piątek, 30 grudnia 2011

Chaos i służba Imperium

Dwa nowe teksty na stronie Bestiariusza.
Najpierw kontynuacja przygody "W tajnej Służbie Jego Cesarskiej Mości."
http://warhammer.bestiariusz.pl/przygody/1550/w-tajnej-sluzbie-jego-cesarskiej-mosci-cz-ii

I rozprawa na temat Chaosu i tego, czy naprawdę jest on groźny:
http://rpg.bestiariusz.pl/artykuly/1584/chaos-prawdziwe-zagrozenie-czy-propaganda-strachu

A tak poza tym, Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku!

wtorek, 27 grudnia 2011

Eureka: Czwarty Sezon

I oto powróciłem do miasteczka Eureka po raz czwarty. Szczerze mówiąc, zrobiłem to tylko dlatego, że IMDB obiecał mi udział sporej ilości aktorów, których lubię. Tymczasem serial bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Wprawdzie poszczególne odcinki nadal były dosyć schematyczne, ale pojawiła się większa fabuła i liczne wątki wykraczające poza długość jednego odcinka. Zwłaszcza w drugiej połowie sezonu staje się to bardzo widoczne, ale po kolei.
Sezon czwarty Eureki dzieli się bardzo widocznie na dwie części. Pierwszych 10 odcinków kręci się wokół podroży w czasie, kolejne 10 to przygotowania do wyprawy na Tytana. I zwłaszcza ta druga połowa stanowi o sile tego sezonu. Co za tym idzie, gdybym osobiście miał komuś polecić ten serial, powiedziałbym: Jasne, ale zacznij od 11 odcinka 4 sezonu. Wszystko wcześniej, można sobie spokojnie darować. A główny powód podobnego podejścia jest prosty. Twórcom zajęło to aż trzy sezony, ale wreszcie zrozumieli, że Eureka to przede wszystkim serial dla nerdów. Miało to swoje liczne konsekwencje (do których jeszcze wrócę) z których największą było dodanie kilku osób do obsady:
Bądźmy szczerzy, obejrzałbym ten serial dla każdej z tych osób.
No dobra, Stan Lee pojawia się tylko w jednej scenie, ale za to gościnne występy zalicza też kilku aktorów z BSG.
Sezon zaczyna się od odcinka o podróży w czasie do lat 40 (co samo w sobie nie nastroiło mnie optymistycznie), ale szybko okazuje się, że przeciwieństwie do większości serialowych podróży w czasie (patrzę na ciebie Star Trek), ta miała faktyczne konsekwencje. Nasi bohaterowie wracają do współczesności, która choć podobna, nie jest do końca taka sama. Tym sposobem twórcy serialu postawili postacie w zupełnie innej sytuacji osobistej i zawodowej, pchając ich fabułę na zupełnie nowe tory. Do tego, główni bohaterowie zabrali z przeszłości drobną pamiątkę.
Genialnego naukowca o nieco chwiejnym poczuciu moralności. W tej roli oczywiście świetny James Callis, czyli Gaius Baltar z BSG. Tym razem gra trochę bardziej pozytywną i znacząco płytszą wersję swojej najsłynniejszej postaci. Choć nie jest tajemnicą, że postacie w Eurece ogólnie mają znacząco mniej głębi, niż te z BSG. Niestety twórcy przez pierwszych kilka odcinków używają go, jako rywala szeryfa w walce o względy Allison. Jako, że Carter i Allison nadal pozostają najnudniejszymi postaciami w serialu, jest to mało zaszczytna rola. O wiele ciekawiej wychodzą jego wewnętrzne rozterki w późniejszych odcinkach. A jeśli mowa o ciekawych postaciach, twórcy wreszcie takowe nam dali. A konkretnie, dali im czas i miejsce. Jak dla mnie, główną osią tego sezonu stali się Henry, Jo i Fargo. Cała trójka, dotąd stanowiąca raczej tło dla szeryfa, tym razem miała okazję stanąć w świetle reflektorów, zabierają większość czasu i wszystkie najciekawsze wątki. Zwłaszcza w drugiej połowie. Jak wspomniałem, wątek podróży w czasie trwa 10 odcinków i jego zamknięcie odbiera nam postać Jamesa Callisa (choć nie zdradzę, jaki los go spotyka). Zaś 11 odcinek wprowadza wątek napędu FTL i przygotowań do lotu na Tytana. Grożące miastu katastrofy schodzą na drugi plan (choć nadal regularnie się pojawiają), a główną pozycję na scenie zajmuje walka o miejsce w załodze statku.
Pojawiają się też dwie nowe postacie, urocza dr Holly Marten i wredny dr Isaac Parrish (w tych rolach oczywiście Felicia Day i Wil Wheaton). Do tego ważną rolę otrzymuje wreszcie Fargo. Od samego początku zastanawiało mnie, że w serialu jasno wycelowanym w nerdów, główną rolę odgrywał głópawy szeryf, podczas gdy najbardziej nerdowska postać została zredukowana do roli comic relief. No cóż, już nie. W tym sezonie, z wiecznie psującego coś, małostkowego słabeusza, Fargo przeistacza się w pewnego siebie, silnego przywódcę, nadal zachowując przy tym pewną nieśmiałość i wewnętrzną słabość. Do tego wreszcie dostajemy prawdziwy, nerdowski wątek romantyczny (w którym rolę złego rywala gra Wil Wheaton, więc nie może być już bardziej nerdowsko). I w pokrętny sposób, scena w której postać Felici daje Fargo k20 na szczęście, jest jedną z najromantyczniejszych scen, jakie widziałem w tym roku. Jeśli dodamy do tego całą hordę nawiązań do Dr Who, Star Treka, Fireflya (i właściwie wszystkiego co stworzył Joss), BSG (w jednej scenie, James Callis, spytany czy ma halucynacje, odpowiada, że widzi wysoką blondynkę w czerwonej sukni) itd. itp. wychodzi nam istna laurka dla kultury nerdowskiej. To, plus świetny cliffhanger na końcu, dają nam najlepszy sezon tego serialu i pierwszy, który naprawdę mogę polecić.





Ogólna ocena: 6.5 (od jedenastego odcinka 7)

sobota, 17 grudnia 2011

Szatnia

Po raz pierwszy ktoś faktycznie zrobił ilustracje do mojego tekstu.Opowiadanie Szatnia już na Bestiariuszu:

http://literatura.bestiariusz.pl/opowiadania/1580/szatnia

I odrobina kontekstu. Tekst był zainspirowany pomysłem na system RPG, który dawno, dawno temu mieliśmy z Vladem. Przez jakiś czas nawet trwały nad nim poważne prace w RKF Nawigator, ale ostatecznie projekt upadł. Może jeszcze kiedyś wróci, a na razie Menturion! (drobny żart hermetyczny z dawno zapomnianego konwentu)

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Jekyll, czyli nowe szaty potwora

Hallo, tu następny stopień ludzkiej ewolucji.

Oto kolejna świetna seria BBC. 6 odcinkowy mini-serial przedstawia losy Toma Jackmana, naukowca z bardzo mroczną stroną. Serial jest oczywiście współczesną wariacją na temat klasycznej już historii o Jekyllu i Hydzie. Co więcej wariacją autorstwa Stevena Moffata, człowieka stojącego również za absolutnie genialną serią, jaką jest Sherlock (odgrywał tez główną rolę w powstaniu ostatnich dwóch sezonów Doctora Who). Tym razem jednak Moffat nie tylko przeniósł historię z wiktoriańskiej Anglii do współczesnego Londynu, ale nadał jej zupełnie nowy kształt, niejako ujawniając prawdę, stojącą za nowelą Stevensona (który sam zresztą pojawia się jako postać w jednej ze scen serialu). Równocześnie z historii Hyde'a usunięto tajemniczą miksturę, dodano za to tajemniczą, międzynarodową organizację, spiski, strzelaniny, eksplozje i lwy. Zwłaszcza lwy są tu istotne.

Miłość to psychopata.

Główną rolę w serialu gra James Nesbit, który jest genialny zarówno w roli spokojnego, opanowanego Jackmana, jak i szalonego, chaotycznego Hyde'a. I w sumie właśnie ta dwojakość jego występu jest główną siłą serialu. Oczywiście, zarówno pełna zakrętów i tajemnic fabuła jak i pozostałe postacie trzymają wysoki poziom, ale właśnie to, co mnie kupiło w tym serialu to Hyde. Nesbit odegrał go jako całkowicie szalonego, chaotycznego, kipiącego pierwotną siłą, ale równocześnie dziecinnego. Bo oto właśnie chodzi w tej postaci. Hyde z tej serii to w gruncie rzeczy bardzo znudzone, pozbawione koncepcji moralności dziecko, buntujące się przeciw zasadom narzucanym przez ojca (Jekylla). I przy okazji wyposażone w nadludzkie możliwości, siłę, szybkość i wytrzymałość, pozwalające mu rzucać w przeciwników żywymi lwami (śpiewając przy tym piosenkę z Króla Lwa). Nesbit zdołał w tej postaci stworzyć jednego z najbardziej sympatycznych psychopatów w dziejach telewizji (w moim odczuciu o wiele sympatyczniejszego, niż choćby Dexter) za co nominowano go do złotego Globu. Pewne zastrzeżenia mogę mieć do zakończenia, paru dziur w fabule i momentami zbyt wolnego tempa akcji, ale ostatecznie to szczegóły. Całościowo, Jekyll to 6 godzin zabójczej przyjemności.




Ogólna ocena: 8/10

środa, 7 grudnia 2011

Sharpe, czyli Sean Bean żyje!

Here's forty shillings on the drum
For those who'll volunteer to come
To 'list and fight the foe today.
Over the hills and far away.

O'er the hills and o'er the main.

Through Flanders, Portugal and Spain.
King George commands and we obey.
Over the hills and far away. 



Dzisiaj niezwykła seria filmów telewizyjnych. I nie dlatego, że filmy są świetne (a są), ale dlatego, że filmów jest w sumie 16 i we wszystkich głównym bohaterem jest postać, którą gra Sean Bean. A to oznacza, że mamy do czynienia z co najmniej 15 filmami, które kończą się z postacią Seana nadal wśród żywych!


When duty calls me I must go
To stand and face another foe.
But part of me will always stray
Over the hills and far away. 



Seria powstawała głównie w latach 93 - 97, z dwoma ostatnimi filmami nagranymi  w latach 2006 i 2008. Fabuła śledzi losy Richarda Sharpea (Sean Bean), żołnierza w armii brytyjskiej, służącego w Portugalii podczas wojen Napoleońskich. W otwierającej scenie pierwszego filmu (Sharpe's Rifles), nasz bohater ratuje życie dowódcy brytyjskich wojsk, za co zostaje awansowany na porucznika i postawiony na czele dosyć niezdyscyplinowanej bandy strzelców wyborowych. Przez kolejne 14 filmów Sharpe i jego towarzysze przemierzają cały szlak bojowy z Portugalii, aż pod Waterloo. Zaś ostatnie dwa filmy przenoszą nas w czasie o kilka lat do przodu, i pokazują przygody Sharpea w Indiach. Same poszczególne części różnią się od siebie zarówno fabułą, jak i klimatem. Z jednej strony mamy poważne historie wojenne w stylu Sharpe's Company (mój osobisty ulubieniec) i Sharpe's Waterloo, z drugiej typowe opowieści awanturnicze, takie jak Sharpe's Gold czy Sharpe's Revenge. Większość z nich jest jednak gdzieś po środku, łącząc wartką akcję z prozą żołnierskiego losu. 
O'er the hills and o'er the main.
Through Flanders, Portugal and Spain.
King George commands and we obey.
Over the hills and far away. 


Historia Shapea jest długa, pokrętna i pełna postaci. Z jednej strony każdą część można oglądać jako osobny film, z drugiej wiele wątków i postaci przewija się dosyć regularnie. Przykładem może być postać nadętego brytyjskiego szlachcica, Simmersona, czy francuskiego arcy-szpiega majora Ducos, którzy obydwaj regularnie wchodzą Richardowi w drogę. Również ostatnich kilka części stanowi bardziej spójną całość. Pewnym zarzutem, jaki można mieć pod adresem serii jest nużąca czasami schematyczność. W praktycznie każdej części pojawia się jakiś nadęty, arystokratyczny dupek, który patrzy na głównego bohatera z góry, by ostatecznie okazać się zdrajcą, nieudacznikiem lub obydwoma tymi rzeczami na raz, by ostatecznie spotykać swój koniec z rąk protagonisty. Niemniej trzeba przyznać, że zwykle, kiedy już robi się nudno, kolejna część przynosi jakąś odmianą (najlepszym przykładem jest Sharpe's Regiment, który przenosi fabułę z linii frontu na pełne intryg salony londyńskiej arystokracji). Poza tym, jak stwierdził jeden z moich znajomych - "Żadna część nie jest zbyt długa, kiedy wiesz, że na końcu główny dupek zostanie upokorzony."

If I should fall to rise no more,
As many comrades did before,
Then ask the fifes and drums to play.
Over the hills and far away.


Richard Sharpe to w mojej opinii najlepsza rola Seana Beana. Twardy, bezkompromisowy ale równocześnie zaradny i wykorzystujący każdą przewagę, jaką może zdobyć. Świetnie balansujący pomiędzy honorem a ambicją. Jak sam mówi, jego matka była dziwką, urodził się w burdelu, wychował w sierocińcu i ma nadzieję umrzeć w armii. Należy pamiętać, że mamy tu do czynienia z czasami, kiedy oficerowie byli niemal wyłącznie szlachcicami, co za tym idzie, awansowany za zasługi Sharpe staje w dosyć dziwnej roli. Inni oficerowie patrzą na niego z góry, żołnierze go lekceważą i wszyscy są zdania, że nie jest on prawdziwym oficerem, za to prawdziwym bydlakiem. Dodatkowo sam Richard musi nawigować między przyzwyczajeniami prostego żołnierza a obowiązkami oficera, od którego wszak oczekuje się, by był gentlemanem, zabawiał damy rozmową i godnie prezentował się w mundurze. By zdobyć możliwość dalszego awansowania, nasz bohater znajduje sobie własną niszę w postaci misji niemożliwych. Odbijanie porwanych dam, odnajdywanie zaginionego złota konkwistadorów,  chwytanie francuskich szpiegów i zdobywanie twierdz na tyłach wroga. Oto misje dla Sharpea i jego oddziału. A nie jest to oddział byle jaki.
Począwszy od Irlandczyka z wielolufowym karabinem (po prawej), skończywszy na poecie snajperze. Strzelcy Wyborowi Sharpea to iście Warhammerowa zbieranina starych wojaków i byłych kryminalistów, których łączy fakt, że potrafią wystrzelić 3 - 4 razy na minutę i rzadko kiedy pudłują.
Jeśli chodzi o pozostałe pojawiające się postacie, to jest ich za dużo, by wymieniać. Więc dodam jeszcze, że w jednej z części, Sean ma okazję zemścić się na Jamesie Bondzie za Goldeneye (w prawdzie nie tym Bondzie co trzeba, ale zawsze to coś).

Then fall in lads behind the drum,
With colours blazing like the sun.
Along the road to come-what may.
Over the hills and far away.


Jeszcze by być konkretnym, lista tytułów. Prawdę powiedziawszy, każdy z filmów zasługuje pewnie na osobną recenzję, ale na razie mósi wystarczyć to:
1. Sharpe's Rifles
2. Sharpe's Eagle
3. Sharpe's Company
4. Sharpe's Enemy
5. Sharpe's Honour
6. Sharpe's Gold
7. Sharpe's Battle
8. Sharpe's Sword
9. Sharpe's Regiment
10. Sharpe's Siege
11. Sharpe's Mission
12. Sharpe's Revenge
13. Sharpe's Justice
14. Sharpe's Waterloo
i dwie nowsze
15. Sharpe's Challenge
16. Sharpe's Peril

W ogólnym rozrachunku filmy prezentują różny poziom. W mojej pamięci najmocniej zapisały się 4 pierwsze, choć to głównie kwestia zachłyśnięcia się nowością. Z późniejszych najmilej wspominam Sharpe's Regiment i Sharpe's Waterloo, podczas gdy dwa najnowsze tytuły nie zdołały zdobyć mojej sympatii. Gdybym miał oceniać serię jako całość, ocena byłaby pewnie w okolicach 8.










środa, 30 listopada 2011

środa, 26 października 2011

Community, czyli najlepsza uczelnia w dziejach

If one of us dies, we'll stage it to look like a suicide caused by the unjust cancellation of Firefly. (Troy, Community)


Witajcie w Greendale Community College, najgorszej uczelni w Stanach. Dziekan biega w damskich ciuchach, wykładowcy są rąbnięci lub pijani, można wybrać sobie przedmiot w stylu: próbowanie włoskich win lub teorie spiskowe, a studenci to banda nieudaczników i wyrzutków. Jedyne zasady to: nie ma zasad, wszyscy mają to gdzieś i baw się dobrze.

Czy możemy przestać się kłócić? Krzywdzimy niewinnych zboczeńców.

Community to serial komediowy o dosyć specyficznym stylu. Pierwsze odcinki zachowują się jeszcze jak standardowy sitcom (tyle, że bez sztucznego śmiechu w tle), ale w miarę trwania pierwszego sezonu, twórcy odnajdują swoją własną drogę. A droga ta wiedzie przez pop kulturowe odniesienia, stylizowane odcinki i bezwzględną szyderę z politycznej poprawności. A wszystko to w świetnym, całkowicie absurdalnym stylu i z kolekcją naprawdę wspaniałych postaci. A jak przy nich jesteśmy.

I won Dungeons & Dragons and it was Advanced!

Głównymi bohaterami jest siódemka studentów, uczęszczających do tej, jakże szacownej uczelni. Podstarzały hipster, walcząca o sprawę feministka, ambitna kujonka po załamaniu nerwowym, wzorowa matka i chrześcijanka, głupawy  gwiazdor sportu, stary rasista (w tej roli wspaniały Chevy Chase) i wreszcie Abed. Lekko autystyczny arabsko-polski nerd, będący istnym gejzerem pop kulturowych nawiązań. Niezwykłość tej postaci objawia się w dużej mierze faktem, że regularnie traktuje on swoje życie niczym serial, objaśniając ludziom dookoła co oznaczają toczące się wydarzenia w kontekście fabuły takowego... czym oczywiście, w rzeczywistości one są. To skomplikowane. I do tego zdarza mu się mówić po polsku z takim akcentem, że naprawdę jestem w stanie zrozumieć.
Innymi istotnymi postaciami jest Senior Chang, szalony nauczyciel hiszpańskiego i dziekan, którego nie sposób opisać słowami.

A teraz... Świąteczny Pterodaktyl!

Ale co tak naprawdę niezwykłego jest w tym serialu? No cóż, początkowo jak wspomniałem, niewiele. Oczywiście serial od początku jest przyjemny i zabawny, ale prawdziwa rozwałka zaczyna się od odcinka o Paintballu. Najlepszego w sumie w pierwszym sezonie i tętniącego od nawiązań do kina akcji. A później przychodzi drugi sezon i zachęceni sukcesem tego epizodu twórcy postanawiają iść za ciosem... i jest to genialne. 
I tak w kolejnych odcinkach mamy do czynienia z atakiem zombie przy muzyce Abby, misją kosmiczną w stylu Armagedon, szaloną sceną pościgową w forcie z koców (najlepsza scena pościgowa, jaką widziałem), atakami małpy o wdzięcznym imieniu "Cycki Anny", "najważniejszą sesją D&D w dziejach", kręceniem interaktywnego filmu o Jezusie, wizytą agentów Secret Service i wreszcie wspaniałym odcinkiem świątecznym:

Resistance is as pointless as your degrees.
I wszystko to blednie przy dwóch finałowych odcinkach drugiego sezonu: 

A Fistful of Paintballs
W których paintball wraca, stawiając bohaterów oko w oko z Czarnym Jeźdźcem.


















For a Few Paintballs More


A potem uczelnię, atakuje Imperium.










Taa, ten serial jest zdecydowanie jedyny w swoim rodzaju. I w ostatecznym rozrachunku, to jeden z najzabawniejszych, najbardziej szalonych i wspaniałych seriali z jakimi się zetknąłem. A kiedy już myślałem, że nie może być lepiej, w 3 sezonie do obsady dołącza Michael Williams, znany lepiej jako Omar Little z The Wire. Na mojej liście Community stoi u boku Misfitsów i Big Banga (który w sumie ostatnio trochę mi się przejadł). I bądźmy szczerzy, czemu ktokolwiek nie chciałby obejrzeć tej serii?





Ogólna ocena: 9/10

czwartek, 20 października 2011

Doctor Who, sezon 6

Sezon szósty Doctora Who dobiegł końca. Był to najlepszy sezon w historii tego serialu, idźcie go obejrzeć. Koniec.
No dobra, odrobina więcej. Sezon ma spójną fabułę (gorzej z jej jakością, ale o tym później), świetne odcinki (Doctors Wife ze scenariuszem Neila Gaimana, jest absolutnie genialne), aż dwa finały (drugi trochę słabszy) i ogólnie, wszystko co najlepsze. Oczywiście, nie jest on doskonały. Główna fabuła jest dziurawa jak sito i ma mniej logiki niż nie jedna sesja wymyślona przeze mnie na poczekaniu. Brakuje też naprawdę dobrego czarnego charakteru. Jasne Silence są świetni, ale pozostają bezosobową siłą, reprezentowaną, przez niezbyt charyzmatyczną starszą panią. Poza tym, jedyna konkretna historia do której mogę się przyczepić, to ta o plastikowych ludziach. Była ciekawa ale zbyt rozwleczona, jeden odcinek w pełni by tam wystarczył. Za to druga połowa sezonu miała kilka odcinków, które aż się proszą o zaadaptowanie na przygodę do Zew Cthulhu. I dużo River Song, to zawsze jest pozytyw dla tego serialu.
Dobra, a teraz odrobina czepiania się z udziałem spoilerów, więc ostrzegam.
Absurd, absurd i jeszcze raz absurd. Na plus mogę powiedzieć, że było lepiej niż w finale poprzedniego sezonu, ale naprawdę trudno będzie twórcom przebić idiotyzm i absurdalność tamtego finału (zbudujmy super pułapkę na Doctora, którą da się otworzyć sonicznym śrubokrętem... co może pójść nie tak? przecież to wcale nie jest jak zbudowanie pułapki na Wolverina, którą da się przeciąć adamantowymi pazurami... a to chyba był najmniej głupi element tamtego odcinka). Mimo wszystko, dobrze też nie było. Ten sezon opierał się na dwóch, połączonych ze sobą wątkach, śmierci Doctora i Melody Pond. Ale w rzeczywistości opierał się na tym, że Silence są bandą niekompetentnych idiotów. Jeśli ich głównym celem było zabicie Doctora, to czemu po prostu go nie zabili? Z zaskoczenia, póki nie wiedział o ich istnieniu? Zamiast tego porwali jego towarzyszkę (przy okazji pozwolili Doctorowi dokonać holokaustu na własnej rasie), uknuli tą super intrygę, by odebrać jej dziecko i zmienić w broń. Przy okazji zużyli olbrzymie ilości zasobów na obronę przed kontratakami Doctora. A wszystko to, by stworzyć jedną pewną okazję do zabicia Doctora, która i tak się nie udała. Jeden mój znajomy stwierdził, że może potrzebny jest Władca Czasu, by zabić Doctora, ale w 4 sezonie Doctor się utopił. Woda w Tamizie chyba nie jest Władcą Czasu. Co więcej, przepowiednia mówi o upadku jedenastego, czy to nie oznacza, że samo zmuszenie go do kolejnej regeneracji powinno ją unieważnić? Co więcej, po całym trudzie włożonym w zrobienie z Melody super zabójcy i tak musieli ją zmusić do ubrania tego skafandra, a nawet wtedy pociągneła za spust tylko dlatego, że w przeciwnym wypadku zniszczyłaby pół wszechświata. Jak dla mnie, to wyjątkowo nie efektywne użycie środków. A przy okazji Melody, jak to jest, że najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa Amy, będąca psychopatycznym Władcą Czasu próbującym zabić Doctora, nie zorientowała się, że Amy żyje przy wyrwie czasowej i jej życie jest bez sensu. Co więcej, jakimś cudem zawsze rozmijała się z Doctorem. Już pominę to, jak Amy magicznie nagle przypomniała sobie wydarzenia ostatniego odcinka wiele miesięcy, a może i lat po tym, jak była świadkiem śmierci Doctora. A wracając do przepowiedni, to równie dobrze można ją odebrać jako zapowiedź śmierci Doctora. Zapadnie cisza to naprawdę niezbyt konkretny opis nadchodzących wydarzeń.
Mógłbym tak jeszcze długo, bo naprawdę jest o czym pisać, ale ograniczę się do jednego. Czasoprzestrzeń jest cholernie głupia, jeśli dała się nabrać na oszustwo Doctora. Serio, można by pomyśleć, że istotą tego stałego punktu w czasie będzie koniec istnienia Doctora. Tym czasem, istotą był fakt, że Doctor i River tam byli i River strzeliła w kierunku Doctora, zabijając (można tu mówić o zabiciu?) maszynę wyglądającą jak Doctor. Tak, to naprawdę prawie to samo.
I żebyśmy się nie zrozumieli źle, jestem w stanie wytknąć temu tak dużo błędów, bo to świetny serial. Gdybym go nie kochał, nie marnowałbym czasu na szukanie tych dziur. Jak dla mnie, tak długo jak same odcinki są świetne, dużą fabułę mogę ignorować. I kto wie, może następny sezon znajdzie jakieś znośne wytłumaczenie, dla tego wszystkiego, poczynając od eksplozji TARDIS. W związku z czym, naprawdę uważam, że temu sezonowi brakowało tylko i wyłącznie jednej rzeczy:

wtorek, 18 października 2011

Game of Thrones, sezon pierwszy quiz

W ten weekend prowadziłem na Nawikonie konkurs wiedzy o pierwszym sezonie GoTa. Wyszło całkiem nieźle, ale z powodów czasowych zdołałem zadać tylko połowę pytań w kategorii wiedzowej (jedna z 4 konkurencji). W związku z czym, postanowiłem, dla potomności, zamieścić tu pytania. Ciekawe czy komuś uda się odpowiedzieć na wszystkie:

Pytania:
1. Ile dzieci urodziła Cersei? 
2. Jaki język stworzono specjalnie na potrzeby serialu?
3. Ile jest wersji openingu?
4. Jak klany górskie nazywały Tyriona?
5. Jakiego koloru są oczy zombie? 
6. W jakiej scenie po raz pierwszy pojawia się Bronn?
7. Wymień przynajmniej dwie, ze zbrodni, do których przyznał się Tyrion.
8. Czym groził Shagga swoim ofiarom?
9. Ile trupów powinno paść na Dothrackim weselu, by nie było ono nudne?
10. Co oznaczało słowo Baelor, wypowiedziane przez Neda w drodze na egzekucję?
11. Przybliż historię pierwszego małżeństwa Tyriona.
12. Jakie były ostatnie słowa szalonego króla?
13. Jaka jest ulubiona broń Shaggi? 
14. Jak ma na imię najpopularniejsza dziwka w Westeros?
15. Jaki herb mają Lannisterowie?
16. Kto zabił poprzedniego króla?
17. Jak nazywa się wilkor Ricona?
18. Po czym Osha wnioskowała, że Hodor ma krew olbrzymów?
19. Ile smoków się wykluło?
20. Jaki przydomek miał Jon na Murze?
21. Jakiej płci, była pierwsza ofiara Bronna?
22. Jak ma na imię giermek Tyriona?
23. Jak nazywa się miecz Aryi? 
24. Jak zginął Jory?
25. Kto zbudował Żelazny Tron?
26. Czemu Theon jest „gościem” w Winterfell?
27. Ile lat ma Bran?
28. Czemu burdele są lepszą inwestycją niż statki?
29. Według Roberta, jakie jest wyjątkowo głupie imię?
30. Jak jest „Dziękuję” w dothrackim?
31. Jaki herb mają Starkowie?
32. Jakie dwie inne postacie noszą złoty medalion z lwem jak Cersei?
33. Jakie były ostatnie słowa Johna Arryna?
34. W jaki sposób Jaimie zabił swoją pierwszą ofiarę?
35. Jakie warunki postawił Walder Frey?
36. Jak według Dothraki skończy się świat?
37. Jak Drogo pieszczotliwie określał Dany?
38. Czemu Jorah handlował niewolnikami?
39. Czym są Księżycowe Drzwi?
40. Jak nazywa się miecz, który Jon dostał od Mormonta?
41. Które z dzieci Starków, prawie spóźniło się na powitanie królewskiego orszaku?
42. Na czym polegało „robienie ósemki”?
43. Jakiego podstępu użył Loras, by pokonać Górę?
44. Kto należy do Rady Królewskiej?
45. Jak miał mieć na imię syn Dani?
46. Co mówimy śmierci?
47. Kim chciał być Sam w młodości?
48. Wymień dwie teorie na temat: czym jest księżyc.
49. Jak chciałby umrzeć Tyrion?
50. Jaki przedmiot zostawił Robert w krypcie?

środa, 5 października 2011

Doctor Who dla początkujących, czyli wprowadzenie do serialu

Pierwotnie miałem napisać posta podsumowującego właśnie zakończony 6 sezon. Ale potem pomyślałem, że wielu ludzi może nie kojarzyć tej wspaniałej serii, więc:
Doctor Who to brytyjski serial sf. Co więcej, to najdłuższy serial sf w historii, powstająca między rokiem 1963 a 89, seria dorobiła się ponad 700 odcinków. Ale to nas nie interesuje. Co nas interesuje to rok 2005, ponieważ wtedy BBC wskrzesiło serię, z nowymi postaciami, fabułą i ogólnie, wszystkim. Seria wprawdzie nadal pozostaje kontynuacją dawnych sezonów, ale można ją oglądać bez jakiejkolwiek wiedzy o tym, co przyszło wcześniej (ja tak robiłem). Co więcej, na początku 5 sezonu twórcy, przygotowując się do wejścia na rynek amerykański, dokonali ponownego "resetu", zamykając stare wątki w kilku filmach telewizyjnych i zaczynając sezon z nowym Doctorem, nową fabułą i nowymi postaciami. A o co chodzi w całej serii? To trochę zagmatwane.

Głównym bohaterem serialu jest tytułowy Doctor (po prawej, tak, wiem, że na tym zdjęciu jest 11 facetów, zaraz to wyjaśnię). Wbrew temu, co sugeruje tytuł, nie ma on na imię Who. Doctor Who? to niejako żart, pytanie które często pada, gdy Doctor się przedstawia.
Doctor jest przedstawicielem rasy Władców Czasu. Niezwykle wysoko rozwiniętych form życia, o gigantycznym potencjale intelektualnym, które dodatkowo, jak nazwa wskazuje, mają w zwyczaju podróżować w czasie. Co więcej, Doctor jest ostatnim z Władców Czasu. Reszta została wybita w Wielkiej Wojnie Czasu, toczonej z rasą Daleków. Sam Doctor przeżył, głównie dzięki faktowi, że to on odpowiadał za "śmierć" wszystkich innych uczestników konfliktu. Co więcej, bycie Władcą Czasu sprawia, że Doctor jest wyjątkowo długowieczny. A jeśli zostanie śmiertelnie ranny, zawsze może regenerować się w nowe ciało. Tym sposobem poprzedni Doctor umiera, zastąpiony przez nowego, z tymi samymi wspomnieniami i umiejętnościami, ale nowym wyglądem i osobowością (mówiąc prościej, z nowym aktorem w roli głównej). Kiedy poznajemy Doctora w pierwszym sezonie serii z 2005 roku, właśnie dobiega on tysiąca lat i jest w swoim dziewiątym wcieleniu.
No dobra, ale co właściwie robi ten cały Doctor? No, cóż. A co można robić, kiedy jest się najbardziej rozwiniętą formą życia we wszechświecie i do tego ma się wehikuł czasu\statek kosmiczny (TARDIS po lewej... tak, to niebieska budka policyjna, ale to tylko kamuflaż, bo ona jest "większa w środku")? Przemierzać czasoprzestrzeń i przeżywać przygody! I dużo biegać. Zawsze jest z tym związane bieganie. Oczywiście, przy okazji Doctor ratuje różne planet (najczęściej ziemię) przed najróżniejszymi przeciwnikami, począwszy od hiper-nazistowskich robotów (Dalekowie), poprzez "ulepszających" wszystko cyborgów skończywszy na uwięzionej w czarnej dziurze istocie, podającej się za samego szatana. I robi to wszystko używając jedynie sprytu, uroku osobistego i sonicznego śrubokręta.
Czyli zasadniczo, uniwersalnego urządzenia, które robi wszystko, poza krzywdzeniem istot żywych. Bo Doctor jest, jak przystało na brytyjskiego superbohatera, stroniącym od broni pacyfistą (choć okazyjnie zdarza mu się niszczyć całe cywilizacje, czy zamykać ludzi w lustrach na wieczność... ale zwykle jest mu po tym przykro).
I oczywiście, Doctor nie robi tego sam, bo jaki jest sens ratować wszechświat, jeśli nie ma nikogo, komu to zaimponuje. Dlatego Doctor zwykle zabiera ze sobą towarzyszy. Konkretnie, najczęściej towarzyszki (w zaskakujący sposób, zwykle mówią one z brytyjskim akcentem). Cóż można tu dodać, przez lata trochę się tych towarzyszek nazbierało.
Oczywiście, poza tym są też towarzysze płci męskiej, ale oni zawsze są tylko dodatkiem. To zawsze jest przede wszystkim Doctor i jego towarzyszka.
I tu pojawia się pytanie, dla kogo jest ta seria. Odpowiem dosyć pokrętnym porównaniem. "Czterej Pancerni i Pies". Serial który wszyscy znamy, leci w telewizji tak często, że każdemu zdarzyło się go obejrzeć. Wszyscy kojarzą Rudego 102 i psa Szarika. Podobnie Doctor Who po prawie pół wieku od swojej premiery, stał się częścią brytyjskiej kultury popularnej, ale porównanie to idzie dalej. Czterej Pancerni to serial, który mówi o poważnych sprawach, wojna, okupacja, obozy zagłady się nawet trafiają. Ale robi to z pewną awanturniczą lekkością, sprawiającą, że można go spokojnie oglądać jako kino familijne. Pamiętam, jak ja oglądałem ten serial jako dziecko z całą rodziną. Oglądałem go ponownie jako dorosły i też mi się podobał. Podobnie Doctor, choć ma odcinki poważne, pełne akcji, kryminalne i również, zaskakująco często, takie na podstawie których można poprowadzić sesję Cthulhu (mi się zdarzyło), to zawsze utrzymuje pewną aurę awanturniczo familijnej rozrywki. To nie jest ciężka, klimatyczna historia w stylu BSG czy GoTa. Ale jeśli ktoś chce lekkiej, przyjemnej i świetnie zrobionej rozrywki w klimatach sf, trudno trafić lepiej.
Poszczególne odcinki Doctora Who stanowią zamkniętą całość. Niemniej zwykle jest jakaś większa fabuła, przewijająca się w tle przez cały sezon, by ostatecznie znaleźć swój widowiskowy finał w ostatnim odcinku. Do tego, pomiędzy sezonami zawsze jest Christmas Special. Te odcinki, czy raczej, biorąc pod uwagę długość, filmy telewizyjne, często kierują się specyficznymi regułami, ale zwykle mają swoje konsekwencje w serialu. Do tego, pomiędzy czwartym a piątym sezonem są aż 4 filmy, zamykające historię 10 Doctora, ostatni z nich, End of Time, jest moim osobistym ulubieńcem. 
UWAGA! Jest z tym serialem jeden problem. To znaczy, jego pierwszy sezon. Nie posunę się do stwierdzenia, że jest on zły (choć mógłbym), ale powiem, że ja przebrnąłem przez niego tylko dlatego, że sama postać Doctora ujęła mnie od pierwszego odcinka (który poza tym, był jednym z najgorszych odcinków w całej serii). Z całą pewnością powiem jednak, że każdy kolejny sezon jest po prostu zdecydowanie lepszy. Poziom wzrasta równo i mam nadzieję, że tak zostanie.
A jak jesteśmy przy samym Doctorze, w nowej serii są jego trzy wersje:
Doctor nr. 9 (Christopher Eccleston), niestety w tylko jednym sezonie i to tym najsłabszym. Nie używał gadżetów, często udawał idiotę, nie stronił też od okazywania gniewu i strachu. Równocześnie używał ładunków wybuchowych i zaskakująco często zdarzało mu się pozostawać niewzruszonym, na śmierć zwykłych ludzi. Ogólnie, był dobry, naprawdę sądzę, że zasługiwał na więcej.




Doctor nr. 10 (David Tennant), nie ukrywam, że to mój Doctor. Jest o wiele bardziej sympatyczny i zakręcony, ale nie aż tak nieobliczalny jak jego następca. Używa absurdalnych gadżetów, biega, zawsze jest podekscytowany zagrożeniem, biega, ma ten swój cichy gniew i czy wspomniałem, że biega (to taki gag z 4 sezonu). On też jest Doctorem z End of Time, który dla mnie jest najlepszym "odcinkiem" Doctora.



Doctor nr. 11 (Matt Smith) - Najbardziej szalony, nieprzewidywalny i uzbrojony w najlepszą fabułę (brakuje mu tylko Mistrza). Przebojem wkroczył w pełny kryzys wieku średniego (zwróćcie uwagę, że każda kolejna regeneracja wygląda coraz młodziej). Niemniej to również Doctor, w historii którego twórcy najmocniej zabrali się za wątek ciemnej strony Doctora i konsekwencji jego czynów. Pod wieloma względami, jest on najbardziej przemyślaną psychologicznie wersją tej postaci.



To chyba tyle. Ostatecznie Doctor Who to po prostu wspaniała seria, w której można zobaczyć jak kosmiczny wilkołak atakuje królową Wiktorię, dowiedzieć się, skąd Szekspir wziął pomysł na wiedźmy z Makbeta i zobaczyć koniec wszechświata (oczywiście ludzkość była ostatnią rasą która przetrwała). Czego chcieć więcej? Nie wystawię mu oceny, bo to byłoby bez sensu, jak próba wystawiania oceny Star Trekowi. Osobiście widzę wiele niedociągnięć i błędów tego serialu, ale co z tego? Mają w nim NAJLEPSZĄ postać w dziejach sf (przebija nawet Picarda)... albo co tam, ogólnie w dziejach tv (całkowicie subiektywna opinia). Oczywiście mówię o samym Doctorze... choć Mistrz depcze mu po piętach. I kiedy myślisz, że już nie może być lepiej...
Hello Sweetie

niedziela, 2 października 2011

Misfits, czyli jazda bez trzymanki


 Wy, superbohaterami? Jak popieprzony musiałby być świat, by coś takiego mogło się zdarzyć?

Dzisiaj dosyć specyficzny i totalnie odjechany serial. Misfits czyli brytyjska seria opowiadająca o... no właśnie.
Głównymi bohaterami jest piątka młodocianych przestępców, odbywających w ramach wyroku roboty publiczne, którzy przez przypadek zyskują supermoce. Wiedząc o tym, podszedłem do tego serialu, jako do kolejnej wariacji na temat X-Men, w stylu Herosów... Byłem z tym podejściem w absolutnym błędzie.

To nie Jezus, to tylko jakiś chuj z supermocami!

Misfits zaczyna się z pewnymi pozorami powagi. W pierwszym sezonie twórcy wręcz silą się na dojrzałe wątki i psychologicznie rozbudowane postacie. Niemniej już w finale sezonu (6 odcinek) sytuacja staje się tak abstrakcyjna, że nie sposób brać jej na poważnie. A w drugim sezonie spirala całkowicie porąbanego humoru rozwija się w takim tempie, że trudno za nią nadążyć... I jest to genialne! Od patosowej mowy namawiającej do spieprzenia sobie życia, poprzez używanie orzeszków jako kryptonitu po mlecznego zabójcę, ten serial potrafi sobie robić jaja z wszystkiego, na pierwszy cel biorąc najróżniejsze superbohaterskie cliche. Naprawdę, trudno to opisać, to trzeba zobaczyć.

Jesteśmy grupą młodocianych przestępców i nikt z nas nie potrafi ukraść samochodu? To żałosne.

Wspaniała piątka wykolejeńców, stanowiących jakże sympatyczną obsadę serialu to: Kelly, dresiara tłukąca wszystkich dookoła i przy okazji czytająca w myślach; Curtis, sławny, młody biegacz posiadający zdolność cofania czasu pod wpływem emocji; Alisha, czyli seksowna niunia z wielce przydatną zdolnością sprawiania, że każdy kto ją dotknie ma niekontrolowaną chęć uprawiania z nią seksu (nadal zastanawiam się, czy Rogue miała gorzej); Nathan, czyli wyjątkowo wygadany i niezbyt rozgarnięty facet, którego mocy nie zdradzę i wreszcie Simon, czyli cichy, nerdowaty chłopak z mocą niewidzialności. Osobiście, nie byłem tak przywiązany do młodocianych bohaterów serialu, od czasu pierwszego pokolenia Skinsów. Ciekawy jest również fakt, że wszystkie postacie tutaj mają moce powiązane z ich osobowością, lub zainteresowaniami.

To musi być najbardziej chujowa moc w dziejach.

Czym byłaby porządna historia o bohaterach, bez superprzestępców? Misfitsi napotykają na swojej drodze sporo postaci z dziwacznymi mocami. Część jest przyjacielska (jak chłopak z teleportacją), część mniej (dziewczyna sprawiająca, że ludzie łysieją, czy niemowlę zmuszające ludzi, by je kochali) ale tylko niektórzy zasługują na tytuł prawdziwych superprzestępców. Do tych należą z jednej strony zmieniająca postać psychopatka, czy szalony tatuażysta. Z drugiej, prawdziwe potwory o okropnej potędze, takie ja dziewczyna czyniąca ludzi dobrymi, kulturalnymi i pozytywnie nastawionymi do świata czy facet kontrolujący produkty mleczne (laktokineza). I w totalnie porąbany sposób, to naprawdę byli przeciwnicy godni Batmana.


- My nigdy nikogo nie zabiliśmy, ani nie zgwałciliśmy.
- Ona zgwałciła mnie i zabiliśmy masę ludzi. 
- No dobra, ale my jesteśmy tymi dobrymi.

Ostatecznie, Misfist to porąbana komedia, która mnie wbiła w fotel i przebojem weszła na czoło mojej listy ulubionych seriali. Jeśli pasuje wam porąbany, mocno abstrakcyjny humor, pokochacie ją.




Ogólna ocena: 9/10

piątek, 23 września 2011

Luther: Sezon Pierwszy i Drugi


Dla tych, którzy widzieli The Wire, powiem jedno zdanie: Stringer Bell (z brytyjskim akcentem) ściga psychopatycznych zabójców na ulicach Londynu. I robi to przy świetnej muzyce


Dla reszty: Serial opowiada o perypetiach detektywa Johna Luthera, londyńskiego gliniarza specjalizującego się w tropieniu sprawców wyjątkowo brutalnych zbrodni. Jednak nie jest to typowy serial kryminalny w stylu CSI. Tu nie chodzi o odkrycie sprawcy. Ten jest zwykle pokazany w pierwszej scenie i krótko po tym odkryty przez policjantów. Nie chodzi również  o odkrycie jakiegoś skomplikowanego sposobu, w jaki dokonano zbrodni. Na ogół, chodzi tu o schwytanie sprawcy lub udowodnienie mu winy. I tu właśnie na scenę wkracza Luther, grany przez świetnego Idrisa Elbę (nominowanego za tą rolę do Złotego Globu i Emmy), bezkompromisowy gliniarz gotowy na wszystko, by dopaść zabójcę. Nasz bohater nie przebiera w metodach, używając takich jak: psychologiczne gierki, groźby, blef, podkładanie dowodów, szantaż, czysto samobójcze działania czy nawet wrabianie ludzi w zbrodnie, których nie popełnili. Dla Luthera to wszystko jest kwestią tego, jak daleko jest gotów się posunąć i jaką cenę gotowy jest zapłacić.
Serial ma częstą w brytyjskich serialach konstrukcję. Pierwszy sezon składa się z 6 odcinków, każdy z nich opowiada o innym śledztwie, ale równocześnie w tle toczą się dłuższe wątki, prowadzące do wielkiego finału. Głównym z nich jest kwestia rozpadającego się małżeństwa bohatera, oraz jego pokręconej relacji z socjopatyczną morderczynią (w tej roli równie genialna Ruth Wilson). Drugi sezon liczy tylko cztery odcinki. Opowiadają one historię dwóch dwuodcinkowych śledztw (w jednym sprawcą jest psychopatyczny RPGowiec, który o swoich czynach decyduje rzutem K20 :D ) również posiadając kilka wątków, które ciągnął się przez całość. W ostatecznym rozrachunku drugi sezon ma lepsze śledztwa, ale pierwszy o wiele ciekawszą główną fabułę.
Ogólnie Luther, to serial, który wziął mnie z zaskoczenia. Włączyłem go, wiedząc tylko, że to brytyjski serial kryminalny. Już w połowie pierwszego odcinka, wiedziałem, że to coś. Ostatecznie obejrzałem cały serial w trzy dni. Przede wszystkim, nie było tu dziwacznych zwrotów akcji i wyczarowywanych nie wiadomo skąd dowodów. Zamiast tego były dialogi, i to świetne dialogi, zwłaszcza w scenach przesłuchań. Ujęła mnie tu zwłaszcza sama postać Luthera. Upartego gliniarza, który rozwiązuje zagadki sprytem i psychologią, a nie technologią i przemocą (brytyjscy gliniarze nie noszą broni, a to oznacza, że mając młotek, możesz być dla nich zagrożeniem). Osobiście nie mogę się doczekać kolejnego sezonu.






Ogólna ocena: 9/10

czwartek, 15 września 2011

Torchwood: Miracle Day

  Torchwood: Miracle Day, czyli technicznie 4 sezon Torchwood. W praktyce, podobnie jak Children of Earth, MD jest zamkniętą całością, nie wymagającą zasadniczo oglądania poprzednich serii. Poniższą recenzję podzielę na dwie części, pierwsza będzie wolna od spoilerów, w drugiej zagłębię się bardziej w szczegóły fabuły i moje odczucia odnośnie historii i konstrukcji serii.
Bez Spoilerów:   
Pewnego dnia ludzie na całym świecie przestają umierać. Tak po prostu. Morderca pedofil przeżywa własną egzekucję, agent CIA wychodzi żywy z groźnego wypadku samochodowego. Niezależnie od obrażeń, chorób czy wieku. Wszyscy po prostu żyją. I wbrew pierwszemu wrażeniu, to najgorsza rzecz, jaka przytrafiła się naszej rasie. Co więcej, na chwilę przed rozpoczęciem Dnia Cudu, ktoś wysłał do największych agencji wywiadowczych meila z jednym słowem: TORCHWOOD. Co się dzieje? Jak doszło do Cudu? Czy ktoś go zaplanował? I jeśli tak, to czym się w tym kierował? Pytań przybywa z każdym dniem trwania Cudu, a tymczasem ktoś zaczyna polować na kapitana Jacka Harknessa, prowadząc do ciekawego pytania. W świecie, w którym śmierć straciła wszelką władzę, dlaczego ktoś próbuje zamordować jedną osobę, która nieśmiertelna była już od dawna?
Torchwood: Miracle Day jest wynikiem sukcesu, jaki Children of Earth odniosło w USA. Prawa do serialu zakupiła stacja Starz (Spartacus, Camelot, Pillars of Earth) i wpompowała w jego produkcję większy budżet, niż miały wszystkie trzy poprzednie sezony razem wzięte. Muszę przyznać, że efekt jest imponujący. Mnogość postaci, lokacji i eksplozji całkowicie zostawia w tyle brytyjską "wersję" serialu. Co za tym idzie, Starz postanowiło również częściowo zresetować serial, by nowym widzom było łatwiej nadążyć. 
I tak z poprzedniej obsady zostali tylko Jack i Gwen (tudzież mąż Gwen). Jedynym odniesieniem do wcześniejszych wydarzeń, jest ustawa 456, która najwyraźniej uczyniła wszystko, co związane z Torchwood i wydarzeniami z CoE ściśle tajnym, do tego stopnia, że pozostałym postaciom (i przy okazji widzowi) trzeba wszystko tłumaczyć od podstaw. Braki w drużynie zostają rzecz jasna uzupełnione przez postacie o amerykańskim rodowodzie, czyli upartego agenta CIA Rexa i pracującą dla tej samej agenci analityczkę Esther.
Poza tym, wśród postaci mamy lekarkę radzącą sobie z kryzysem, mordercę pedofila od nieudanej egzekucji którego zaczyna się serial (w tej roli genialny Bill Pullman) i specjalistkę od PRu na usługach potężnej firmy farmaceutycznej. Ogólnie, cała fabuła jest jeszcze bardziej oderwana od Dr Who. Wprawdzie sam Doctor zostaje wspomniany, ale świat przedstawiony zdaje się nie zawierać w sobie UNIT ani powszechnej wiedzy o pozaziemskich cywilizacjach regularnie pragnących podbić świat (być może rzeczy te nie przetrwały kolejnego przepisania historii przez Doctora). 
Ostatecznie muszę powiedzieć, że Miracle Day jest pełnym akcji, intryg i ciekawych pytań sezonem. Twórcy regularnie znajdują nowe metody, by pokazać jak wydawałoby się dobra sytuacja (ludzie nie umierają) jest najgorszym co mogło nas spotkać. 
Nowi bohaterowie zapadają w pamięć, a starzy też znajdują w sobie nowe pokłady bad-asseri (zwłaszcza Gwen, która w tym sezonie naprawdę była moją ulubioną z pozytywnych postaci, strzela, wysadza w powietrze śmigłowce, wygłasza dramatyczne monologi, podejmuje trudne decyzje i ogólnie przebija Jacka na każdym poziomie... ogólnie najlepszy był pedofil, co brzmi strasznie). Jedynym prawdziwym zarzutem, który mogę mieć, to fakt, że mimo licznych przewag, Miracle Day nie chwycił mnie za serce tak jak Children of Earth. Tamta seria grała istną symfonię na emocjach widza, przekraczała wszelkie granice i (zwłaszcza pod koniec) bezkompromisowo kazała bohaterom płacić cenę za każde zwycięstwo, czasami być może nawet zbyt dużą cenę. Miracle nie był aż tak bezkompromisowy i emocjonalny (choć też nie raz twórcy jechali po bandzie) i dlatego u mnie stoi niżej niż CoE, ale poza tym, był naprawdę świetny. 

SPOILERY:
Zacznę od tego, że sam pomysł na fabułę w Miracle jest jednym z najlepszych i najbardziej odkrywczych z jakimi spotkałem się od dłuższego czasu. Ilość okropnych konsekwencji dla Cudu z jakimi spotykali się bohaterowie była absurdalnie wspaniała. I faktycznie, pierwsze 6 odcinków w których bohaterowie są świadkami kolejnych z tych konsekwencji jest świetna. Potem w moich oczach zaczynają się schody. Bądźmy szczerzy, pierwszych 6 odcinków nie wyjaśnia praktycznie nic. Później mamy nudnawy origin story z którego niewiele wynika i chyba był tam tylko po to, by Jack choć przez chwile sprawiał wrażenie głównego bohatera. I wreszcie 3 ostatnie odcinki, w których nagle wszystko zaczyna się samo wyjaśniać. Co gorsza w 9 odcinku fabuła przeskakuje kilka miesięcy do przodu, zasadniczo kwitując ten okres stwierdzeniem: kryzys się pogorszył. I wreszcie docieramy do końca a tam... jakieś bliżej niezidentyfikowane czarne charaktery próbują budować społeczeństwo doskonałe przy użyciu dziury w ziemi... WHAT?! Naprawdę na przestrzeni tych 10 odcinków zbudowałem co najmniej dwie bardziej sensowne teorie (3 jeśli liczyć całkowicie nierealistyczną teorię, że to Mistrz próbuje zdestabilizować świat, spełniając odwieczne marzenie rasy ludzkiej, a potem pokazując Doctorowi, jak źle się to dla nas skończyło). Żebyśmy mieli jasność, nie czepiam się tego, że to "rodziny", dziura w ziemi i krew. Czepiam się faktu, że nic na to nie wskazywało. Nie było żadnych okruszków zostawionych we wcześniejszych odcinkach, żadnej możliwości złożenia prawdy samemu. Po prostu 6 odcinków korporacji i senatorów a później BUM i wszystko się wyjaśnia. Co więcej, nie mamy żadnego back story odnośnie "rodzin" poza tą jedną sceną w piwnicy. Ostatecznie wydali mi się oni całkowicie przypadkową "złą organizacją", pasującą raczej do filmu o Bondzie. 
Co więcej, dramatyzm zakończenia w moich oczach trochę cierpi na fakcie, że po swojej wielce dramatycznej scenie poświęcenia, zarówno Jack jak i Rex wstają i idą dalej. Przez chwilę naprawdę liczyłem, że wszyscy poza Gwen zginął, to dopiero byłoby zaskakujące przekraczanie granic. No cóż, tak czy inaczej, zakończenie sugeruje, że w następnym sezonie może być lepiej. Jeśli nasza ruda specjalistka od PRu pozostanie w centrum wydarzeń, dając nam wgląd w działanie "rodzin" i podejmowane przez nich działania, jeszcze mogą z nich być porządne czarne charaktery. No i zawsze jest wątek nieśmiertelnego Rexa. Wątpię, by trwał on dłużej niż jeden sezon, co za dużo nieśmiertelnych postaci to niezdrowo. 
Na koniec dwie sprawy. Po pierwsze co jest z orientacją seksualną Jacka? Nie chcę się tu czepiać samego faktu, że jest wątek homoseksualny. Uważam to wręcz za odświeżające, że mamy serial sf gdzie główny bohater jest gejem co nie przeszkadza mu być ciekawą, umykającą wszelkim stereotypom i schematom postacią. Ale wcześniej Jack był wyraźnie bi, a w tym sezonie zdaje się tracić jakiekolwiek zainteresowanie płcią przeciwną... może jemu się to zmienia? Już widzę jak Jack wstaje rano i stwierdza: W tym stuleciu faceci. Mimo wszystko, to dziwne, że już pominę ogólną bierność Jacka w tej fabule. Gównie próbował nie umierać i podrywał facetów.
Druga sprawa. To niesamowite, że mamy serial sf w którym najlepszą i poniekąd najsympatyczniejszą postacią jest pedofil. Nie sądziłem, że kiedyś dożyję takiego dnia. Szczerze mówiąc mam mieszane uczucia co do tej postaci, ale z całą pewnością przekraczała ona pewną granicę. Czy to dobrze, to już każdy mósi ocenić sam. Z mojej strony podobał mi się fakt, że nie przedstawiono go zwyczajowo jako potwora, ale zadano sobie faktycznie trud dostrzeżenia w nim istotę ludzką. To było bardzo odświeżające. 

Ogólna Ocena: 8/10



środa, 31 sierpnia 2011

2.5 D, czyli czemu współczesne kino jest do D...

Siedzę więc sobie w kinie. Dopłaciłem za film 3D. Dopłaciłem, bo w wersji 2D nie puszczali, a chciałem film obejrzeć. Co dostałem za wydanie dodatkowych pieniędzy? Niewygodne okulary, od których boli mnie jak cholera nos i ciemny ekran, na którym trudno cokolwiek zobaczyć. Wow, ale kurwa biznes. Naprawdę nie mam nic przeciwko filmom 3D. Pod warunkiem, że są faktycznie w 3D. A nie, jak określił to jeden z moich znajomych (nie mogę sobie przypomnieć który) 2.5 D.
Pamiętam kilka lat temu do kin weszło U2 3D. Jako wieloletni fan irlandzkiej grupy pośpieszyłem do kina... i to co zobaczyłem, było niesamowite. Pałeczki uderzające o perkusję, muzycy biegający po scenie, ujęcia z tłumu pełne głebi. Widziałem ten film dwa razy i dwa razy byłem pod wrażeniem.
Jakiś czas później nadszedł Avatar. I znów zostałem wbity w ziemię. Film był widowiskowy i wyglądał wspaniale w 3D. Wszyscy mówili o początku nowej ery dla kina. O wszechobecnych produkcjach 3D. I faktycznie, pojawiło się sporo, świetnie wyglądających w 3D filmów animowanych. Oraz masa, z braku innego słowa, oddającego moje podejście do tematu, gówna.
Problemem nie jest tu fakt, że kręci się filmy w 3D, problemem jest fakt, że się tego nie robi. Avatara nakręcono w 3D. U2 3D nakręcono w 3D. Transformers 3 nakręcono w 3D (Michael Bay poświęcił 9 miesięcy, na stworzenie bardziej przenośnych kamer 3D, na potrzeby filmu). I te filmy wyglądały świetnie i naprawdę wiedziałem, za co dopłaciłem tą dodatkową kasę.
Conan nie był nakręcony w 3D. Thor nie był nakręcony w 3D. Nowi Piraci z Karaibów ponoć byli, choć ja jakoś tego nie dostrzegłem. Jak więc to się stało, że Conan, Thor czy Clash of Titans weszli do kin w 3D, zmuszając nas do dopłaty i noszenia przez cały film tych cholernych okularów? Postprodukcja. Wspaniały system w którym twórcy nie muszą się męczyć i wydawać dodatkowej kasy, by nakręcić film w 3D. Zamiast tego po prostu poprawiają go po fakcie i sprzedają, jako pełnoprawne 3D. Jeśli mam być całkowicie szczery, dla mnie to oszustwo. To tak, jakby ktoś dosypał do wody trochę cukru i sprzedawał ją jako Coca Colę. Jedna wielka bzdura. Bądźmy szczerzy, Thora (który poza tym, był całkiem przyzwoitym filmem), poza scenami akcji, dało się oglądać bez okularów. W Conanie nawet w scenach akcji, ja w pewnym momencie zdjąłem okulary i prawie nie zauważyłem różnicy. Tylko taką, że pojedyncze elementy scenerii były odrobinę rozmyte. Aha i napisy nie wystawały z ekranu. Oto najbardziej 3D element przeciętnego filmu 3D, napisy na dole, które wystają do przodu i za cholerę nie da się ich przeczytać. Przynajmniej ja zawsze mam z tym problem, więc szybko przestaję zwracać na nie uwagę.
To naprawdę straszne, ale w Transformersach nawet w scenie dialogowej, było szerokie ujęcie pokazujące głębię pomieszczenia i fakt, że jedna postać siedzi wyraźnie bliżej ekranu, niż druga. Poczucie głębi. W Conanie nie było widać głębi nawet w szerokich ujęciach górskiego krajobrazu. Tym większy był mój szacunek do X-Men: First Class (który ogólnie był świetnym filmem), za to, że film ten był w starym dobrym 2D.
Podsumowując, nie mam nic przeciw filmom 3D, tak długo jak są 3D, a nie wielką ściemą. Powinno być jakieś prawo nakazujące twórcom umieszczać na plakatach wielki napis: "3D (tak naprawdę to nie)".
Co ciekawe, najbardziej 3D elementem projekcji Conana, był trailer Bitwy Warszawskiej, która kosztowała 10 razy mniej niż Conan, a mimo to, wygląda na to, że jest prawdziwym, porządnym 3D.