy widzieliśmy jej postać. Prawda o Jiaying naprawdę mnie zaskoczyła, twórcy bardzo sprytnie kreowali tą postać, przez cały sezon. Jedyna co mnie raziło, to fakt, że Marvel nie ma praw do filmowych Mutantów. Bądźmy szczerzy, ten ostatni odcinek sprawiał, że trudno było nie myśleć o Magneto słuchając wywodów Jiaying. Ostatecznie jednak, drugi sezon AoS okazał się naprawdę dobry. To szokujące po słabym pierwszym sezonie. Fabuła była bardziej skupiona, zamiast "sprawy tygodnia" mieliśmy większą, bardziej spójną historię, wszystko działało nieporównywalnie lepiej. I muszę przyznać, że ostatnich 10 minut finałowego odcinka świetnie ustawiło scenę pod kolejną odsłonę. Zespół superludzi, kryształy infekujące jedzenie (serio, nikt nie wpadł na pomysł, by wydobyć tą walizkę z oceanu? nie mogli poprosić Avengers o pomoc? War Machine pewnie mógłby to zrobić, to brzmi jak zadanie dla niego), Grant na czele nowej Hydry i dziwne maź pożerająca agentkę Simmons. Zwłaszcza to ostatnie było ciekawe. Czy teraz ona też dostanie supermoce? To miałoby sens, jeśli mają być drużyną nadludzi. I Lola wróciła, co jest bardzo dobrą wiadomością. Rok temu nie spodziewałem się że to powiem, ale naprawdę nie mogę się doczekać na kolejny sezon Agents of SHIELD.

Serial miesiąca (zauważyłem, że od jakiegoś czasu, co miesiąc mam coś takiego, więc postanowiłem zrobić z tego stały element): Powers. Pierwszy serial The PlayStation Network, oparty na serii komiksowej o tym samym tytule. Przedstawia on świat w którym superbohaterów z trochę innego punktu widzenia, tu są oni celebrytami, mają własnych agentów i marki ubrań. Co więcej serial pozwala nam spojrzeć na ten świat oczami zwykłych ludzi, konkretnie policjantów z wydziału do radzenia sobie z przestępstwami związanymi z nadludźmi. Sam główny bohater, detektyw Christian Walker jest byłym bohaterem, który stracił moce. To czyni go postacią stojącą pomiędzy światami, pozwalającą nam zobaczyć świat oczami zarówno herosów jak i zwykłych śmiertelników. W tym serialu nie ma klasycznych herosów i złoczyńców. Bohaterowie to w większości egocentrycy z przerośniętym ego, którzy robią to co robią dla sławy i chwały. Również ich starcia z superprzestępcami nierzadko bywają ustawiane. Przebiegają niczym walki w wrestlingu. Oczywiście są też prawdziwi przestępcy, zarówno trzecioligowi nieudacznicy z którymi użerają się policjanci, jak i prawdziwi zbrodniarze wywołujący przerażenie w większości nieprzyzwyczajonych do prawdziwej walki herosów. Sam serial niestety cierpi na wyraźne problemy z budżetem, widać to szczególnie w scenach walki, które wyglądają po prostu żałośnie, w zestawieniu nie tylko z filmami, ale nawet z obecnymi telewizyjnymi standardami, najlepiej widocznymi w Flashu. Osobiście mam też problem z niektórymi postaciami, które zachowują się w bardzo nierozsądny sposób. Ale wszystkie te wady zostają w pełni zrekompensowane przez solidną fabułę i świetną kreację świata. Ogólnie, choć serial nie jest doskonały, to zdecydowanie warty uwagi.