środa, 31 sierpnia 2011

2.5 D, czyli czemu współczesne kino jest do D...

Siedzę więc sobie w kinie. Dopłaciłem za film 3D. Dopłaciłem, bo w wersji 2D nie puszczali, a chciałem film obejrzeć. Co dostałem za wydanie dodatkowych pieniędzy? Niewygodne okulary, od których boli mnie jak cholera nos i ciemny ekran, na którym trudno cokolwiek zobaczyć. Wow, ale kurwa biznes. Naprawdę nie mam nic przeciwko filmom 3D. Pod warunkiem, że są faktycznie w 3D. A nie, jak określił to jeden z moich znajomych (nie mogę sobie przypomnieć który) 2.5 D.
Pamiętam kilka lat temu do kin weszło U2 3D. Jako wieloletni fan irlandzkiej grupy pośpieszyłem do kina... i to co zobaczyłem, było niesamowite. Pałeczki uderzające o perkusję, muzycy biegający po scenie, ujęcia z tłumu pełne głebi. Widziałem ten film dwa razy i dwa razy byłem pod wrażeniem.
Jakiś czas później nadszedł Avatar. I znów zostałem wbity w ziemię. Film był widowiskowy i wyglądał wspaniale w 3D. Wszyscy mówili o początku nowej ery dla kina. O wszechobecnych produkcjach 3D. I faktycznie, pojawiło się sporo, świetnie wyglądających w 3D filmów animowanych. Oraz masa, z braku innego słowa, oddającego moje podejście do tematu, gówna.
Problemem nie jest tu fakt, że kręci się filmy w 3D, problemem jest fakt, że się tego nie robi. Avatara nakręcono w 3D. U2 3D nakręcono w 3D. Transformers 3 nakręcono w 3D (Michael Bay poświęcił 9 miesięcy, na stworzenie bardziej przenośnych kamer 3D, na potrzeby filmu). I te filmy wyglądały świetnie i naprawdę wiedziałem, za co dopłaciłem tą dodatkową kasę.
Conan nie był nakręcony w 3D. Thor nie był nakręcony w 3D. Nowi Piraci z Karaibów ponoć byli, choć ja jakoś tego nie dostrzegłem. Jak więc to się stało, że Conan, Thor czy Clash of Titans weszli do kin w 3D, zmuszając nas do dopłaty i noszenia przez cały film tych cholernych okularów? Postprodukcja. Wspaniały system w którym twórcy nie muszą się męczyć i wydawać dodatkowej kasy, by nakręcić film w 3D. Zamiast tego po prostu poprawiają go po fakcie i sprzedają, jako pełnoprawne 3D. Jeśli mam być całkowicie szczery, dla mnie to oszustwo. To tak, jakby ktoś dosypał do wody trochę cukru i sprzedawał ją jako Coca Colę. Jedna wielka bzdura. Bądźmy szczerzy, Thora (który poza tym, był całkiem przyzwoitym filmem), poza scenami akcji, dało się oglądać bez okularów. W Conanie nawet w scenach akcji, ja w pewnym momencie zdjąłem okulary i prawie nie zauważyłem różnicy. Tylko taką, że pojedyncze elementy scenerii były odrobinę rozmyte. Aha i napisy nie wystawały z ekranu. Oto najbardziej 3D element przeciętnego filmu 3D, napisy na dole, które wystają do przodu i za cholerę nie da się ich przeczytać. Przynajmniej ja zawsze mam z tym problem, więc szybko przestaję zwracać na nie uwagę.
To naprawdę straszne, ale w Transformersach nawet w scenie dialogowej, było szerokie ujęcie pokazujące głębię pomieszczenia i fakt, że jedna postać siedzi wyraźnie bliżej ekranu, niż druga. Poczucie głębi. W Conanie nie było widać głębi nawet w szerokich ujęciach górskiego krajobrazu. Tym większy był mój szacunek do X-Men: First Class (który ogólnie był świetnym filmem), za to, że film ten był w starym dobrym 2D.
Podsumowując, nie mam nic przeciw filmom 3D, tak długo jak są 3D, a nie wielką ściemą. Powinno być jakieś prawo nakazujące twórcom umieszczać na plakatach wielki napis: "3D (tak naprawdę to nie)".
Co ciekawe, najbardziej 3D elementem projekcji Conana, był trailer Bitwy Warszawskiej, która kosztowała 10 razy mniej niż Conan, a mimo to, wygląda na to, że jest prawdziwym, porządnym 3D.

Conan Barbarzyńca, czyli Barb The Barbarian from Barbaria

Oki, odnośnie Conana, zacznę od tego, co złe:

- muzyka, tak obrzydliwego soundtracku już dawno nie słyszałem. Wylewał się z każdej sceny, nieważne, czy był na miejscu czy nie. Takie okropne sentymentalno-patosowe nie wiadomo co. Taka muzyka powinna być zarezerwowana dla sceny, w której główny bohater po ocaleniu świata bierze ślub z księżniczką, wspominając wszystko, co musiał poświęcić dla zwycięstwa. Tu miałem wrażenie, że ten motyw muzyczna pojawia się kiedy Conan idzie, jedzie, myśli, uprawia seks, zabija, pije... pewnie pojawiłby się też w scenie, w której Conan stawia kloca, gdyby taka tu była.
- w pewnym momencie temu filmowi skończył się scenariusz, a mimo to film trwał, i trwał, i trwał, i trwał, przez grubo ponad pół godziny.  Normalnie bym się nie czepiał fabuły w takiej produkcji, ale przez pierwsze pół filmu ona tam była, a potem bum! I seria pozbawionych sensu scen walki, które zdają się donikąd nie zmierzać.
-3D, a raczej jego totalny brak... tego nawet nie skomentuję, bo to trochę kopanie leżącego.

+ CONAN! Jeson Momoa zjadł Schwarzeneggera na śniadanie. Jego wersja po prostu zabija.
+ film, na tym etapie kiedy ma jeszcze fabułę, ma też sporo świetnych motywów i smaczków ("Obiecuję, że cię nie zabiję.")
+krew, flaki i cycki czyli to, czego wymagam od filmu o mordującym wszystko na swojej drodze barbarzyńcy, niby mała rzecz, ale jednak cieszy po plejadzie politycznie poprawnych fantasy z oznakowaniem PG-13
+ogólny brak poprawności politycznej, zwłaszcza w wypowiedziach głównego bohatera

W sumie, 5/10 (byłoby 6, gdyby w tle, zamiast tej koszmarnej muzyki, leciał jakiś Manowar czy coś takiego), czyli ogólnie nie był to zły film, ale dobry to też raczej nie był.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Eureka: Sezon Drugi i Trzeci

Jest lepiej. Powiedziałbym, że wręcz dużo lepiej. O ile pierwszy sezon oglądałem głównie dla nerdowskich smaczków, o tyle w kolejnych dwóch czerpałem z tego serialu prawdziwą przyjemność. Oczywiście, nadal nie jest to arcydzieło światowej kinematografii, ale całkiem przyjemny program familijny z masą dziwacznych problemów, zabawnych sytuacji i sympatycznych postaci. Na tym etapie serial odnalazł również swój styl i tempo. Choć nadal trochę raził mnie fakt, że zwłaszcza pod koniec 3 sezonu, praktycznie co odcinek miastu groziła całkowita zagłada. Trudno jest czuć napięcie z tego powodu, jeśli nasi bohaterowie powstrzymują podobne katastrofy w KAŻDYM kolejnym odcinku. Kolejnym plusem jest zdecydowana poprawa poziomu fabuły. Tym razem nie miałem uczucia, że już po pięciu minutach wiem, co będzie dalej. Parę razy zdarzyło się wręcz, że zwroty akcji całkowicie mnie zaskakiwały.
Wracając do postaci, w dalszym ciągu moją ulubioną jest SARAH, czyli dom szeryfa, który zawsze wie lepiej i cierpi na fobię w kwestii bycia porzuconym. Kolejną z moich ulubionych postaci będzie chyba Fargo. Cóż mogę rzec, lubię postacie comic relief, kiedy są dobrze zrobione. Plus, w jednym odcinku był Hulkiem (wspomniałem już o czysto NERDowskich żartach i nawiązaniach).
W ostatecznym rozrachunku, nadal nie jest doskonale, ale mimo wszystko jest to porządny, relaksujący i w sumie trochę odmórzdżający serial, przy którym łatwo wypocząć.



Ogólna ocena: mocne 6/10

piątek, 12 sierpnia 2011

Eureka, Falling Skies: Sezony Pierwsze

W dzisiejszym odcinku dwa seriale na które ostatnio się natknąłem. I drobna notka, postanowiłem wprowadzić system oceny ze skalą 1 do 10, gdzie 10 to The Wire, 9 BSG i Game of Thrones a 1... nie wiem, Miecz Prawdy? Nie, chyba nawet temu, dałbym 2. Jedynka jeszcze czeka na wypełnienie.
Eureka: Sezon Pierwszy - Jak sam plakat wskazuje, mamy tu do czynienia z produkcją kanału SciFi (obecnie SyFy), który ma na swoim końcie zarówno wybitne seriale jak BSG jak i tragiczne filmy w stylu Sharktopus. Eureka w tym zestawieniu plasuje się gdzieś po środku. Ale po kolei.
Witam w miasteczku Eureka, gdzie średni poziom IQ mieszkańców jest na poziomie Sheldona i nawet miejscowy bezdomny kundel jest inteligentniejszy od ciebie. Mechanik w swoim warsztacie buduje silniki anty-grawitacyjne, w szkolnych przedstawieniach używa się Jet-Packów, a większość mieszkańców zatrudniona jest w wielkim, tajnym ośrodku badawczym, gdzie na co dzień łamie się prawa fizyki i zdrowego rozsądku. Tak Eureka to nie kolejne, przeciętne amerykańskie miasteczko, o czym szybko przekonuje się nowy szeryf (i główny bohater serii) Jack Carter. Pomysł brzmi ciekawie, niestety gorzej poszło z wykonaniem. Fabuła jest zwykle przewidywalna i niezbyt wciągająca, zwroty akcji niejednokrotnie naciągane. Niemniej jest w tym serialu coś, co sprawia, że mimo wszystko sięgnę po drugi sezon. Klimat. Absurdalnie wręcz nerdowkie miasteczko wypełnione jest małymi smaczkami w stylu inteligentnego domu, który wpada w depresję kiedy ktoś próbuje się wyprowadzić, arsenału wielkich spluw rodem z Facetów w Czerni, zainstalowanym w biurze szeryfa, czy dział strzelających Promieniami Śmierci ukrytymi pod miasteczkiem. Kolejną zaletą serialu są postacie, które mimo początkowych problemów, ostatecznie naprawdę zyskały moją sympatię. Ogólnie, serial jest taki sobie, ale zdecydowanie ma potencjał na bycie świetnym, jeśli doszlifują fabułę. I w sumie fakt, że zapowiedziano już produkcję 5 sezonu, świadczy, że tak chyba się stało. Co więcej, w kolejnych sezonach mają pojawić się James Callis (Gaius Baltar), oraz Will Wheaton.




Ogólna ocena: 5/10 (jeśli jesteś nerdem, jeśli nie, pewnie w okolicach 3)








Falling Skies: Sezon Pierwszy - Czyli serial o dzielnym historyku, walczącym z obcą inwazją... no, tyle, serial jest genialny, dostaje 10 już za sam pomysł :P. A tak poważniej. Sześć miesięcy temu zaatakowały okręty kosmiczne. Zniszczyli naszą armię, rozbili flotę, zbombardowali miasta. Później rozpoczęła się inwazja lądowa. Potężne mechy dowodzone przez Skittersów (sześcionogie poczwary). Zabijali dorosłych i porywali dzieci. Więźniom przyczepiali specjalne uprzęże zmieniające ich w niewolników. Wszystko to zostaje nam wyjaśnione w pierwszej scenie serialu, dziecięcym głosem, z dziecinnymi obrazkami, pokazującymi inwazję. Muszę przyznać, że taki początek robi odpowiednie wrażenie i wprowadza w fabułę serialu. Jak wspomniałem, wszystko to wydarzyło się pół roku przed akcją samej serii. Ta historia nie jest o walce z kosmicznymi najeźdźcami, a raczej co dzieje się po tym, jak już tą walkę przegramy.
Serial śledzi losy 2-go Regimentu Milicji Massachusett, zbieraniny wszelkich ludzi zdolnych trzymać broń, z których na przestrzeni miesięcy stworzono coś na kształt ruchu oporu. Z tym, że opór ten przejawia się głównie ochroną cywili i próbami wymknięcia się z obławy kosmitów. To raczej historia o przetrwaniu i próbie utrzymania nadziei.
Głównym bohaterem jest Tom Mason (w tej roli Noah Wyle, znany głównie z roli dr Cartera w Ostrym Dyżurze i Bibliotekarza w Bibliotekarzu) historyk i ojciec trójki synów, który w tym całym zamieszaniu został zastępcą dowódcy w regimencie. Głównie po to, by upewnić się, że stary wojskowy, jakim jest dowodzący oddziałem Kapitan Weaver, nie "przeoczy" potrzeb cywilów. No cóż, znam osobiście wielu historyków i muszę przyznać, że nie ma absolutnie nic niezwykłego w obrazie jednego z przedstawicieli tej profesji rozwalającego kosmitów seriami z kałasza i prowadzącym oddział zwiadu z wprawą wyszkolonego komandosa :P Niemniej sama postać Toma łatwo zdobyła moją sympatię. To mocno stojący na ziemi człowiek, próbujący zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie i przy okazji zrobić coś dobrego. Do tego, kiedy zaczyna mówić o historii, ludzie dookoła ziewają, co doskonale znam z własnego doświadczenia.
Świat przedstawiony to opustoszałe miasteczka, zniszczone miasta i puste drogi. Bandy degeneratów, kolaboranci i partyzanci. Mi ten klimat post-apokalipsy zdecydowanie odpowiadał. Sama fabuła trzymała poziom, rzadko popadając w przewidywalność. Postacie są wiarygodne i w większości przypadków więcej, niż jedno wymiarowe. Efekty specjalne trzymają poziom, choć często stosowane są oszczędnie.
W ostatecznym rozrachunku, może nie czekałem na kolejne odcinki z zapartym tchem, ale zdecydowanie sięgałem po nie z przyjemnością i po zakończeniu czułem się w pełni usatysfakcjonowany. Jedynym minusem który zauważyłem, to denerwujące odniesienia do amerykańskiej wojny o niepodległość. Nie są one jednak zbyt częste i ładnie usadza je jedna z postaci (nota bene moja ulubiona), stwierdzając, że to raczej podbój dzikiego zachodu z ludźmi w roli Indian. TNT już zapowiedziało sezon 2 i zdecydowanie będę go wypatrywał w przyszłym roku.





Ogólna ocena: 7/10

środa, 3 sierpnia 2011

Fantastic orgy of destruction, czyli o oglądaniu Złych Filmów

Razem z grupą znajomych mamy taki trochę porąbany zwyczaj. Raz na jakiś czas zbieramy się na cały dzień i oglądamy najgorsze, najniżej oceniane, najbardziej pogardzane filmy s-f jakie zdołamy znaleźć. Czemu ktoś chciałby robić coś takiego? No, cóż, szczerze mówiąc trudno mi odpowiedzieć. W jakiś dziwny, pokręcony, całkowicie masochistyczny sposób, to jest naprawdę zabawne.
Mam tylko jedną przestrogę, NIGDY nie oglądaj filmów o których będę pisał dalej w samotności! To grozi poważnymi ubytkami poczytalności. Oglądanie ich w grupie w sumie też, ale dzięki temu, można komentować film na bieżąco, co w gruncie rzeczy jest podstawą całego doświadczenia.
Na razie obejrzeliśmy 18 produkcji, niestety nie wszystkie z nich mogę polecić. Problem w tym, że część z nich nie była tak naprawdę Złymi filmami, były po prostu słabymi filmami. Na czym polega różnica? No cóż, słaby film to Power Rangers Turbo albo Catwomen, nudna, przewidywalna produkcja, o której już po tygodniu nie będziesz pamiętać. Zły film to Santa Claus Conquers the Martians albo The Beast of Yucca Flats. Produkcje tak okropne, że nie sposób o nich zapomnieć. Filmy które przekraczają wszelkie granice złego kina w taki sposób, że nie da się ich mierzyć żadną zwykłą miarą. Nie da się ich też zapomnieć. Więc, by pomóc w oddzieleniu słabych od złych, kilka przykładów filmów, na które naprawdę zapisały się w mojej pamięci i "bawiłem" się na nich, tracąc przy tym kilka punktów poczytalności:
Plan 9 from Outer Space (1959), czyli niesławne dzieło Eda Woodsa. Ma kosmitów, zombie, wampiry i wszystko po środku. Nie pytajcie czemu.
The Beast of Yucca Flats (1961), kilkoro ludzi łazi w kółko po pustyni, podczas gdy narrator z niegasnącym zapałem powtarza w kółko tą samą kwestię.
Santa Claus Conquers the Martians (1964), ("There's something wrong with children of mars"), czyli kosmici porywają Świętego Mikołaja.
Lobster Man from Mars (1989), w sumie nie powinien się liczyć, bo był parodią omawianych tu filmów, ale świetnie pokazuje wszystko, co jest w nich złe.
Attack of the Monsters/Gamera tai daiakuju Giron (1969), bo tego typu lista nie mogłaby być pełna bez produkcji Japońskiej. Gamera, czyli wielki kosmiczny żółw z petardami w tyłku i podejrzaną słabością do małych chłopców walczy z nożo potworem strzelającym z nosa shurikenami... nie do podrobienia.
Dünyayı Kurtaran Adam (1982), znany również jako Turecki Star Wars. O tym filmie mógłbym naprawdę opowiadać długo, ale w ostateczności, jego po prostu trzeba zobaczyć. Niezapomniane doznanie. I pamiętajcie, najpotężniejszą bronią we wszechświecie jest ludzki mózg, zwłaszcza połączony z mieczem. 
The Gigant Claw (1957), film z którego pochodzi cytat, będący tytułem tego wpisu. Ta produkcja nie byłaby nawet taka zła, gdyby nie fakt, że straszliwy latający potwór, wielokrotnie porównywany w tym filmie do latającego pancernika, wygląda tak:
To chyba najbrzydszy potwór w dziejach. I ta paszcza!
Flesh Gordon Meets the Cosmic Cheerleaders (1990), najgorszy, najobrzydliwszy, najbardziej niesmaczny film jaki widziałem w życiu. Do dziś mam o nim koszmary. 
Starcrash (1978), film ma niespotykane tempo i zwroty akcji, które mogłyby zawstydzić Grę o Tron. W gruncie rzeczy, podobnie jak Turecki Star Wars, był on naprawdę przyjemny w oglądaniu. Młody David Hasselhoff, statki kosmiczne robiące Szszszszszszszsz, strój głównej bohaterki (po prawej). Że nie wspomnę o czarnym charakterze który NIGDY nie mruga, w żadnej scenie, ani razu, przez cały film. 
Sharktopus (2010), czyli nowe "arcydzieło" kanału Syfy. Ten film ma wszystko czego można się spodziewać. Dokładnie wtedy, kiedy można się tego spodziewać. Przynajmniej trzeba im przyznać, że potwór fajnie wygląda. I całość jest o niebo ciekawsza niż Mega Shark vs Gigant Octopus, to było po prostu nudne (poza jedną, jedyną sceną z samolotem).
The Creeping Terror (1964), straszliwy, poruszający się z prędkością kilometra na godzinę kosmiczny dywan pożera ludzi. Na jego szczęście prawie nikt w tym filmie nie potrafi uciekać. Wszyscy jedynie stoją i krzyczą, czasami wręcz podchodzą bliżej, by ułatwić pracę kosmicie.  W między czasie narrator streszcza nam sceny dialogowe. Muszę przyznać, że są w tym filmie momenty, w których dusiłem się ze śmiechu, i to jeszcze przed osławioną sceną z samochodem (nie uwierzę, że ta scena mogła kiedykolwiek nie wywoływać u ludzi sprośnych skojarzeń). 
I jeszcze honorowe wspomnienie dla serialu: 
The Ancient Dogoo Girls/Kodai shôjo-tai Dogûn V (2010), są na tym świecie dziwaczne rzeczy i większość z nich jest w Japonii. Ten konkretny serial zaczyna się całkiem pozytywnie:
 By z czasem pogrążyć się w odmętach absurdu i dziwactwa. A później nadchodzi trzeci odcinek... I nagle zdajesz sobie sprawę, że siedzisz wciśnięty w fotel i zadajesz sobie pytanie "co się dzieje?!", a to dopiero połowa odcinka. Po czymś takim, człowiek naprawdę zaczyna kwestionować... no cóż, wszystko. 

No cóż, to tyle. Jak obejrzymy więcej podobnych produkcji, to jeszcze wspomnę. A na razie zostawiam was z tą przerażająco zabawną wizją, straszliwego potwora: