Dziś coś odrobinę innego. Pierwszy fragment opowiadania, które przyszło mi do głowy jakiś czas temu. Kolejne części z czasem... mam nadzieję.
- Rycerz? - zdziwił się strażnik. - Co to do cholery jest rycerz?
- Ty to głupi jesteś Ziutek. Rycerz to taki wojownik, tylko na modłę zachodnią - pośpieszył z wyjaśnieniem Flavius. - Konno jeździ i z mieczem walczy.
- Mało tu wojowników się kręci? Po cholerę nam jakiś rycerz?
- Bo pan Jonter kazał - stwierdził twardo sierżant. - A jak on karze, to wy głąby macie słuchać.
- Dobra, jak tam wolisz - Ziutek wzruszył ramionami. - Ale jak mamy rozpoznać, tego rycerza. Przecież nie będziemy się pytać każdego zbrojnego, który tu przyjedzie. Jeszcze nam któryś przywali.
Flavius pokiwał głową z niemym poparciem.
- Prawdziwi, kurwa, herosi z was. Od razu się bezpieczniej czuję z taką strażą miejską - zganił ich sierżant, niemniej po chwili zastanowienia najwyraźniej uznał racje swoich podwładnych. - Pewnie będzie miał miecz i konia. I ten, pas rycerski.
- A czym to się różni od zwykłego pasa?
- No, tego, lepszy jest. I jeszcze, tego, ty Flavius jesteś z zachodu, co jeszcze rycerze mają?
Wskazany strażnik wzruszył ramionami.
- Cholera wie, ja tam w życiu może z raz jakiegoś widziałem. Ale chyba powinni mieć zbroje, tarczę i ten, herb.
- No, to takiego właśnie szukajcie, z herbem i tarczą i tym, pasem. Ponoć jeden się kręci po okolicy, to jak go znajdziecie, to skierujcie do pana Jontera.
Sierżant odwrócił się i wrócił do karczmy, torując sobie drogę przez tłum wielkim brzuszyskiem.
Ziutek i Flavius odprowadzili go spojrzeniem, po czym przystąpili do poszukiwań rycerza. Zadanie nie było łatwe, gdyż w dzień targowy miasteczko roiło się od ludzi. Otoczony z trzech stron drewnianymi chatami główny rynek wypełniały dziesiątki stoisk i setki klientów. Wszyscy brodzili w tym samym błocie, wdychając powietrze nasączone śmierdzącą mieszanką wszelkich zapachów, jakie podobne miejsce mogło zaproponować.
- Powiedz mi Flavius, czym się taki rycerz różni, od zwykłego najemnika?
- Bo widzisz rycerze, to są tego... szlachetni.
- Że jacy?
- No tego, wiesz, to znaczy, że dziewki ratują i maluczkim pomagają - Flavius stwierdził z wątpliwym przekonaniem.
- No to tak jak my - zauważył Ziutek, przeganiając jakiegoś żebraka ciosem pałki.
- Ale nam za to płacą.
- A rycerzom to nie płacą?
- Głupi ty. Rycerz to robi dla sławy i honoru. I tych, żeby w pieśniach być.
- Oj, pierdolisz mi tu Flavius, pierdolisz, aż nie miło - oburzył się Ziutek. - Żaden człowiek nie będzie narażał własnej rzyci, dla jakiejś piosenki, czy coś.
- Ja ci tylko mówię, jak mi mama opowiadała. Bo sam, to tylko raz takiego widziałem, jeszcze jak mieszkałem na zachodzie. Zbroję miał i herb i giermków. Ale mówię ci, tacy rycerze to na Rubieże na pewno nie zaglądają. Co by mieli robić, na takim zadupiu?
- Hej, wy! Strażnicy - zawołał ich jakiś mężczyzna. - Gdzie tu można nagrodę odebrać za głowę przestępcy?
- Jakiego przestępcy znowuż? - spytał Ziutek, mierząc rozmówcę wzrokiem.
- Czarnego Olka - przybysz podał im płócienny worek, pokryty zaschniętą krwią. W środku znajdowała się obcięta głowa.
- Oż kurwa - stwierdził niezbyt elokwentnie Flavius, po czym odwrócił się i zwymiotował na własne buty.
- No wygląda jak Olek - przyznał Ziutek, wyglądając, jakby miał zamiar podążyć w ślady towarzysza. - Po nagrodę, to trzeba się zgłosić do sierżanta. Zaprowadzimy.
Odczekali chwilę, aż Flavius doszedł do siebie, po czym ruszyli w kierunku karczmy.
- A pan to z zachodu? - spytał Ziutek. - Bo po akcencie słyszę.
- Z Rion - odparł krótko nieznajomy.
- Aha... I wojownik pan?
- Nie, komediant. Zabiłem tego banitę żartami - ton przybysza był bezbarwny i znudzony. - Co tam się dzieje? - wskazał na klatkę, zawieszoną obok karczmy.
Wewnątrz zamknięto nagą kobietę, ogoloną na łyso i dotkliwie pobitą. W pochmurne, jesienne popołudnie wyglądała na całkowicie przemarzniętą.
- Cudzołożnica - pośpieszył z wyjaśnieniem Ziutek. - U nas na wschodzie, to się niemoralne baby każe.
- A co zrobili jej wspólnikowi?
- Wspólnikowi? - zdziwił się Ziutek.
- Sama z sobą chyba nie cudzołożyła?
- Yyyy, no, nic. Przecie czemu? - strażnik zdawał się całkowicie zaskoczony pytaniem. - To ona, wiedźma jedna, biednego szewca uwiodła, to czemu by my mieli jego karać?
- Kobieta jest występna, tak mówią księgi - mimo zapewnień, Flavius nie sprawiał wrażenia kogoś, kto umiałby czytać.
- A pan to może niewiasty ratuje? - spytał niby mimochodem Ziutek.
- A czemu? Macie jakąś do ocalenia?
- My to nie. Ale tego... szukamy rycerza.
- Rycerza? - nieznajomy przez chwilę przyglądał się im, jakby rozważając coś. - To znaleźliście. Sir Wilhelm Gilbert, rycerz - przedstawił się, lecz coś jego tonie sprawiło, że Ziutek nie był pewien, czy nie pada ofiarą kpiny.
- To tego, oczekują pana w karczmie.
- Tam gdzie nagroda za Olka?
- Tak.
- Świetnie, to chyba już trafię - minął ich i ruszył do drzwi karczmy.
- To niby ma być ten cały rycerz? - zdziwił się Ziutek po jego odejściu.
- Nie wygląda - przyznał Flavius. - Raczej jak jakiś łachudra, albo bandyta nawet.
- Mówiłem ci. Z tym rycerstwem to jakieś pierdolenie jest i tyle.
piątek, 16 listopada 2012
czwartek, 8 listopada 2012
Arrested Development, czyli "I've made a huge mistake"
Dziś przyjrzymy się jednemu z najlepszych i najbardziej pamiętnych seriali komediowych ostatniej dekady. Arrested Development (w Polsce znane jako Bogaci Bankruci), czyli seria o najsympatyczniejszej (sarkazm) rodzinie w dziejach telewizji.
Oto rodzina Bluth. Są bogaci, egoistyczni, całkowicie porąbani i w olbrzymich kłopotach. Kiedy poznajemy naszych bohaterów, ich rodzinna firma wpada w olbrzymie tarapaty.
Liczne przekręty ojca rodziny, Georga Sr. sprawiają, że ląduje on w więzieniu, zaś rodzinny interes i przetrwanie całej rodzinny spada na barki Michaela. Jedynego normalnego i w miarę odpowiedzialnego członka rodu. I tak rozpoczyna się absurdalnie komiczny koszmar, jakim jest dla naszego herosa próba doprowadzenia rodziny do porządku.
Ale kim tak właściwie są Bluthowie, cudowna dziewiątka, z którą spędzamy póki co 3 sezony serii.
Przede wszystkim mamy tu Michaela, tego odpowiedzialnego, moralnego i porządnego. Czyli zasadniczo, tego który ma przewalone. Jego syn George Michael (grany przez świetnego Michaela Cerę, znanego choćby z absolutnie genialnego Scott Pilgrim vs The World), czyli znerwicowany nastolatek zadużony we własnej kuzynce. Lindsey, czyli siostra bliźniaczka Michaela i zatwardziała aktywistka, jej mąż Tobias (chyba jedna z najzabawniejszych postaci), czyli nieporadny psychiatra z zacięciem do aktorstwa i dosyć wątpliwą orientacją seksualną. Ich córka Maeby, będąca buntowniczką bez powodu. Dwaj bracia Michaela Gob i Buster. Z których pierwszy jest nieudolnym i bardzo moralnie giętkim magikiem, a drugi baaaardzo znerwicowanym człowiekiem z baaaardzo niezdrowym przywiązaniem do swojej matki. I wreszcie założyciele rodu, czyli George Sr. i Lucille czyli para całkowicie pozbawionych sumienia manipulatorów, gotowych na wszystko, by osiągnąć swoje cele.
Arrested Development to serial niezbyt realistyczny. W dużej mierze opiera się on na operowaniu absurdem i burzeniu czwartej ściany. Wprawdzie twórcy nie posuwają się, aż tak daleko jak Community, co nie zmienia faktu, że fani tamtego serialu z pewnością powinni przyjrzeć się Arrested.
Dodam również, że choć oryginalnie serial trwał zaledwie 3 sezony (2003 - 2006), to dzięki długo toczącej się w internecie walce, udało się przywrócić serię i to w wielkim stylu, obecnie planowany jest nowy sezon i film kinowy.
I na koniec z cyklu Guzio poleca Arrested Westeros, czyli strona biorąca sceny z Gry o Tron i dodająca dialogi z Arrested Development. Są zaskakujące na miejscu.
Oto rodzina Bluth. Są bogaci, egoistyczni, całkowicie porąbani i w olbrzymich kłopotach. Kiedy poznajemy naszych bohaterów, ich rodzinna firma wpada w olbrzymie tarapaty.

Ale kim tak właściwie są Bluthowie, cudowna dziewiątka, z którą spędzamy póki co 3 sezony serii.
Przede wszystkim mamy tu Michaela, tego odpowiedzialnego, moralnego i porządnego. Czyli zasadniczo, tego który ma przewalone. Jego syn George Michael (grany przez świetnego Michaela Cerę, znanego choćby z absolutnie genialnego Scott Pilgrim vs The World), czyli znerwicowany nastolatek zadużony we własnej kuzynce. Lindsey, czyli siostra bliźniaczka Michaela i zatwardziała aktywistka, jej mąż Tobias (chyba jedna z najzabawniejszych postaci), czyli nieporadny psychiatra z zacięciem do aktorstwa i dosyć wątpliwą orientacją seksualną. Ich córka Maeby, będąca buntowniczką bez powodu. Dwaj bracia Michaela Gob i Buster. Z których pierwszy jest nieudolnym i bardzo moralnie giętkim magikiem, a drugi baaaardzo znerwicowanym człowiekiem z baaaardzo niezdrowym przywiązaniem do swojej matki. I wreszcie założyciele rodu, czyli George Sr. i Lucille czyli para całkowicie pozbawionych sumienia manipulatorów, gotowych na wszystko, by osiągnąć swoje cele.
![]() |
Od lewej do prawe: Michael, George Michael, Tobias, Buster, Lindsey, Maeby, Lucille, George Sr. i Gob. |
Arrested Development to serial niezbyt realistyczny. W dużej mierze opiera się on na operowaniu absurdem i burzeniu czwartej ściany. Wprawdzie twórcy nie posuwają się, aż tak daleko jak Community, co nie zmienia faktu, że fani tamtego serialu z pewnością powinni przyjrzeć się Arrested.
Dodam również, że choć oryginalnie serial trwał zaledwie 3 sezony (2003 - 2006), to dzięki długo toczącej się w internecie walce, udało się przywrócić serię i to w wielkim stylu, obecnie planowany jest nowy sezon i film kinowy.
I na koniec z cyklu Guzio poleca Arrested Westeros, czyli strona biorąca sceny z Gry o Tron i dodająca dialogi z Arrested Development. Są zaskakujące na miejscu.
![]() |
Arrested Westeros |
środa, 31 października 2012
Star Wars Episode 7, czyli Disney w kosmosie
![]() |
Raczej nie faktyczny tytuł. |
![]() |
Oni ewidentnie są za niscy na Szturmowców. |
Pomyślałem więc, że też dorzucę swoje przysłowiowe trzy grosze. I oto one:
Zacznijmy od tego, że sama nazwa Disney niczego nie przesądza. Filmy Marvela też są z Disneya i jasno pokazuje to, że studio to ma bardzo rozsądne podejście, jeśli chodzi o ich wielkie serie. Co więcej, szefową projektu ma być Kathleen Kennedy, czyli długoletnia współpracownica Lucasa.
Oczywiście pojawia się ryzyko, że Disney będzie naciskał, by filmy były bardziej familijne... Aczkolwiek bądźmy szczerzy, to już coś, co Lucas i tak sam robił.
W ostatecznym rozrachunku, da się tylko powiedzieć, że właściwie nie da się nic powiedzieć na podstawie tego, że to będzie film Disneya. Co innego odnośnie faktu, że nie będzie to film Lucasa.
Bądźmy całkowicie szczerzy, najlepsza część Gwiezdnych Wojen to Imperium Kontratakuje, czyli ta, z którą Lucas miał najmniej wspólnego. Z drugiej strony mamy starą nową trylogię, w której Lucas miał pełną kontrolę i wszyscy wiemy, jak się to skończyło. Drewnianymi dialogami, kiepskimi postaciami i olbrzymią ilością zdjęć na zielonym tle. Że nie wspomnę o stale irytujących fanów przeróbkach oryginalnej trylogii. Myślę, że wynika to w dużej mierze z faktu, że Lucas uparcie chciał robić filmy dla dzieci, podczas gdy większość jego fanów, już dawno dziećmi nie jest. I tu nowe szefostwo może wyjść filmom bardzo na plus, choć z całą pewnością nie będzie to poważna, dojrzała historia jakiej wielu zdaje się oczekiwać. Gwiezdne Wojny nigdy nie będą Grą o Tron... i chyba nikt faktycznie się tego nie spodziewa.
Pytanie pozostaje, czym więc będzie nowa nowa trylogia?
Wielu ludzi wspomina powszechnie lubianą trylogię Thrawna, książkową serię autorstwa Timothyego Zahna. No cóż, książki były świetne, choć oczywiście można od razu wykluczyć ten pomysł. Po pierwsze, trylogia Zahna toczy się tuż po Powrocie Jedi. To oznacza, że Luk, Han i Leia powinni się postarzeć tylko o kilka lat, nie o kilka dekad. I bądźmy szczerzy, całkowita wymiana aktorów nie wchodzi w grę. Poza tym, trylogia Thrawna ma zdecydowanie za mało widowiskowych scen walki na miecze świetlne. I przede wszystkim, byłaby to adaptacja książek, a możemy być raczej pewni, że twórcy filmu będą woleli opowiedzieć oryginalną historię.
Z tego samego powodu odpada Mroczne Imperium i wszelkie inne historie z EU.
Więc raczej nowa historia z nowymi postaciami, gdzie Harrison Ford pojawi się co najwyżej na krótką chwilę, by symbolicznie przekazać pochodnię nowemu pokoleniu herosów.
I tu trafiamy na kolejny problem, jakim jest właśnie EU. Jakby na to nie patrzeć, spora część przyszłości po Powrocie jest już mocno zagospodarowana. Jeśli twórcy nowego filmu będą chcieli uszanować te wszystkie książki, komiksy i gry, to akcja nowego filmu umieszczona będzie gdzieś między rokiem 45 a 120 po Nowej Nadziei. Co sugeruje, że bohaterami będą raczej wnuki oryginalnych bohaterów. Co więcej, bądźmy szczerzy, większość widzów nie będzie miała pojęcia o tym, co działo się w książkach i komiksach. A twórcy raczej nie poświęcą zbyt wiele czasu na tłumaczenie, kim są ci cali Yuuzhan Vong i co się działo z galaktyką przez ostatnie pół wieku. Co za tym idzie, większość EU zostanie raczej zignorowana.
Ostatecznie, to wszystko jednak gdybanie. Zapewne więcej konkretów pojawi się na przestrzeni najbliższych tygodni i miesięcy. Mam nadzieję, że twórcy wezmą tu przykład z Petera Jacksona i Georga Martina i postarają się informować fanów na bieżąco.
I ostatecznie, no cóż, raczej nie będzie gorzej niż Mroczne Widmo ani lepiej niż Imperium Kontratakuje. I to jeden konkret który z pewnością mogę podać.
Plus fakt, że będziemy mieli jeszcze więcej seriali, gier i książek, niż tych ze znaczkiem Wojen Klonów. I przede wszystkim, to oznacza, że seria nadal będzie żyć i się rozwijać, a to (prawie) zawsze dobre.
poniedziałek, 22 października 2012
Life on Mars, czyli szalone lata 70-te
Dzisiaj, w całkowicie zaskakujący sposób, sięgniemy po kolejny serial brytyjski. Co więcej, serial o dosyć mylącym tytule. Otóż wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie jest to seria s-f o wyprawie na Marsa. W rzeczywistości, Life on Mars opowiada o latach 70, a tytuł zawdzięcza piosence Davida Bowie:
Głównym bohaterem serialu jest DCI Sam Tyler (w tej roli świetny John Simm, znany choćby z roli Mistrza w Doctorze Who). Współczesny policjant o bardzo profesjonalnym podejściu do swojego zawodu. Człowiek z misją, używający najnowocześniejszych technik śledczych i wielki zwolennik przejrzystych i jasnych reguł. Ów dogłębnie współczesny policjant doznaje ciężkiego wypadku i budzi się w latach 70. Czasach kiedy praca policyjna była dużo prostsza i zasadniczo opierała się na wymuszaniu z ludzi zeznań używając pięści. Nic tu nie jest takie, jak być powinno. Procedury prowadzenia śledztw praktycznie nie istnieją, pokój przesłuchań znajduje się w składziku, identyfikacja winnego odbywa się twarzą w twarz, bo nikt jeszcze nie pomyślał o lustrze weneckim, praktycznie nie istnieje system ochrony świadków, a możliwości nauki ledwo pozwalają badać odciski palców. I co najgorsze, sam Sam jest jedynie DI i podlega Geneowi Huntowi, wzorcowemu gliniarzowi swoich czasów.
Jakby tego było mało, nasz bohater regularnie słyszy głosy, sugerujące, że faktycznie jest w śpiączce z której za żadne skarby nie może się obudzić.
Największą siłą serii jest zdecydowanie DCI Gene Hunt. Dowódca głównego bohatera i jeden z najlepszych gliniarzy, jacy kiedykolwiek zaszczycili swoją obecnością ekrany telewizorów. On nie puka, on wywarza drzwi. Zadawanie pytań w jego wykonaniu opiera się na biciu podejrzanego, aż zacznie gadać. Jego metoda zarządzania personelem, polega na biciu podwładnych i zamykaniu ich w bagażniku, aż zaczną się z nim zgadzać. Mówiąc prościej, Gene Hunt jest prawem! I jeśli komuś się to nie podoba, może stracić zęby. Równocześnie jednak szef wydziału zabójstw jest 100% gliniarzem. Może zdarza mu się czasami iść na kompromisy i przyjmować "darowizny" od obywateli w zamian za drobne przysługi, ale jeśli ktoś wejdzie na jego teren i spróbuje zagrozić jego obywatelom, Gene Hunt dopadnie go wszędzie, zawsze i niezależnie od tak trywialnych rzeczy jak regulamin, prawa człowieka, czy choćby faktyczne dowody. Przejawia on również fanatyczną wręcz lojalność wobec swoich ludzi, nawet tak niesubordynowanych i upierdliwych jak Sam Tyler.
Niekończący się konflikt między Samem i jego szefem jest zdecydowanie główną osią serialu. To zderzenie nowego i starego sposobu myślenia, które nieubłaganie prowadzi do ciągłych sporów i, w zaskakujący sposób, do doskonałych wyników na froncie rozwiązywania zagadek kryminalnych.
Wśród innych ważnych postaci znajduje się młody policjant rozdarty między swoich dwóch "mentorów", uparty i niezbyt bystry sierżant o ciężkich pięściach i wykształcona policjantka próbująca radzić sobie w świecie mężczyzn. Razem muszą ścigać zabójców, walczyć z kibolami, uwalniać zakładników i badać wszelkie inne zbrodnie. A wszystko to w niepowtarzalnymi i wspaniałym stylu prosto z lat 70.
Podsumowując, Life on Mars to świetna seria kryminalna z wciągającą fabułą, wartką akcją, bardzo brytyjskim humorem i doskonałymi postaciami.
Jakby tego było mało, nasz bohater regularnie słyszy głosy, sugerujące, że faktycznie jest w śpiączce z której za żadne skarby nie może się obudzić.
Największą siłą serii jest zdecydowanie DCI Gene Hunt. Dowódca głównego bohatera i jeden z najlepszych gliniarzy, jacy kiedykolwiek zaszczycili swoją obecnością ekrany telewizorów. On nie puka, on wywarza drzwi. Zadawanie pytań w jego wykonaniu opiera się na biciu podejrzanego, aż zacznie gadać. Jego metoda zarządzania personelem, polega na biciu podwładnych i zamykaniu ich w bagażniku, aż zaczną się z nim zgadzać. Mówiąc prościej, Gene Hunt jest prawem! I jeśli komuś się to nie podoba, może stracić zęby. Równocześnie jednak szef wydziału zabójstw jest 100% gliniarzem. Może zdarza mu się czasami iść na kompromisy i przyjmować "darowizny" od obywateli w zamian za drobne przysługi, ale jeśli ktoś wejdzie na jego teren i spróbuje zagrozić jego obywatelom, Gene Hunt dopadnie go wszędzie, zawsze i niezależnie od tak trywialnych rzeczy jak regulamin, prawa człowieka, czy choćby faktyczne dowody. Przejawia on również fanatyczną wręcz lojalność wobec swoich ludzi, nawet tak niesubordynowanych i upierdliwych jak Sam Tyler.
Niekończący się konflikt między Samem i jego szefem jest zdecydowanie główną osią serialu. To zderzenie nowego i starego sposobu myślenia, które nieubłaganie prowadzi do ciągłych sporów i, w zaskakujący sposób, do doskonałych wyników na froncie rozwiązywania zagadek kryminalnych.
Wśród innych ważnych postaci znajduje się młody policjant rozdarty między swoich dwóch "mentorów", uparty i niezbyt bystry sierżant o ciężkich pięściach i wykształcona policjantka próbująca radzić sobie w świecie mężczyzn. Razem muszą ścigać zabójców, walczyć z kibolami, uwalniać zakładników i badać wszelkie inne zbrodnie. A wszystko to w niepowtarzalnymi i wspaniałym stylu prosto z lat 70.
Podsumowując, Life on Mars to świetna seria kryminalna z wciągającą fabułą, wartką akcją, bardzo brytyjskim humorem i doskonałymi postaciami.
piątek, 12 października 2012
Cleanskin, czyli Sean Bean kontra terroryści
Sean Bean powraca, by raz jeszcze stawić czoła wrogom i udowodnić, że jest jednym z największych twardzieli współczesnego kina. Tym razem na jego drodze staje nie kto inny, jak grupa islamskich terrorystów chcących zakłócić spokojne życie mieszkańców Londynu przy użyciu dużej ilości środków wybuchowych. By ich powstrzymać, Sean dostaje rozkaz posłużenia się wszelkimi metodami, jakie uzna za konieczne. Wliczając tortury i egzekucje na miejscu, przy użyciu benzyny i zapalniczki. Oczywiście jego działania są całkowicie nieoficjalne i niezbyt zgodne z prawem międzynarodowym. Co w sumie nie stanowi zbytniej przeszkody dla naszego bohatera.
Terroryści i historie miłosne
Wbrew tego, co mogłoby się wydawać po plakatach, trailerach i moim własnym wstępie do tego tekstu, Cleanskin nie jest do końca filmem akcji, zaś sam Sean nie jest do końca głównym bohaterem. Niemniej po kolei.
Bohater grany przez Beana to Ewan, były wojskowy, a obecnie agent służb specjalnych. Człowiek twardy, zdeterminowany i nieustępliwy. Gotowy na wszystko, by osiągnąć cel i dopaść terrorystów. Ewan zdecydowanie jest osobą, przez oczy której widzimy to co się dzieje. Choć w ostatecznym rozrachunku pozostaje on dla nas zagadką. Poznajemy tylko fragmenty jego historii i tak faktycznie tylko talent aktorski Seana Beana ratuje tą postać przed byciem całkowicie jednowymiarową.
Przeciwnikiem Ewana jest Ash i tu zaczynają się schody. Film wyposażony jest otóż w całą masę retrospekcji, pokazujących nam całą historię tej postaci. I tak Ash zajmuje w sumie chyba więcej czasu na ekranie niż Ewan. Co więcej długość tych retrospekcji sprawia, że momentami można zapomnieć, jaki film tak właściwie się ogląda. W rezultacie Ash jest świetnie nakreśloną postacią, dodatkowo naprawdę dobrze zagraną przez Abhina Galeya. Zachodzące w nim przemiany i droga którą przechodzi od studenta prawa do terrorysty, jest dokładnie przedstawiona, sprawiając, że wydaje się on znacząco bliższy roli głównego bohatera, niż tajemniczy Ewan.
Wojna z terrorem
Podsumowując, film zawiera intrygę jak z thrillera, ale niestety nie ma ona sensu. Naprawdę, nawet nie próbujcie jej zrozumieć. Sceny akcji są niezłe, choć nie jakieś wyjątkowe. Najmocniejszym elementem jest tu zdecydowanie postać Asha, który pozostaje najsympatyczniejszym islamskim terrorystą od czasu Four Lions (genialny film), a jego historia jest świeża i daleka od klasycznego w przypadku postaci terrorystów banału. No i jest Sean Bean w roli twardziela, co zawsze jest plusem. Niemniej jeśli ktoś szuka klasycznego kina akcji, może się trochę wynudzić w trakcie licznych retrospekcji. Tak naprawdę, trudno mi powiedzieć dla kogo jest ten film, bo zawiera on masę elementów z różnych gatunków i nie udało się ich połączyć zbyt płynnie. Ostatecznie to jak oglądanie trzech filmów naraz, z których jeden jest kiepski, jeden niezły i jeden dobry.
Terroryści i historie miłosne
Wbrew tego, co mogłoby się wydawać po plakatach, trailerach i moim własnym wstępie do tego tekstu, Cleanskin nie jest do końca filmem akcji, zaś sam Sean nie jest do końca głównym bohaterem. Niemniej po kolei.
Bohater grany przez Beana to Ewan, były wojskowy, a obecnie agent służb specjalnych. Człowiek twardy, zdeterminowany i nieustępliwy. Gotowy na wszystko, by osiągnąć cel i dopaść terrorystów. Ewan zdecydowanie jest osobą, przez oczy której widzimy to co się dzieje. Choć w ostatecznym rozrachunku pozostaje on dla nas zagadką. Poznajemy tylko fragmenty jego historii i tak faktycznie tylko talent aktorski Seana Beana ratuje tą postać przed byciem całkowicie jednowymiarową.
Przeciwnikiem Ewana jest Ash i tu zaczynają się schody. Film wyposażony jest otóż w całą masę retrospekcji, pokazujących nam całą historię tej postaci. I tak Ash zajmuje w sumie chyba więcej czasu na ekranie niż Ewan. Co więcej długość tych retrospekcji sprawia, że momentami można zapomnieć, jaki film tak właściwie się ogląda. W rezultacie Ash jest świetnie nakreśloną postacią, dodatkowo naprawdę dobrze zagraną przez Abhina Galeya. Zachodzące w nim przemiany i droga którą przechodzi od studenta prawa do terrorysty, jest dokładnie przedstawiona, sprawiając, że wydaje się on znacząco bliższy roli głównego bohatera, niż tajemniczy Ewan.
Wojna z terrorem
Podsumowując, film zawiera intrygę jak z thrillera, ale niestety nie ma ona sensu. Naprawdę, nawet nie próbujcie jej zrozumieć. Sceny akcji są niezłe, choć nie jakieś wyjątkowe. Najmocniejszym elementem jest tu zdecydowanie postać Asha, który pozostaje najsympatyczniejszym islamskim terrorystą od czasu Four Lions (genialny film), a jego historia jest świeża i daleka od klasycznego w przypadku postaci terrorystów banału. No i jest Sean Bean w roli twardziela, co zawsze jest plusem. Niemniej jeśli ktoś szuka klasycznego kina akcji, może się trochę wynudzić w trakcie licznych retrospekcji. Tak naprawdę, trudno mi powiedzieć dla kogo jest ten film, bo zawiera on masę elementów z różnych gatunków i nie udało się ich połączyć zbyt płynnie. Ostatecznie to jak oglądanie trzech filmów naraz, z których jeden jest kiepski, jeden niezły i jeden dobry.
czwartek, 13 września 2012
Sympathy for Mr.\ Lady Vengeance, czyli zemsta kontratakuje
Boksuneun naui geot i Chinjeolhan geumjassi, znane w Polsce jako Pan Zemsta i Pani Zemsta, to pierwsza i trzecia część słynnej Trylogii Zemsty, Chan-wook Parka. Środkową i najlepszą częścią trylogii jest Oldboy, o którym pisałem już wcześniej. Filmy nie są wprawdzie połączone fabularnie, ale łączy je tematyka. Zemsta! Jedna z najciekawszych i najbardziej destruktywnych motywacji znanych rasie ludzkiej. W kolejnych swoich filmach Chan-wook Park przygląda się ludziom ogarniętym obsesją zemsty, przedstawia ich losy w najróżniejszy sposób, zadając ciekawe, często prowokujące pytania. Jak daleko ludzie są gotowi się posunąć, jak wiele mogą poświęcić?
Niemniej zemsta w tych filmach to miecz obusieczny. A właściwie wielosieczny, bo najczęściej rani wszystkich dookoła, niezależnie od ich winy, czy poziomu uwikłania w sprawę.
Sympathy for Mr. Vengence
Pierwszy film w trylogii opowiada o losach młodego, głuchoniemego mężczyzny imieniem Ryu, który stara się pomóc swojej ciężko chorej siostrze, potrzebującej przeszczepu nerek. Idąc za radą swojej, dosyć "ekscentrycznej" dziewczyny, Cha próbuje on dosyć niekonwencjonalnej metody zdobycia pieniędzy na operację. Niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem, a kolejne wydarzenia pchają Ryu i otaczające go postacie coraz dalej na samonapędzającej się spirali przemocy i zemsty.
Pan Zemsta jest zdecydowanie najmniej sensacyjną częścią trylogii. Nie ma tu wielkiego planu i pełnych determinacji postaci, jak w Oldboyu i Pani Zemście. Nie ma też tylu scen akcji. Ten film jest o wiele bardziej artystyczny. Jest tu dużo powolnych, statycznych scen dialogowych. Fabuła rozwija się bardzo powoli, wielokrotnie dając bohaterom okazję do zatrzymania się. Odwrócenia biegu wydarzeń. Nie ma tu również jednej konkretnej zemsty, zamiast tego mamy kilka postaci, dążących do własnej vendetty i padających jej ofiarą. Najlepiej podsumowuje tą historię stwierdzenie jednego z bohaterów:
- Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem... ale ty wiesz, że muszę cię zabić...
Sympathy for Lady Vengence
Ostatnia część trylogii zemsty opowiada o losach Geum-ja Lee. Poznajemy naszą bohaterkę w momencie gdy wychodzi z więzienia, gdzie odsiedziała 13 lat za porwanie i zabójstwo 5 letniego chłopca. W więzieniu nasza bohaterka zyskała przydomek "Życzliwa", ponieważ zawsze była uprzejma i wszystkim pomagała.
Teraz na wolności Geum-ja gotowa jest wykorzystać uzyskane znajomości i zemścić się na człowieku, który odpowiadał za jej uwięzienie.
Pani Zemsta to świetny film, opowiadający o niezwykle zdeterminowanej postaci z planem. Zdecydowanie najciekawszym elementem produkcji jest właśnie patrzenie jak jej historia się rozwija i możemy zobaczyć wszystkie elementy jej planu i jej opartej na determinacji osobowości.
Kolejnym elementem który ten film bada, jest skłonność do zemsty. Jak łatwo zwykli ludzie mogą być przekonani do brutalnych, zbrodniczych zachowań, w imię zemsty.
Podsumowując, Pan i Pani Zemsta to świetne filmy. Nie są, aż tak dobre jak Oldboy, ale z całą pewnością godne uwagi. Zwłaszcza Pani zemsta.
Niemniej zemsta w tych filmach to miecz obusieczny. A właściwie wielosieczny, bo najczęściej rani wszystkich dookoła, niezależnie od ich winy, czy poziomu uwikłania w sprawę.
Sympathy for Mr. Vengence
Pierwszy film w trylogii opowiada o losach młodego, głuchoniemego mężczyzny imieniem Ryu, który stara się pomóc swojej ciężko chorej siostrze, potrzebującej przeszczepu nerek. Idąc za radą swojej, dosyć "ekscentrycznej" dziewczyny, Cha próbuje on dosyć niekonwencjonalnej metody zdobycia pieniędzy na operację. Niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem, a kolejne wydarzenia pchają Ryu i otaczające go postacie coraz dalej na samonapędzającej się spirali przemocy i zemsty.
Pan Zemsta jest zdecydowanie najmniej sensacyjną częścią trylogii. Nie ma tu wielkiego planu i pełnych determinacji postaci, jak w Oldboyu i Pani Zemście. Nie ma też tylu scen akcji. Ten film jest o wiele bardziej artystyczny. Jest tu dużo powolnych, statycznych scen dialogowych. Fabuła rozwija się bardzo powoli, wielokrotnie dając bohaterom okazję do zatrzymania się. Odwrócenia biegu wydarzeń. Nie ma tu również jednej konkretnej zemsty, zamiast tego mamy kilka postaci, dążących do własnej vendetty i padających jej ofiarą. Najlepiej podsumowuje tą historię stwierdzenie jednego z bohaterów:
- Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem... ale ty wiesz, że muszę cię zabić...
Sympathy for Lady Vengence
Ostatnia część trylogii zemsty opowiada o losach Geum-ja Lee. Poznajemy naszą bohaterkę w momencie gdy wychodzi z więzienia, gdzie odsiedziała 13 lat za porwanie i zabójstwo 5 letniego chłopca. W więzieniu nasza bohaterka zyskała przydomek "Życzliwa", ponieważ zawsze była uprzejma i wszystkim pomagała.
Teraz na wolności Geum-ja gotowa jest wykorzystać uzyskane znajomości i zemścić się na człowieku, który odpowiadał za jej uwięzienie.
Pani Zemsta to świetny film, opowiadający o niezwykle zdeterminowanej postaci z planem. Zdecydowanie najciekawszym elementem produkcji jest właśnie patrzenie jak jej historia się rozwija i możemy zobaczyć wszystkie elementy jej planu i jej opartej na determinacji osobowości.
Kolejnym elementem który ten film bada, jest skłonność do zemsty. Jak łatwo zwykli ludzie mogą być przekonani do brutalnych, zbrodniczych zachowań, w imię zemsty.
Podsumowując, Pan i Pani Zemsta to świetne filmy. Nie są, aż tak dobre jak Oldboy, ale z całą pewnością godne uwagi. Zwłaszcza Pani zemsta.
wtorek, 4 września 2012
Memories of Murder, czyli kryminał w wersji azjatyckiej
Dziś (i zapewne przez resztę miesiąca) odrobina kina koreańskiego. Na początek Salinui chueok (Memories of Murder), czyli doskonały przykład świetnego kina kryminalne.
Film oparty jest na prawdziwej historii pierwszego i najsłynniejszego seryjnego zabójcy w historii Korei Południowej. Akcja toczy się w połowie lat 80 w miasteczku Hwaseong, gdzie seryjny morderca gwałci i morduje kobiety w deszczowe noce. Jego tropem rusza trójka detektywów, prezentujących dosyć skrajnie różne podejście do tematu.
Detektyw Seo to młody, wykształcony policjant przysłany ze stolicy, całkowicie oddany sprawie i stosujący nowoczesne, naukowe metody. Detektyw Park zaś to zmęczony, miejscowy glina, trzymający się zasady, że nie należy naprawiać czegoś, co działa. Nie stroniący również od wymuszania zeznań pięściami, a nawet zwykłymi torturami. W tym ostatnim wtóruje mu detektyw Cho, który najpewniej czuje się kopiąc i pałując wszystkich, którzy wejdą mu w drogę. Zresztą dosyć brutalne metody stosowane przez policjantów są dosyć istotnym elementem fabuły. Połączone z ciągłymi demonstracjami, strajkami i ćwiczeniami na wypadek ataku sąsiadów z północy, tworzą bardzo specyficzny i świetnie wpisujący się w opowiadaną historię klimat.
W ostatecznym rozrachunku Memories of Murder, jak wszystkie najlepsze historie kryminalne, nie opowiada o zagadce. Jest ona raczej pretekstem do przedstawienia złożonych i świetnie zagranych bohaterów, borykających się z niezwykle trudną sprawą.
Mimo raczej poważnego, czasami wręcz przygnębiającego wydźwięku, filmowi zdecydowanie nie brakuje humoru, chwilami wyjątkowo zresztą czarnego.
Ostatecznie Salinui chueok to świetne, trzymające w napięciu kino kryminalne. Jeśli podobały ci się takie filmy jak Se7en czy Mystic River, to zdecydowanie jest to film dla ciebie.
Film oparty jest na prawdziwej historii pierwszego i najsłynniejszego seryjnego zabójcy w historii Korei Południowej. Akcja toczy się w połowie lat 80 w miasteczku Hwaseong, gdzie seryjny morderca gwałci i morduje kobiety w deszczowe noce. Jego tropem rusza trójka detektywów, prezentujących dosyć skrajnie różne podejście do tematu.
Detektyw Seo to młody, wykształcony policjant przysłany ze stolicy, całkowicie oddany sprawie i stosujący nowoczesne, naukowe metody. Detektyw Park zaś to zmęczony, miejscowy glina, trzymający się zasady, że nie należy naprawiać czegoś, co działa. Nie stroniący również od wymuszania zeznań pięściami, a nawet zwykłymi torturami. W tym ostatnim wtóruje mu detektyw Cho, który najpewniej czuje się kopiąc i pałując wszystkich, którzy wejdą mu w drogę. Zresztą dosyć brutalne metody stosowane przez policjantów są dosyć istotnym elementem fabuły. Połączone z ciągłymi demonstracjami, strajkami i ćwiczeniami na wypadek ataku sąsiadów z północy, tworzą bardzo specyficzny i świetnie wpisujący się w opowiadaną historię klimat.
W ostatecznym rozrachunku Memories of Murder, jak wszystkie najlepsze historie kryminalne, nie opowiada o zagadce. Jest ona raczej pretekstem do przedstawienia złożonych i świetnie zagranych bohaterów, borykających się z niezwykle trudną sprawą.
Mimo raczej poważnego, czasami wręcz przygnębiającego wydźwięku, filmowi zdecydowanie nie brakuje humoru, chwilami wyjątkowo zresztą czarnego.
Ostatecznie Salinui chueok to świetne, trzymające w napięciu kino kryminalne. Jeśli podobały ci się takie filmy jak Se7en czy Mystic River, to zdecydowanie jest to film dla ciebie.
wtorek, 14 sierpnia 2012
Game of Thrones: Sezon Drugi Podsumowanie
Trochę mi to zajęło, ale wreszcie zabrałem się za podsumowanie drugiego sezonu Gry o Tron. Obejrzałem całość jeszcze raz, wszystko sobie przemyślałem i oto efekt.
Jest lepiej niż było.
Oczywiście ten sezon bardziej odszedł od fabuły książki. Ale według mnie w większości przypadków wyszło to serii na dobre. Patrząc z punktu widzenia samego serialu, fabuła stała się strasznie rozlazła, ale to akurat wina książek. Twórcy i tak zdołali całkiem ładnie z tego wybrnąć, dzięki bitwie o Królewską Przystań, która nadała całemu sezonowi pewnej spójności. Ale po kolei. Zacznijmy jednak od rzeczy, które niezbyt wyszły:
Robb Stark i historia jego miłości do seksownej pielęgniarki odcinającej ludziom kończyny... Ten wątek był tak absurdalnie nudny. Właściwie nic się w nim nie działo, a do tego sam Robb zdołał ostatecznie sprowadzić całą sytuację do wyboru między kobietą a mostem. Całkowicie ignorując przy tym takie elementy sytuacji jak honor, lojalność czy fakt, że Freyowie stanowią sporą część jego armii. To ostatnie nie było w sumie tak trudne, zwłaszcza, że sami Freyowie gdzieś się zapodziali, pewnie siedzą na tym swoim niezbyt istotnym dla wojny moście.
To zabawne, że tylko Catelyn zadaje pytanie, co w tej sytuacji zrobiłby Ned. To dobre pytanie, jako, że wszyscy wiemy, co zrobiłby Ned, bo lord Eddark Stark był w dokładnie identycznej sytuacji w wieku Robba. Musiał wybrać między miłością, a nieznaną sobie kobietą którą przyrzekł poślubić. Ned wybrał obowiązek, Robb zamkną swoją matkę w areszcie i uciekł do lasu z seksowną (temu chyba nikt nie będzie przeczył) pielęgniarką. A jak przy niej jesteśmy, co się stało z Jayne Westerling? Wydaje się, że szlachetnie urodzona kobieta opiekująca się rannym królem byłaby tu bardziej na miejscu, niż lekarka z sąsiedniego kontynentu. Choć zapewne wtedy nie mogłaby wygłaszać postępowych mów bardziej pasujących do jakiegoś "historycznego" filmu Ridleya Scotta, niż do bardziej realistycznego settingu Westeros.
Kolejną postacią której wątek raczej nie zachwycił była Daenerys. Choć trzeba przyznać, że wątek ten i tak był lepszy niż w książkach. Choć mimo to, nadal nie zachwycał.
Dany większość czasu groziła ludziom ogniem i zachowywała się jak swój brat. Potem płakała za smokami. Czarnoksiężnicy okazali się jednym facetem uzbrojonym w moc kopiowania się. Dom nieśmiertelnych okazał się nie zawierać faktycznych nieśmiertelnych. Jedyne pozytywy to Nicholas Blane w roli Króla Przypraw, krótki powrót Drogo i oczywiście same smoki.
I wreszcie Jon Snow. Nasz ulubiony bękart spędził ten sezon w bardzo widowiskowym krajobrazie Islandii. I tu muszę pochwalić wątek Crastera i większą rolę Ygritte. Niemniej jest też druga strona medalu, a nią jest Qhorin Półręki i przejście Jona na stronę dzikich. W książkach to była bardzo dramatyczna decyzja, coś do czego fabuła zmierzała przez kilka rozdziałów. W serialu to po prostu się stało, od tak, nagle, bez ostrzeżenia. Rachu, ciachu i Jon jest w obozie dzikich. Zero dramatyzmu.
Teraz przejdźmy do tego, co dobre, a tego było zdecydowanie więcej. Po pierwsze cały wątek Theona. Uwielbiam postacie tragiczne, a on jest jedną z najtragiczniejszych postaci w dziejach tv (obok Shanea z The Shield). Alfie Allen doskonale odegrał postać zamotanego, nadmiernie ambitnego księcia, którego każdy krok okazuje się być krokiem w niewłaściwą stronę. Począwszy od konfrontacji z własny ojcem, skończywszy na wspaniałej przemowie na końcu.
Arya i Tywin Lannister, czyli najlepszy duet sezonu. Oglądanie ich wspólnych scen było czystą przyjemnością. Zwłaszcza fragment o ojcu kamieniarzu. Swoją drogą zastanawia mnie, czy komentarz Tywina na temat rzadkości,jaką jest umiejący czytać kamieniarz, nie jest mrugnięciem do Robin Hooda z Russellem Crowem, gdzie ojciec Robina jest kamieniarzem który nie tylko czyta i pisze, ale do tego jeszcze tworzy rewolucyjne teorie na temat swobód obywatelskich.
Niemniej Tywin to nie wszystko, właściwie każdy element historii Aryi w tym sezonie był wspaniały. Od rozmowy o tym, kiedy mamy do czynienia z bitwą, poprzez śmierć Yorena i wygląd Harrenhal, aż po postać Jaqena. Jasne, można się czepiać. Zdecydowanie brakuje mi Łasicowej Zupy. Przedstawienia horroru wojny rozpętanej przez królów, czy przemiany jaką Arya przechodzi w Harrenhal w książkach. Co więcej serial niezbyt dobrze tłumaczy, czemu Gorąca Bułka i Gendry uciekli z Aryą, zamiast zostać w bezpiecznym zamku, ale to już szczegóły.Ostatecznie dobrych rzeczy jest wystarczająco dużo, by zadośćuczynić za braki.
I tak dochodzimy do Królewskiej Przystani. A ta lokacja ewidentnie rządziła w tym sezonie. Rozmowy między Tyrionem i Varysem były chyba moim ulubionym elementem sezonu. Również Cersei nie próżnowała. I nawet Sansa wydawała się jakaś ciekawsza.
Co więcej wydarzenia w stolicy, połączone z wątkiem Stanisa, stanowiły wyraźny kręgosłup tego sezonu, nieuchronnie prowadząc do wielkiego finału w postaci bitwy o Czarny Nurt.
A ta, choć nie tak widowiskowa jak w książkach, w dalszym ciągu pozostawała czymś właściwie niespotykanym w telewizji. Jednym z najlepszych pojedynczych odcinków serialu, jaki widziałem w życiu.Trudno jest napisać o tym więcej, nie chwaląc po kolei każdej sceny z udziałem Tyriona, Bronna, Varysa, Sansy czy nawet Shae.
Do tego oczywiście dochodzi wszystko po środku, Renly, Stannis, Jaime itd. itp. Ogólnie ten sezon był większy, bardziej widowiskowy, bardziej monumentalny i ogólnie, po prostu lepszy. Twórcy ewidentnie czuli się pewniej i pozwalali sobie na więcej i dobrze. Bo to co działa w książce nie zawsze działa w serialu. Co najważniejsze, druga książka podobała mi się mniej niż pierwsza, więc już sam fakt, że uczynili lepszy sezon mimo gorszego materiału źródłowego świadczy najlepiej o tym, że D&D wiedzą co robią. I to zakończenie. Zostaje tylko czekać na trzeci sezon.
Jest lepiej niż było.
Oczywiście ten sezon bardziej odszedł od fabuły książki. Ale według mnie w większości przypadków wyszło to serii na dobre. Patrząc z punktu widzenia samego serialu, fabuła stała się strasznie rozlazła, ale to akurat wina książek. Twórcy i tak zdołali całkiem ładnie z tego wybrnąć, dzięki bitwie o Królewską Przystań, która nadała całemu sezonowi pewnej spójności. Ale po kolei. Zacznijmy jednak od rzeczy, które niezbyt wyszły:
Robb Stark i historia jego miłości do seksownej pielęgniarki odcinającej ludziom kończyny... Ten wątek był tak absurdalnie nudny. Właściwie nic się w nim nie działo, a do tego sam Robb zdołał ostatecznie sprowadzić całą sytuację do wyboru między kobietą a mostem. Całkowicie ignorując przy tym takie elementy sytuacji jak honor, lojalność czy fakt, że Freyowie stanowią sporą część jego armii. To ostatnie nie było w sumie tak trudne, zwłaszcza, że sami Freyowie gdzieś się zapodziali, pewnie siedzą na tym swoim niezbyt istotnym dla wojny moście.
![]() |
Wojna? Honor? Lojalność? Wow, spójrzcie na ten tyłek! |
![]() |
GDZIE SĄ MOJE SMOKI!? |
Dany większość czasu groziła ludziom ogniem i zachowywała się jak swój brat. Potem płakała za smokami. Czarnoksiężnicy okazali się jednym facetem uzbrojonym w moc kopiowania się. Dom nieśmiertelnych okazał się nie zawierać faktycznych nieśmiertelnych. Jedyne pozytywy to Nicholas Blane w roli Króla Przypraw, krótki powrót Drogo i oczywiście same smoki.
![]() |
Najlepszy szpieg Nocnej Straży. |
Teraz przejdźmy do tego, co dobre, a tego było zdecydowanie więcej. Po pierwsze cały wątek Theona. Uwielbiam postacie tragiczne, a on jest jedną z najtragiczniejszych postaci w dziejach tv (obok Shanea z The Shield). Alfie Allen doskonale odegrał postać zamotanego, nadmiernie ambitnego księcia, którego każdy krok okazuje się być krokiem w niewłaściwą stronę. Począwszy od konfrontacji z własny ojcem, skończywszy na wspaniałej przemowie na końcu.
![]() |
Tywin Lannister przybywa na ratunek. |
Niemniej Tywin to nie wszystko, właściwie każdy element historii Aryi w tym sezonie był wspaniały. Od rozmowy o tym, kiedy mamy do czynienia z bitwą, poprzez śmierć Yorena i wygląd Harrenhal, aż po postać Jaqena. Jasne, można się czepiać. Zdecydowanie brakuje mi Łasicowej Zupy. Przedstawienia horroru wojny rozpętanej przez królów, czy przemiany jaką Arya przechodzi w Harrenhal w książkach. Co więcej serial niezbyt dobrze tłumaczy, czemu Gorąca Bułka i Gendry uciekli z Aryą, zamiast zostać w bezpiecznym zamku, ale to już szczegóły.Ostatecznie dobrych rzeczy jest wystarczająco dużo, by zadośćuczynić za braki.
![]() |
Filozofia, taktyka, polityka i żarty. Czego chcieć więcej? |
Co więcej wydarzenia w stolicy, połączone z wątkiem Stanisa, stanowiły wyraźny kręgosłup tego sezonu, nieuchronnie prowadząc do wielkiego finału w postaci bitwy o Czarny Nurt.
A ta, choć nie tak widowiskowa jak w książkach, w dalszym ciągu pozostawała czymś właściwie niespotykanym w telewizji. Jednym z najlepszych pojedynczych odcinków serialu, jaki widziałem w życiu.Trudno jest napisać o tym więcej, nie chwaląc po kolei każdej sceny z udziałem Tyriona, Bronna, Varysa, Sansy czy nawet Shae.
Do tego oczywiście dochodzi wszystko po środku, Renly, Stannis, Jaime itd. itp. Ogólnie ten sezon był większy, bardziej widowiskowy, bardziej monumentalny i ogólnie, po prostu lepszy. Twórcy ewidentnie czuli się pewniej i pozwalali sobie na więcej i dobrze. Bo to co działa w książce nie zawsze działa w serialu. Co najważniejsze, druga książka podobała mi się mniej niż pierwsza, więc już sam fakt, że uczynili lepszy sezon mimo gorszego materiału źródłowego świadczy najlepiej o tym, że D&D wiedzą co robią. I to zakończenie. Zostaje tylko czekać na trzeci sezon.
![]() |
Sup? |
środa, 8 sierpnia 2012
The Raid, czyli piękna masakra
Prawie rok temu natknąłem się w odmętach internetu na zapowiedź indonezyjskiego filmu The Raid. Wyglądała ona świetnie i natychmiast wyruszyłem na poszukiwanie wspomnianej produkcji. Niestety film nie miał wówczas jeszcze dystrybutora na rynku zachodnim. Miał za to na swoim koncie szereg nagród na różnych festiwalach filmowych. Czekałem więc cierpliwie, co jakiś czas sprawdzając, jak wygląda sytuacja. I wreszcie ostatnio udało mi się położyć łapki na Serbuan maut, lub jak brzmi tytuł amerykański The Raid: Redemption (ponieważ dorzucenie przypadkowego podtytułu sprawia, że brzmi to bardziej... dobra, tak na serio, nie mam pojęcia, co to ma sprawiać). Trochę się bałem, bo narobiłem sobie przez te miesiące nadziei, a to zwykle źle się kończy. Ale nie tym razem.
Plakaty reklamujące produkcję dumnie stwierdzają, że to najlepszy film akcji dekady. Szczerze mówiąc nie wiem czy najlepszy, ale na pewno w czołówce. Ten film to jedna wielka, wspaniała orgia przemocy w najlepszym stylu. Mnie osobiście wyjebała w kosmos. Ale po kolei.
Fabuła:
Fabuła The Raid nie jest zbyt odkrywcza, ale bądźmy szczerzy, nie o wybitną fabułę tu chodzi. Oddział SWAT dostaje rozkaz pochwycenia mafioza, ukrywającego się w budynku w slumsach. Problem w tym, że budynek służy jako swego rodzaju hotel\ bezpieczne schronienie, dla najgorszych bandytów w mieście. Akcja początkowo idzie dobrze, ale z czasem wszystko się pieprzy, a nasi bohaterowie zostają uwięzieni w budynku rojącym się od uzbrojonych zbirów. W tym miejscu zaczyna się widowiskowa i trzymająca w napięciu rozwałka, czyli to, o co w tym filmie naprawdę chodzi.
Przemoc:
Wbrew temu, co sądzą niektórzy, nie jest łatwo nakręcić dobry film akcji. Wręcz przeciwnie, większość tak zwanego kina akcji jest po prostu nudna. Niemniej The Raid ma to coś, czego często brakuje nawet superprodukcjom z Hollywood, że nie wspomnę o filmach z budżetem ledwo przekraczającym milion dolarów. Ale właśnie ten brak funduszy sprawił, że twórcy filmu skupili się na podstawach. Brakuje tu wybuchów na tle wybuchów, głupawych hasełek i niesamowitych efektów specjalnych. Zamiast tego jest pot, krew i sceny walki w które naprawdę można uwierzyć. Walka jest tu brudna i brutalna. Ciosy naprawdę zdają się mieć siłę, a bohaterowie używają wszystkiego co wpadnie im w ręce. To prawdziwa walka o przetrwanie, w której nie ma miejsca na heroizm i zgrywanie bohatera. Równocześnie, sceny walki są niesamowicie estetyczne, w pewien niezwykły sposób wręcz piękne.
Podsumowanie:
The Raid to naprawdę efektywne kino akcji. Świetnie nakręcone, trzymające w napięciu, pełne doskonałych momentów i świetnych scen walki. Film bije na głowę większość Hollywoodzkich superprodukcji, mimo budżetu nie mogącego się z nimi równać. To obowiązkowy punkt programu dla wszystkich wielbicieli kina akcji.
Plakaty reklamujące produkcję dumnie stwierdzają, że to najlepszy film akcji dekady. Szczerze mówiąc nie wiem czy najlepszy, ale na pewno w czołówce. Ten film to jedna wielka, wspaniała orgia przemocy w najlepszym stylu. Mnie osobiście wyjebała w kosmos. Ale po kolei.
Fabuła:
Fabuła The Raid nie jest zbyt odkrywcza, ale bądźmy szczerzy, nie o wybitną fabułę tu chodzi. Oddział SWAT dostaje rozkaz pochwycenia mafioza, ukrywającego się w budynku w slumsach. Problem w tym, że budynek służy jako swego rodzaju hotel\ bezpieczne schronienie, dla najgorszych bandytów w mieście. Akcja początkowo idzie dobrze, ale z czasem wszystko się pieprzy, a nasi bohaterowie zostają uwięzieni w budynku rojącym się od uzbrojonych zbirów. W tym miejscu zaczyna się widowiskowa i trzymająca w napięciu rozwałka, czyli to, o co w tym filmie naprawdę chodzi.
Przemoc:
Wbrew temu, co sądzą niektórzy, nie jest łatwo nakręcić dobry film akcji. Wręcz przeciwnie, większość tak zwanego kina akcji jest po prostu nudna. Niemniej The Raid ma to coś, czego często brakuje nawet superprodukcjom z Hollywood, że nie wspomnę o filmach z budżetem ledwo przekraczającym milion dolarów. Ale właśnie ten brak funduszy sprawił, że twórcy filmu skupili się na podstawach. Brakuje tu wybuchów na tle wybuchów, głupawych hasełek i niesamowitych efektów specjalnych. Zamiast tego jest pot, krew i sceny walki w które naprawdę można uwierzyć. Walka jest tu brudna i brutalna. Ciosy naprawdę zdają się mieć siłę, a bohaterowie używają wszystkiego co wpadnie im w ręce. To prawdziwa walka o przetrwanie, w której nie ma miejsca na heroizm i zgrywanie bohatera. Równocześnie, sceny walki są niesamowicie estetyczne, w pewien niezwykły sposób wręcz piękne.
Podsumowanie:
The Raid to naprawdę efektywne kino akcji. Świetnie nakręcone, trzymające w napięciu, pełne doskonałych momentów i świetnych scen walki. Film bije na głowę większość Hollywoodzkich superprodukcji, mimo budżetu nie mogącego się z nimi równać. To obowiązkowy punkt programu dla wszystkich wielbicieli kina akcji.
środa, 11 lipca 2012
The Shield, czyli o gliniarzach inaczej
Dziś kolejny serial policyjny, choć znacząco różniący się od The Wire. Gdybym miał opisać The Shield jednym zdaniem, powiedziałbym, że ten serial to Sons of Anarchy z odznakami.
Seria kręci się głównie wokół grupy niezbyt uczciwych gliniarzy próbujących przetrwać i wyjść na swoje w Farmington, najgorszej dzielnicy Los Angeles.
Tak zwana Grupa Uderzeniowa zajmuje się zwalczaniem gangów, choć jej członkowie mają dosyć specyficzne podejście do swojego zadania. Detektyw Vic Mackey i jego towarzysze kontrolują ulice miasta poprzez sieć układów, wymuszeń i szantaży. Sprawnie manewrują pomiędzy przywódcami murzyńskich i latynoskich gangów, zapewniając spokój na ulicach i przy okazji dodatkowe zarobki dla siebie. Oczywiście podobna działalność siłą rzeczy wiąże się z masą problemów.
Naciski szefostwa, podejrzenia ze strony Wydziału Wewnętrznego, niebezpiecznie bliskie związki ze światem przestępczym. Wszystko to sprawia, że regularne skargi na nadmierną brutalność są z reguły najmniejszym problemem Vica i spółki.
Vic Mackey
Czasami trafiają się w serialach wspaniali antybohaterowie, takie postacie jak Tony Soprano, Stringer Bell czy Tyrion Lannister. Wszyscy oni są dalecy od bycia tymi dobrymi. Cyniczni, skłonni do całkowicie niemoralnego zachowania, bez skrupułów manipulujący ludźmi dookoła. Równocześnie jednak nie są oni typowymi czarnymi charakterami, są czymś pośrodku. I Vic Mackey doskonale wpasowuje się w tą grupę. Główny bohater The Shield jest zasadniczo skorumpowanym dupkiem, nie uznającym autorytetów i bezwzględnie miażdżącym każdego, kto stanie na jego drodze. Równocześnie jednak, podobnie jak Tony Soprano, pozostaje on przede wszystkim człowiekiem. I właśnie to stanowi o sile tej postaci. Przy wszystkich okropnych, bezwzględnych czynach jakie Vic popełnia, widz nadal może się z nim w jakimś stopniu identyfikować. Rozumieć motywacje stojącą za jego czynami, ba, nawet kibicować Vicowi w kolejnych tarapatach, z których próbuje się on wygrzebać. Doprowadza to do ciekawego efektu, kiedy zaczynamy postrzegać ludzi próbujących złapać Vica, jako tych złych, mimo, że faktycznie są oni znacząco bardziej pozytywnymi postaciami. Dodatkowo pogłębia to uczucie fakt, że Vic jest naprawdę cholernie dobrym gliniarzem, który naprawdę przejmuje się swoją pracą. Jedynie ma niecodzienne metody jej wykonywania i przy okazji chce odłożyć coś dla swojej rodziny.
Grupa Uderzeniowa
Naprawdę mogę określić tą ekipę jedynie jako Synów Anarchii z odznakami. Towarzysze Vica to niezbyt uczciwa, dosyć brutalna i wyjątkowo sympatyczna zbieranina najskuteczniejszych policjantów w dziejach. Można krytykować ich metody, ale nie da się zaprzeczyć, że potrafią osiągać wyniki. W trakcie całej serii przez tą elitarną drużynę przewija się kilka postaci, ale trzon drużyny poza Vickiem stanowią Shane, Lem i Ronnie. Ta czwórka tworzy prawdziwe braterstwo, przechodząc razem przez masę wybojów i zakrętów.
Stodoła
Niemniej Grupa Uderzeniowa to nie wszystko. The Shield daje również naprawdę sporo miejsca innym bohaterom, starając się jak najlepiej pokazać działanie policji. I tak mamy mundurowych patrolujących ulice, detektywów tropiących zabójców i kapitana, grającego w gierki polityczne z szefostwem, by utrzymać to wszystko w ruchu. I zdecydowanie elementy te nie są jedynie dodatkowymi ozdobnikami, do historii o przekrętach Grupy Uderzeniowej. Powiem wręcz, że jest to pierwszy znany mi serial, w którym policjanci faktycznie przesłuchują ludzi w wiarygodnie wyglądający sposób. Tu nikt nie pęka po pięciu minutach przyjacielskiej rozmowy. Przesłuchania to skomplikowana gra psychologiczna, zwłaszcza, gdy po drugiej stronie stołu siedzi psychopatyczny morderca. The Shield naprawdę stara się stworzyć całościową i brutalnie szczerą wizję pracy gliniarzy.
Podsumowanie
The Shield to naprawdę mocna seria, prezentująca wyjątkowo moralnie szary świat policyjnej pracy. Seria przypomina w tym The Wire, z tą różnicą, że podczas gdy tam ta moralna niejednoznaczność tworzyła duszę serialu, tu jest raczej pretekstem do pokazania brutalnej, pełnej akcji historii Grupy Uderzeniowej. Serial naprawdę przykuwa do ekranu i trzyma w napięciu do ostatniego odcinka. Podczas gdy Vic i spółka próbują wyczołgiwać się z kolejnych tarapatów, utrzymywać porządek na ulicach miasta i przy okazji odłożyć coś na emeryturę.
Seria kręci się głównie wokół grupy niezbyt uczciwych gliniarzy próbujących przetrwać i wyjść na swoje w Farmington, najgorszej dzielnicy Los Angeles.
Tak zwana Grupa Uderzeniowa zajmuje się zwalczaniem gangów, choć jej członkowie mają dosyć specyficzne podejście do swojego zadania. Detektyw Vic Mackey i jego towarzysze kontrolują ulice miasta poprzez sieć układów, wymuszeń i szantaży. Sprawnie manewrują pomiędzy przywódcami murzyńskich i latynoskich gangów, zapewniając spokój na ulicach i przy okazji dodatkowe zarobki dla siebie. Oczywiście podobna działalność siłą rzeczy wiąże się z masą problemów.
Naciski szefostwa, podejrzenia ze strony Wydziału Wewnętrznego, niebezpiecznie bliskie związki ze światem przestępczym. Wszystko to sprawia, że regularne skargi na nadmierną brutalność są z reguły najmniejszym problemem Vica i spółki.
Vic Mackey
Czasami trafiają się w serialach wspaniali antybohaterowie, takie postacie jak Tony Soprano, Stringer Bell czy Tyrion Lannister. Wszyscy oni są dalecy od bycia tymi dobrymi. Cyniczni, skłonni do całkowicie niemoralnego zachowania, bez skrupułów manipulujący ludźmi dookoła. Równocześnie jednak nie są oni typowymi czarnymi charakterami, są czymś pośrodku. I Vic Mackey doskonale wpasowuje się w tą grupę. Główny bohater The Shield jest zasadniczo skorumpowanym dupkiem, nie uznającym autorytetów i bezwzględnie miażdżącym każdego, kto stanie na jego drodze. Równocześnie jednak, podobnie jak Tony Soprano, pozostaje on przede wszystkim człowiekiem. I właśnie to stanowi o sile tej postaci. Przy wszystkich okropnych, bezwzględnych czynach jakie Vic popełnia, widz nadal może się z nim w jakimś stopniu identyfikować. Rozumieć motywacje stojącą za jego czynami, ba, nawet kibicować Vicowi w kolejnych tarapatach, z których próbuje się on wygrzebać. Doprowadza to do ciekawego efektu, kiedy zaczynamy postrzegać ludzi próbujących złapać Vica, jako tych złych, mimo, że faktycznie są oni znacząco bardziej pozytywnymi postaciami. Dodatkowo pogłębia to uczucie fakt, że Vic jest naprawdę cholernie dobrym gliniarzem, który naprawdę przejmuje się swoją pracą. Jedynie ma niecodzienne metody jej wykonywania i przy okazji chce odłożyć coś dla swojej rodziny.
Grupa Uderzeniowa
Naprawdę mogę określić tą ekipę jedynie jako Synów Anarchii z odznakami. Towarzysze Vica to niezbyt uczciwa, dosyć brutalna i wyjątkowo sympatyczna zbieranina najskuteczniejszych policjantów w dziejach. Można krytykować ich metody, ale nie da się zaprzeczyć, że potrafią osiągać wyniki. W trakcie całej serii przez tą elitarną drużynę przewija się kilka postaci, ale trzon drużyny poza Vickiem stanowią Shane, Lem i Ronnie. Ta czwórka tworzy prawdziwe braterstwo, przechodząc razem przez masę wybojów i zakrętów.
Stodoła
Niemniej Grupa Uderzeniowa to nie wszystko. The Shield daje również naprawdę sporo miejsca innym bohaterom, starając się jak najlepiej pokazać działanie policji. I tak mamy mundurowych patrolujących ulice, detektywów tropiących zabójców i kapitana, grającego w gierki polityczne z szefostwem, by utrzymać to wszystko w ruchu. I zdecydowanie elementy te nie są jedynie dodatkowymi ozdobnikami, do historii o przekrętach Grupy Uderzeniowej. Powiem wręcz, że jest to pierwszy znany mi serial, w którym policjanci faktycznie przesłuchują ludzi w wiarygodnie wyglądający sposób. Tu nikt nie pęka po pięciu minutach przyjacielskiej rozmowy. Przesłuchania to skomplikowana gra psychologiczna, zwłaszcza, gdy po drugiej stronie stołu siedzi psychopatyczny morderca. The Shield naprawdę stara się stworzyć całościową i brutalnie szczerą wizję pracy gliniarzy.
Podsumowanie
The Shield to naprawdę mocna seria, prezentująca wyjątkowo moralnie szary świat policyjnej pracy. Seria przypomina w tym The Wire, z tą różnicą, że podczas gdy tam ta moralna niejednoznaczność tworzyła duszę serialu, tu jest raczej pretekstem do pokazania brutalnej, pełnej akcji historii Grupy Uderzeniowej. Serial naprawdę przykuwa do ekranu i trzyma w napięciu do ostatniego odcinka. Podczas gdy Vic i spółka próbują wyczołgiwać się z kolejnych tarapatów, utrzymywać porządek na ulicach miasta i przy okazji odłożyć coś na emeryturę.
poniedziałek, 11 czerwca 2012
The Wire, czyli najlepszy serial w dziejach
When you walk through the garden
you gotta watch your back
you gotta watch your back
Dziś coś niezwykłego. Serial na który natknąłem się przez przypadek kilka lat temu. Wiedziałem tylko, że jest HBO i że gra w nim aktor, który ma grać Littlefingera w nadchodzącej wówczas jeszcze Grze o Tron. Podszedłem do tego, jak do kolejnego serialu o policjantach. Już po pierwszej scenie wiedziałem jednak, że trafiłem na coś zupełnie innego. Ta pierwsza scena rozmowy McNultego ze świadkiem zabójstwa była czymś niezwykłym. I reszta odcinka była już tylko lepsza. Przepaliłem się przez pierwszy sezon w trzy dni i wiedziałem, że potrzebuję więcej. Ostatecznie, po pięciu sezonach, The Wire stało się dla mnie wzorcem. Niedoścignioną perfekcją. Oglądam sporo seriali, być może nawet za dużo. Ale mimo to, do dziś nie znalazłem niczego, co mogłoby przebić The Wire. Ten program, to w moim odczuciu po prostu Święty Graal telewizji.
All the pieces matter.
The Wire zaczyna się jako serial policyjny. Pierwszy odcinek bombarduje nas hordą postaci w ilościach, porównywalnych tylko do pierwszego odcinka Gry o Tron. Większość z owych postaci to policjanci, ale nie są to typowi telewizyjni gliniarze, którzy z niegasnącym zapałem ścigają zabójców, korzystając z najnowszych zdobyczy technologi. Głównym powodem jest tu miejsce akcji.
Baltimore w stanie Maryland. Jedno z najniebezpieczniejszych miast w USA. 250 do 300 zabójstw rocznie. Skuteczność wydziału zabójstw na poziomie poniżej 50%. Co za tym idzie, policjanci w The Wire to nie herosi, a przepracowani, zmęczeni, sfrustrowani urzędnicy, próbujący przetrwać, zrobić karierę i przy okazji może rozwiązać kilka spraw. Ale przede wszystkim, to ludzie. To chyba główna siła The Wire, umiejętność tego serialu, do przedstawiania bohaterów w bardzo realistyczny i przekonujący sposób.
W Baltimorskiej policji służą więc sprzedajni karierowicze i przyzwoici karierowicze, uparci gliniarze lubiący rozwiązywać zagadki i znudzeni urzędnicy próbujący wytrwać do emerytury. Brutale nadużywający siły i czasami nawet ludzie, którzy faktycznie chcą coś zmienić. Wszyscy jednak podlegają tym samym zasadom i są częścią tego samego systemu. A system jest zdecydowanie jednym z bohaterów tej serii. Zwłaszcza w późniejszych sezonach staje się do ewidentne. Polityczne gierki, kopanie pod sobą dołków i wzajemne krycie się w razie błędów. I przede wszystkim, usadzanie każdego, kto spróbuje wyjść przed szereg. Wszyscy znają tu zasady gry, wszyscy się w nią bawią. Od komisarza, po mundurowego na patrolu.
"Patrolujący funkcjonariusz jest jedynym prawdziwym dyktatorem w Ameryce. Możemy przymknąć gościa za nic, albo za poważne wykroczenie. Możemy też powiedzieć - jebać to! - stanąć pod autostradą i zapić się na śmierć. A nasz partner będzie nas krył. Więc nikt nie będzie nam mówił, jak mamy marnotrawić naszą służbę."
Ten cytat świetnie podsumowuje podejście wielu policjantów w tym serialu. Ostatecznie, ci ludzie są na pierwszej linii wojny, której nie mogą wygrać, wojny której nie można nawet nazwać tym słowem, bo jak stwierdza jeden z bohaterów "Wojny się kończą".
You come at the King, you best not miss.
Drugą stroną medalu są tu przestępcy. Konkretnie gangsterzy, handlarze narkotyków z zachodniego Baltimore. I po raz kolejny, nie są to pozbawieni serca, zatwardziali kryminaliści. To ludzie, którzy żyją w takim, a nie innym świecie. Serial spędza z nimi tyle samo, a może nawet więcej czasu, niż z policjantami. I pod wieloma względami, to oni zapisują się w pamięci widza dużo mocniej, niż gliniarze. O postaciach będę jeszcze pisał więcej poniżej, niemniej bohaterowie pokroju Omara, Stringera czy Marlo zdarzają się w telewizji naprawdę rzadko. Ludzie wychowani w pewien sposób, grający w pewną grę. Pod wieloma względami przypomina to grę policjantów, z tą różnicą, że gliniarze po służbie wracają do domu. Gangsterzy żyją w swojej pracy. Ta gra to oni, na dobre i na złe.
The King stay the King
Niemniej w miarę jak serial rośnie, przestaje on opowiadać tylko o policjantach i przestępcach. Kolejne postacie i wątki pokazują nam wyraźnie, jak bardzo współczesne miasto jest systemem naczyń połączonych. I tak w kolejnych sezonach możemy zobaczyć jakie przekręty robią Polacy w związkach zawodowych pracowników portowych. Jak działa ratusz i gra polityczna tocząca się na szczytach władzy miejskiej. Jak radzą sobie szkoły i jak funkcjonują gazety. I w niezbyt zaskakujący sposób, okazuje się, że wszędzie tam trafiamy na tą samą grę. Każdy element systemu jest zasiedlony przez ludzi najróżniejszego typu, dobrych, złych i brzydkich. I każdy element jest równie skorumpowany i skupiony na rozwiązywaniu problemów, które sam tworzy. Gra nigdy się nie zmienia i zawsze toczy według tych samych zasad. I tak policjanci fałszują statystyki, by burmistrz mógł się pochwalić spadkiem przestępczości. Nauczyciele uczą pod testy, by dostać dofinansowanie za dobre wyniki w nauczaniu. Dziennikarze kłamią, by zwiększyć sprzedaż gazety. Politycy zaczynają z dobrymi intencjami, by prędzej czy później utknąć w grze, łamać własne zasady i ostatecznie stać się częścią problemu. W całym tym zamieszaniu, nie trudno odnieść wrażenia, że gangsterzy są tu najuczciwszą grupą, a z pewnością najbardziej szczerą.
The bigger the lie, the more they believe
Twórcą serialu i głównym scenarzystą jest David Simon. Człowiek który przez dwanaście lat pracował w Baltimore Sun, jako dziennikarz śledczy zajmujący się działem kryminalnym. Ten człowiek wie o czym pisze, i zdecydowanie nie ma tendencji do osładzania rzeczywistości. Wśród serii nad którymi pracował znajdują się inne serie policyjne, jak i świetne Generation Kill. Mini-seria przedstawiająca w brutalnie realistyczny sposób pierwsze tygodnie wojny w Iraku.
Simon opowiada swoją historię z iście dziennikarską dokładnością. Sprawia to, że The Wire wydaje się momentami nieprzyjemnie wręcz realistyczne. Dla niektórych nawet zbyt realistyczne. No, cóż, myśl, że policja naprawdę funkcjonuje w sposób przedstawiony w serialu, może być trochę przerażająca. Pocieszyć można się jedynie faktem, że mówimy tu o dosyć skrajnych warunkach miasta z absurdalnym poziomem przestępczości. Ważny jest tu również fakt, że Simon wiele razy podkreślał, jak bardzo praca dziennikarza pozbawiła go wiary w system i to, że może on faktycznie zmienić świat. I to widać w jego scenariuszach. David Simon nie próbuje dawać odpowiedzi i pouczać widza. On jedynie przedstawia sytuacją najlepiej jak potrafi, zadaje nieprzyjemne pytania i naświetla absurdalne patologie. Ostatecznie zostawiając widzowi decyzję, co o tym myśli.
I'm just a gangsta, I suppose
Najmocniejszym punktem The Wire, jak każdego naprawdę dobrego serialu, są postacie. I co jak co, ale w The Wire nie brakuje genialnych bohaterów. Każda postać jest tu pamiętna, każda ma swoje wady i zalety. Niczym w Grze o Tron. I porównanie to nasuwa się również, kiedy spojrzymy na ilość bohaterów. Zwłaszcza w zdecydowanie najlepszym, czwartym sezonie, ilość postaci i wątków może być przytłaczająca. I każda z nich ma swoją historię, swoją osobowość i całą kolekcję pamiętnych tekstów. Co jak co, ale genialnymi scenami i dialogami które na długo zapadają w pamięć, The Wire mogłoby obdzielić kilka seriali.
Za głównego bohatera można poniekąd uznać detektywa McNultego. Upartego, niepokornego i najczęściej nietrzeźwego policjanta, który po prostu nie wie kiedy odpuścić. Poza nim mamy Omara utrzymującego się z napadania handlarzy narkotyków. Stringera, gangstera o ambicjach wykraczających daleko poza rogi na których trwa dilerka. Bunka, porządnego gliniarza, który wie, kiedy mieć w dupie, co jest wyjątkowo przydatną umiejętnością w tym zawodzie. Bodyego, młodego dilera pnącego się w hierarchii gangu. Bubblesa, doświadczonego ćpuna i informatora policji. Carcettiego (w tej roli Littlefinger), ambitnego polityka próbującego dostać się do władzy. Franka Sobotkę, szefa związkowców portowych. I wiele, wiele innych postaci. Może się to wydawać przytłaczające, ale twórcy odwalili świetną robotę odpowiednio wprowadzając i przedstawiając bohaterów. A świetne dialogi i aktorstwo sprawiają, że każda postać jest niezapomniana.
Rules change. The game remains the same.
The Wire, to jednak nie serial dla każdego. Jeśli szukasz lekkiej rozrywki, trafiłeś źle. Ten serial zapewni emocje, da do myślenia i nie raz naprawdę poruszy. Ale nie będzie to łatwe, lekkie i radosne. Czasami będzie wręcz nieprzyjemne i zdecydowanie często, będzie przygnębiające. Twórcy The Wire nie bawią się w półśrodki. Pokazują rzeczywistość taką, jaką jest. A w rzeczywistości nie ma definitywnych zakończeń i łatwych zwycięstw. Wszystko ma swoją cenę i nic nigdy naprawdę się nie zmienia. Bohaterom The Wire nie udaje się naprawić świata, ale nie o to chodzi. Zawsze będą nowi gangsterzy, nowi gliniarze, nowi politycy i narkomani. Ten serial opowiada historię tych konkretnych postaci i przedstawia ich drogę. Jeśli szukasz konkretnych odpowiedzi i definitywnych rozstrzygnięć, to nie serial dla ciebie. Jeśli jednak jesteś gotowy na dojrzałą i ciężką fabułę z realistycznymi postaciami, pokochasz ten serial.
It's all in the game, yo
Ostatecznie The Wire jest świetnym, wciągającym i mocno grającym na emocjach studium współczesnego miasta, a właściwie raczej rządzących nim patologi. Twórcy doskonale pokazują, jak wszystko się ze sobą łączy. Jak każda decyzja pociąga konsekwencje. Równocześnie jednak, The Wire jest pełną napięcia historią kryminalną. Trup ścieli się tu gęsto, i nie jedna z głównych postaci kończy z kulą w głowie. Może nie jest to poziom Gry o Tron, ale na pewno nie brakuje dramatycznych i zaskakujących zgonów.
The Wire zdecydowanie jest świetnym serialem samym w sobie. Ale jest też czymś więcej. Ta seria nie ucieka od trudnych pytań. wręcz przeciwnie, na ogół wybiega im na spotkanie. Tu nie ma łatwych decyzji i właściwych odpowiedzi. Bohaterowie The Wire żyją w moralnej szarej strefie, gdzie pojęcia dobra i zła zacierają się niemal codziennie. Nie ma tu świętych, nie ma pozytywnych ani negatywnych bohaterów. Są tylko ludzie, żyjący często w brutalnej rzeczywistości ulic zachodniego Baltimore.
Ciężar gatunkowy i dosyć pesymistyczny wydźwięk sprawiły, że The Wire nigdy nie zyskało szerokiej widowni i wiążących się z nią nagród. Niemniej pozostaje on jednym z najważniejszych telewizyjnych dramatów ostatniej dekady. I w moim osobistym odczuciu, najlepszym serialem, jaki kiedykolwiek miałem przyjemność obejrzeć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)