wtorek, 14 kwietnia 2015

Game of Thrones, odc. 41: The Wars to Come (5x01)

Gra o Tron powróciła. Pierwszy odcinek, jak zwykle, nie był zbyt porywający. Co nie zmienia faktu, że miło było znów zobaczyć te postacie i lokacje. Mieliśmy tu sporo pionków rozstawionych na szachownicy i wątków przygotowywanych na przyszłe odcinki. Mieliśmy też pierwszą retrospekcję w historii serialu. Nie Tower of Joy, nie śmierć ojca i brata Neda, nie turniej w Harrenhal. Po 40 godzinach, pierwsza retrospekcja dotyczyła Cersei. Przyznaję, w pewien sposób ma to sens, o tych pozostałych rzeczach ktoś mógł nam opowiedzieć (choć o pierwszej i trzeciej nikt tego nie zrobił), o tym wiedziała tylko Cersei (i jej towarzyszka, która w książkach niedługo po tym umarła, zgodnie z przepowiednią, którą otrzymała) i ona nigdy by się nie odezwała. A niezaprzeczalnie jest to spory element jej motywacji. I miło widzieć, że Cersei zawsze była niezbyt miłą osobą, osobiście chętnie zobaczyłbym serię o jej przygodach. Może coś w stylu reality tv na westerowskim MTV. I trzeba przyznać, że nie każda dziewczynka zniosłaby tak dobrze wiadomość, że w przyszłości stanie się złą królową z kreskówki Disneya.

Do tego dostaliśmy kolejny Lannisterski pogrzeb. Na szczęście tym razem, Jaime i Cersei zdecydowali się nie uczcić okazji ocierającym się o gwałt kazirodztwem tuż obok ciała krewniaka. Za to dostaliśmy kilku dawno niewidzianych członków rodziny. Oto wujek Kevan, którego pewnie mało kto jeszcze pamięta i jego syn Lancel ("co za głupie imię") Lannister. Który najwyraźniej po pomocy w uśmierceniu króla i seksie ze swoją kuzynką, postanowił się nawrócić i odnalazł Boga. A właściwie, to nawet Siedmiu.

Tymczasem na Murze źle się dzieje. Ale za to dwa światy nagle się ze sobą zderzyły. Melisandre i Jon w jednej windzie. Swoją drogą, muszę przyznać, że to niezły wyczyn. W całym królestwie jest tylko jedna winda, a oni nadal zdołali mieć niezręczną rozmowę w windzie. Tym sposobem zniszczyli jedną z niewielu zalet tego świata. No a później była impreza z grillem. Trzeba przyznać, że Stannis ma ciekawą metodę zdobywania sympatii ludzi. Patrzcie, spaliłem wam króla, teraz mnie poprzecie, prawda? Nie wiem, jak to możliwe, że on przegrywa tą wojnę.

Another One Bites The Dust:
RIP Mance Rayder, był bardzo inny niż w książkach i tragicznie nie wykorzystywany przez twórców. Ciaran Hinds jest świetnym aktorem i wycisnął z tej roli co się tylko dało, zwłaszcza w tym ostatnim dla siebie odcinku, ale nie zmienia to faktu, że zamiast radosnego awanturnika, dostaliśmy poważnego myśliciela. To wyjaśnia też, czemu twórcy zdecydowali się zabić tą postać już teraz (w książkach Mance nadal żyje). Serialowy Mance całkowicie nie pasował do awanturniczego wątku, który przypadł jego postaci w powieści. Tak czy inaczej, żegnamy świetnego aktora. I ostatecznie, udało mu się rozpalić największy ogień, jaki Północ kiedykolwiek widziała (choć czuję, że Mel może chcieć go przebić).

Przemyślenia:
- Wreszcie zobaczyliśmy Dorn... Niestety tylko w formie znamienia na ciele Lorasa.

- Jak przy tym jesteśmy, Loras i Margeary mają specyficzne relacje, na szczęście nie tak specyficzne jak inne rodzeństwa w tym serialu, ale nadal, specyficzne.

- Darth Sansa i Brienne rozminęły się o kilkadziesiąt metrów... to już był cios poniżej pasa.

- Dany powinna obejrzeć "Jak wytresować smoka", mogłoby jej pomóc. 

- Tyrion rusza na spotkanie z Dany... mam nadzieję, że zajmie mu szybciej, niż w książkach. Nie chcę zbytnio spoilerować, ale w książce, to trwa i trwa, a później trwa jeszcze trochę.

- Czy oni właśnie całkowicie zmienili historię, motywację i plan działania Varysa? Hmm... ok. W sumie na tym etapie nie mam już większego komentarza do tych zmian.

To tyle na ten tydzień, miejmy nadzieję, że za tydzień fabuła ruszy już bardziej do przodu. Choć tu mieliśmy już odstrzał ważnej postaci. I co więcej, za tydzień pewnie wreszcie dojdziemy do Aryi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz