poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Game of Thrones, odc. 70: The Long Night (8x03)

To był długi odcinek. Dosłownie, bo trwał godzinę i dwadzieścia minut. Był też bardzo mroczny, po raz kolejny, dosłownie, musiałem zasłonić zasłony, by widzieć co się dzieje. I na końcu tego wszystkiego, byłem naprawdę wyczerpany fizycznie i psychicznie, kojarzyło mi się to z Black Hawk Down. Niemniej w ostatecznym rozrachunku, muszę przyznać, że był to naprawdę dobry odcinek. Odpowiednie zakończenie wątku Night Kinga i odesłanie, dla co najmniej kilku popularnych postaci.

Zacznijmy od tych elementów odcinka, które moim zdaniem okazały się mniej udane. Przede wszystkim wspomniana już ciemność. Rozumiem, że był to świadomy wybór reżysera, który miał podkreślić chaos i desperację pola bitwy. Niemniej, było sporo momentów w których nie do końca byłem w stanie dostrzec, co się tak właściwie dzieje. Że nie wspomnę o odróżnianiu tych dobrych od złych, co momentami było całkowicie niewykonalne. Nadal nie wiem, co stało się ze smokiem Jona, że nie wspomnę o stanie samej armii. Pod koniec byłem pewny, że prawie wszyscy zginęli i teraz Dany będzie musiała zebrać kilkudziesięciu pozostałych przy życiu ludzi i powlec się na południe, bo nie będzie komu nawet pochować takiej ilości trupów. Tymczasem zapowiedź kolejnego odcinka jasno pokazuje, że gra nadal się toczy i wciąż jest jakaś armia w Winterfell. I wreszcie, mój ostatni zarzut. Może to dlatego, że pod koniec byłem już tak zmęczony, ale w pewnym momencie po prostu czekałem, aż Arya załatwi sprawę. Bo fakt, że to ona to zrobi, stał się oczywisty w momencie, w którym Dondarion oddał za nią życie.
  
Not today.

Z pozytywów... cała reszta. Od świetnych zgonów (o których niżej), poprzez mrożące krew w żyłach efekty, tempo całego odcinka, skończywszy na rozmiarze i widowiskowości całego wydarzenia. To naprawdę wyglądało jak hollywoodzka super-produkcja, z tym, że emocjonalne stawki były dużo wyższe, bo spędziliśmy z tymi postaciami dosłownie dziesiątki godzin, zamiast jednego filmu. I to nawet nie był finał serii. Pewnie mógłbym zapełnić resztę tego postu po prostu wypisując świetne momenty, choć mam wrażenie, że mijałoby się to z celem. Więc skupię się na jednym, tym kończącym.

Cieszę się, że to nie Jon był tym, który zadał ostatni cios. To byłoby oczywiste, ale równocześnie trochę nudne. Osobiście wybrałbym kogoś jeszcze mniej oczywistego, jak Sam czy Theon, ale Arya też była dobrym wyborem. I podobało mi się, że ostatecznie użyła do ocalenia Brana sztyletu, który pierwotnie miał go zabić. Sam Night King pewnie powinien był poczekać, aż wszyscy będą martwi, zanim wystawił się na niebezpieczeństwo, ale równocześnie, serial już wielokrotnie ustanowił jego zamiłowanie do dramatyzmu. Ostatecznie jest to kolejna postać, zabita przez swoją główną słabość i doceniam to, jak bardzo serial trzyma się tej zasady.
I to tyle, za tydzień seria wkroczy w ostatnią fazę wojny, kierując całą uwagę na jak się okazuje, ostateczny czarny charakter tej sagi, Cersei Lannister. 

Another One Bites The Dust:
RIP Theon Greyjoy, Był jedną z pierwszych postaci, które poznaliśmy w tej serii. Jego ścieżka była długa i pokrętna, odegrał w niej rolę bohatera i zbrodniarza, kata i ofiary. Ostatecznie dane mu było uzyskać odkupienie i zginąć w obronie swojego prawdziwego domu.

RIP Eddison Tollett, ostatni dowódca Nocnej Straży (przynajmniej zakładam, że nie ma już dłużej powodu by takowa istniała). Będzie mi brakować jego poczucia humoru i jakże pesymistycznego światopoglądu. 

RIP Beric Dondarrion, tym razem nie zdołał umknąć objęciom śmierci. Ale przynajmniej mógł odejść wiedząc, że wypełnił swój obowiązek i przyczynił się do przetrwania ludzkości.

RIP Melisandre, kolejna osoba która zdołała spełnić swoje przeznaczenia, co więcej, być może jedyna postać w całej serii, która faktycznie umarła ze starości, co samo w sobie, jest niezłym wyczynem.

RIP Lyanna Mormont, prawdziwa bohaterka tej historii. Miała być tylko w jednej scenie, ostatecznie stała się ulubienicą publiczności i mógłbym się kłócić, że dostała najbardziej bad assową scenę śmierci w całej Grze o Tron. Ostatecznie ile postaci odeszło, zabierając ze sobą nieumarłego olbrzyma. Oczywiście, to zdaje się też oznaczać koniec jednego z najważniejszych rodów w tym serialu, takiego, który wydał na świat samych herosów zdeterminowanych by zginąć w starciu z siłami ciemności i co za tym idzie, RIP House Mormont.

RIP Jorah Mormont (ten odcinek naprawdę dowalił temu rodowi), znany również jako Ser Friendzone, był prawdziwym bohaterem tej historii i ostatecznie zginął tak jak żył, walcząc za Dany. Przynajmniej, przed śmiercią dane mu było przebranie się z tej okropnej, żółtej koszuli. I w tym wszyscy możemy znaleźć pocieszenie.

RIP Night King, złoczyńca tak straszliwy, że jedyną osobą mogącą być większym wyzwaniem niż on, okazała się Cersei. Naprawdę będzie mi brakować jego artystycznego układania ciał i tego jak dramatycznie wskrzeszał całe armie umarłych, by podkreślić, jak przewalone mają ci dobrzy. 

RIP cała masa postaci pobocznych, z których niektóre pewnie miały imiona, ale nie zasługują, by stać z resztą tej grupy. Wśród nich (specjalnie dla mojego znajomego, który nalegał, by wszystkich wypisać): Qhono i Alys Karstark.
 
Przemyślenia:
- Patrzcie to Duch! Jest tu i... Nieważne, już zniknął. Nie rozumiem tego, przecież on nie może być droższy, niż smoki.

- Płonące miecze, futra, konie... mam wrażenie, że ci Dothraki mogą być na bakier z zasadami BHP. 

- Night King is coming! - powinno być nowym hasłem Starków.

- Te zombie wspinały się na mury w dużo bardziej realistyczny sposób, niż te w World War Z, co zdecydowanie doceniam. 

- Ukrycie się w kryptach było kiepskim pomysłem, ale równocześnie, dziwię się, że nie dostaliśmy zombie Neda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz