wtorek, 2 grudnia 2014

Listopad z serialami

Zacznijmy od Doctora. Wreszcie nadeszły jego dwa finałowe odcinki i... były świetne. Gdyby reszta sezonu miała taki poziom, nie miałbym na co narzekać... Tak, to znaczy, że będę narzekał. Ale po kolei, zacznijmy od pozytywów, czyli głównie tych dwóch ostatnich odcinków. Michelle Gomez była absolutnie genialna w roli Missy. Zaprawdę uwielbiałem Johna Simma w roli Mistrza, ale wersja Michelle całkowicie go zmiotła. Na koniec naprawdę miałem nadzieję, że Missy zostanie nową towarzyszką Doctora. Jego próby zapanowania nad nią mogłyby spokojnie zapewnić nam najlepszy sezon w długiej historii tego serialu. Ale tak czy inaczej cieszę się, że pozbyliśmy się Clary. Niestety była ona zdecydowanie najmniej interesującą z "nowożytnych" towarzyszek Doctora. Przynajmniej dostaliśmy bardzo fajne zakończenie, w którym obydwoje skłamali. I Nick Frost w roli Mikołaja! Już nie mogę się doczekać odcinka świątecznego [edit: jak się okazuje, w odcinku świątecznym będzie Clara... crap].
A teraz odnośnie samego sezonu... był głupi. Jasne, ten serial już dawno odrzucił logikę, ale przynajmniej zwykle odrzuca ją na korzyść frajdy. Kill the Moon nie było frajdą. Było nudnawym odcinkiem z absurdalnie głupią fabułą i jeszcze gorszym zakończeniem. Księżyc jest smoczym jajkiem i zamknięty w nim stwór zaraz po wyjściu jest w stanie znieść jajko będące dokładną repliką tego z którego wyszedł... czyli znieść jako większe od niego samego. A Doctor stoi obok i zachowuje się jak dupek, oceniając nas niczym Q w Star Treku. I nawet nie chcę myśleć o tym, jak bardzo twórcy nie rozumieli jak działa grawitacja. Bo nawet twórcy filmu Gravity bardziej to ogarniali (a oni totalnie nie ogarniali). I jak przy tym jesteśmy, większa ilość tlenu w atmosferze ocali nas przed pożarem... pewnie dlatego strażacy zawsze starają się dostarczyć pożarowi jak najwięcej tlenu, logika. Że nie wspomnę o tym, że nadmiar drzew (i produkowanego przez nie tlenu) w połączeniu z wielkim pożarem, był jedną z przyczyn wymierania permskiego, znanego też jako największe z Wielkich Wymierań. Ale prawdziwy problem polega na tym, że nie było nic, co mogłoby te wszystkie idiotyzmy równoważyć. Finał piątego sezonu doprowadza mnie do szału, za każdym razem kiedy próbuję go brać na logikę, co nie zmienia faktu, że świetnie się go ogląda. Tu niestety tego zabrakło. Kilka fajnych odcinków to za mało, jeśli nie ma wśród nich czegoś na miarę The Time of Angels czy The Girl in the Fireplace. Więc ogólnie, świetny Doctor, dobry finał, kiepski sezon.

A teraz Supernatural... nie, sorry, niestety to tylko Constantine. Będę szczery, nie oglądam Supernatural (głównie z powodu odstraszającej ilości sezonów, która do tego cały czas rośnie), ale widziałem kilka odcinków i były całkiem fajne. I mam wrażenie, że Constantine jest dokładnie tym samym, tylko jakby... nie fajnym. Sleepy Hollow przynajmniej próbowało jakoś się wyróżnić, dać nam na dzień dobry wątki tajnych organizacji i uwikłania Ojców Założycieli w magiczną wojnę. Constantine nie wysilił się nawet na to. Mógłbym rozwodzić się długo nad tym, co nie działa w tym serialu. Mógłbym też krótko wspomnieć o rzeczach fajnych, ale to na nic. Wszystko sprowadza się do tego, że tych kilka pierwszych odcinków nie dało mi żadnego powodu, by oglądać dalej. Szkoda, bo była okazja, by zrobić coś ciekawego. Mroczną, poważną historię o czarnej magii ze świetnym antybohaterem. To już samo brzmi jak opis serialu HBO. Niestety zamiast tego dostaliśmy gorszą wersję Supernatural. Jeśli będę miał na to ochotę, to po prostu obejrzę Supernatural i na tym przygodę z tym serialem pewnie zakończę.

The Flash... tu krótko. Ten serial jest po prostu przeciętny. Nie mogę mu zarzucić nic konkretnego, ale trudno również znaleźć coś szczególnie dobrego. Po siedmiu odcinkach rządzi głównie nijakość. Jedynie wątek który daje nadzieję to dr Wells.

The Arrow, jak jesteśmy w tym zakątku serialosfery, nadal trzyma poziom. Choć w tym miesiącu nie zaszaleli raczej z ilością odcinków. Niemniej Arrow konsekwentnie utrzymuje klimat street level superhero i robi to lepiej niż jakikolwiek poprzednik. Jedyne czego brakuje, to większa ciągłość. Rozbijanie tej fabuły na pojedyncze historyjki sprawia, że traci ona impet. I wyraźny niedobór Johna Barrowmana w kolejnych odcinkach też daje się serialowi we znaki.

Tymczasem Agents of SHIELD coraz wyraźniej staje się świetne. Po tragicznym pierwszym sezonie chyba nikt nie spodziewał się takiego powrotu. Fabuła pędzi do przodu w wyraźnym kierunku, dając widzom to poczucie wyścigu pomiędzy dobrymi i złymi. Mnożą się wątki szpiegowskie nawiązujące stylem do drugiej części Kapitana Ameryki. Nowe postacie są świetne, stare są lepsze niż były. I do tego Ward. W pierwszym sezonie uważałem go za najnudniejszą postać, jaka kiedykolwiek pojawiła się w serialu Jossa Whedona, teraz uważam go za jedną z najciekawszych. Zwłaszcza w tym miesiącu, każda scena z jego udziałem, była ciekawa i trzymająca w napięciu. Ogólnie (i nie spodziewałem się, że to kiedyś napiszę) Agents of SHIELD jest w tym momencie najlepszą serią w tym zestawieniu.

Tymczasem w Gotham dobrze się dzieje. To znaczy w samym mieście dzieje się bardzo źle, ale to bardzo dobrze dla serialu. Zaprawdę mógłbym obejrzeć całą serię w której nieletni Bruce i Celina przeżywają przygody na ulicach Gotham i spotykają wśród bezdomnych dzieci przyszłych wrogów Batmana, podczas gdy Bullock i Alfred łączą siły, by wyciągać dzieciaki z kłopotów (pewnie działałoby to lepiej jako kreskówka). I Gordon też znacząco zyskał, odkąd jego życie się zawaliło i zaczął zjeżdżać równią pochyłą. Do tego wątek walki o władzę nad miastem coraz wyraźniej wychodzi na pierwszy plan, przyćmiewając motyw "zabójstwa tygodnia" co też należy uznać za spory plus. Gotham wyraźnie zaczyna odnajdywać swój styl i podnosić poziom. Nie powiem jeszcze, że w pełni mnie przekonali, ale z pewnością są na dobrej drodze.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Październik z serialami

Za oknem zimno, ciemno, deszczowo i nieprzyjemnie... Ale od czego są seriale. Sezony rozkręciły się już na dobre i o większości z nich można powiedzieć już coś konkretnego.

Doctor Who powoli zbliża się do końca. Zostały już tylko dwa finałowe odcinki, w związku z czym, możemy chyba wysilić się na pewne podsumowanie tego sezonu (choć faktycznie zrobię to za miesiąc). Niestety nie jest dobrze. Można wręcz powiedzieć, że jest źle. To znaczy Peter Capaldi jest genialny w roli Doctora i zdarzały się w tym sezonie dobre odcinki, ale mam poczucie, że na każdy z nich, przypadał jeden absurdalnie głupi i jeden nijaki. Najlepszym przykładem jest trója: świetny Mummy on the Orient Express, nijaki Flatline i tragiczny Kill the Moon (serio, księżyc to smocze jajo? ehh, choć z drugiej strony it is known... ehhh). Pozostaje mieć nadzieję, że finał podciągnie to wyżej, bo inaczej będzie świetny Doctor z najgorszym sezonem.


Agents of SHIELD zdecydowanie trzyma tytuł serialu, który najbardziej poprawił się pomiędzy sezonami. Wprawdzie nie skorzystali z okazji z Lucy Lawless, ale poza tym, trudno narzekać. Nowe postacie są świetne, stare stały się ciekawsze, nawet Skye i Ward przestali irytować. Fabuła stała się dużo ciekawsza i póki co kolejne odcinki trzymają solidny poziom. Jeśli uda się utrzymać to w kolejnych miesiącach, Agents staną się faktycznie kolejnym świetnym serialem Whedona.

Arrow i Flash czyli dwa seriale DC, jak się okazuje, zapewne nie łączące się z filmami. Pierwszy zaczął trzeci sezon i choć początek wywoływał u mnie pewne wątpliwości, muszę przyznać, że ostatecznie uznaję go za najlepszy z dotychczasowych w tym serialu. Da się poczuć, że świat się powiększył, i miasto Olivera jest tylko małym elementem większej całości. Niestety Flash nie podziela tego poziomu. Po prostu po X-Men: Days of Future Past trudno być pod wrażeniem tego, jak moce Flasha są przedstawione w serialu. Na razie twórcy mogą sobie z tym poradzić stwierdzając, że Barry jest dopiero na początku swojej drogi, ale na dłuższą metę zacznie się to rzucać w oczy. Arrow jest bohaterem na tzw. street level więc nie wymaga widowiskowych efektów, ale Flash może być już krokiem za daleko.

Gotham czyli serial który naprawdę chciałbym lubić. Bo na oko mają wszystko, świetne przedstawienie miasta, genialne postacie (Pingwin wygrywa wszystko), ciekawy wątek walki o władzę wśród mafiozów. Niby wszystko jest na swoim miejscu... poza fabułą. I to dziwne, bo są momenty kiedy wydaje się, że twórcy próbują czegoś bardziej poważnego i dojrzałego, ale w ostatniej chwili tchórzą i uciekają w uproszczenia i wyświechtane rozwiązania. Tak jakby sam serial nie do końca mógł się zdecydować, na ile poważny ma być. Co za tym idzie, ja nie wiem jak poważnie mam go brać. Ogólnie, mam bardzo mieszane uczucia, wahające się między zachwytem i znudzeniem. Jeszcze nie wiem, co wygra.

Constantine to serial o dupkowatym egzorcyście z brytyjskim akcentem. Ani główny bohater, ani fabuła nie są tak fajne jak w komiksach. Poza tym, trudno coś powiedzieć po jednym odcinku. Nie był zły, nie był jakoś szczególnie porywający. Wyglądał trochę jak podróbka Supernaturals. Niestety nasza tv zawiera już Supernaturals, więc nie za bardzo widzę powód, by tworzyć kolejne.

środa, 1 października 2014

Wrzesień z serialami

Oto i zaczął się wrzesień, a wraz z nim nadeszły seriale. To znaczy, część seriali. Część zacznie się dopiero w przyszłym miesiącu, ale nimi zajmiemy się następnym razem. Tymczasem dzisiaj mamy trzy tytuły w tym dwa powroty i jeden debiut. Po kolei więc:

Agenci SHIELD powracają. Powiem szczerze, nie byłem zbytnim fanem pierwszego sezonu. Był nijaki, nudnawy, pozbawiony interesujących postaci. Zapewne nawet nie spojrzałbym na drugi sezon, gdyby nie wydarzenia ostatnich kilku odcinków, pokazujące konsekwencję drugiej części Kapitana Ameryki.
Drugi sezon kontynuuje ten wątek, przedstawiając nam świat, w którym główni bohaterowie są uciekinierami toczącymi tajną wojnę zarówno z Hydrą jak i z amerykańskim rządem. I muszę przyznać, robią to w całkiem niezłym stylu. Tym razem czuć zagrożenie, nieufność i tajemniczość. Widać narastającą desperację naszych bohaterów. To dużo lepszy początek niż mieli w zeszłym roku, pozostaje zobaczyć, czy utrzymają poziom. Dodatkowo w obsadzie pojawia się Lucy Lawless co zawsze liczy się jako zaleta.

Tak konkretnie mówiąc, Doctor powrócił na ekrany jeszcze w sierpniu, ale nie czepiajmy się szczegółów. Tych pierwszych kilka odcinków z nowym Doctorem zawsze jest trochę dziwnych, ale muszę przyznać, że Peter Capaldi znacząco ułatwił proces przystosowawczy. Jego wersja Doctora jest tak bardzo inna od dwóch poprzedników, a równocześnie na tyle znajoma, że bardzo łatwo się przestawić. Nie do końca rozumiem jego nagłą niechęć do żołnierzy, ale to pewnie wyjaśni się przed końcem sezonu. A tymczasem, jest dobrze. Wprawdzie brakuje mi naprawdę pamiętnych odcinków, jak Blink czy The Time of Angels, ale seria póki co trzyma poziom dając jeden solidny odcinek po drugim. A Capaldi zdecydowanie wnosi świeżość ze swoją eksploracją mrocznej strony Doctora, w czym idzie zdecydowanie dalej, niż jego poprzednicy. Do tego stopnia, że chwilami można zadać sobie pytanie, czy Doctor nadal jest bohaterem, czy może już tylko "mad man with a box".

I wreszcie najbardziej oczekiwana premiera tej jesieni.To trochę zaskakujące, bo początkowo chyba nikt nie wziął tej serii na poważnie. Batman bez Batmana? Ja od razu machnąłem na to ręką. Ale później rozkręciła się machina promująca serial i ludzie w filmikach na YouTubie mówili i pokazywali wszystkie właściwe rzeczy. Tak, że kiedy serial do nas dotarł, miał już u mnie status najbardziej oczekiwanej serii roku. A potem obejrzałem pierwszy odcinek i mówiąc szczerze, miałem mieszane uczucia. Być może spodziewałem się zbyt wiele, ostatecznie po tym jak The Shield i Hannibal wprowadziły nową jakość odpowiednio do historii o policjantach i psychopatycznych zabójcach, miałem prawo oczekiwać czegoś podobnego. Marzyła mi się seria łącząca cyniczne spojrzenie na korupcję systemu z The Wire z mrocznym klimatem Siedem (którego akcja sama, równie dobrze mogłaby toczyć się w Gotham). Oczywiście Gotham nie jest niczym podobnym, niemniej nie oznacza to, że jest gorsze. Choć pierwszy odcinek miał sporą wadę w postaci opowiadanej historii. Fabuła była po prostu słaba, pędziła zbyt szybko i wprowadzała za dużo elementów, w większości przypadków robiąc to dosyć nieporadnie. Ale było też coś, co sprawiło, że przymknąłem na to oczy. Miasto. Gotham Burtona było groteskowe, Schumachera przesadzone, a Nolana nijakie. Na tym tle ta nowa wizja trafiła prosto w dziesiątkę. Gargulce i gotycka zabudowa są na miejscu, ale tkwią w tle, filtry kolorów nadają obrazowi trochę nierealistyczny posmak, Bullock ubiera się jakby tropił Ala Capone i jeździ samochodem ze starego filmu detektywistycznego, a mimo to jest całkowicie na miejscu. To Gotham jest ponadczasowe, realistyczne i oderwane od realizmu równocześnie. A zasiedlające je postacie tylko pogłębiają to wrażenie. Szaleńcy, gangsterzy i skorumpowani gliniarze, wszyscy żyjący w swoim mały ekosystemie, gdzie Don Falcone wydaje się najrozsądniejszą osobą w okolicy. Co więcej, w drugim odcinku, gdzie scena jest już ustawiona, twórcy mogą się skupić na opowiadaniu historii i jak się okazuje, robią to dosyć sprawnie.
W tym momencie jedyny zarzut jaki mam, to sam Jim Gordon. W szalonym świecie pełnym groteskowych postaci przypadł mu niewdzięczny obowiązek bycia ostoją normalności, co już samo w sobie czyni go mniej interesującym niż Bullock czy Pingwin (póki co te dwie postacie całkowicie dominują tę serię), ale co gorsze, wydaje się, że Jim nie może przetrwać choć jednej sceny, bez bicia nas w głowę wielkim młotkiem z napisem: "Jestem jedynym uczciwym gliniarzem w mieście!" Mam nadzieję, że to jedynie punkt wyjścia i z czasem zobaczymy, jak poza odwagą i szlachetnością wykształca on też spryt i zaczyna grać systemem (jak McNulty w The Wire). Inaczej nie mam pojęcia jak uda mu się dożyć nadejścia Batmana.

To tyle na ten miesiąc, w kolejnym swoje premiery mają jeszcze Constantine, The Flash i wraca The Arrow.

czwartek, 18 września 2014

Hobbit vs Rasizm

Jak powszechnie i bezsprzecznie wiadomo, brać fandomowa to jedna wielka banda seksistowskich rasistów. Bo jaki inny powód moglibyśmy mieć, by interesować się światami opartymi na średniowieczu, ba, czasami wręcz je idealizować. Jak wiadomo, średniowiecze to wstrętny okres, gdy biali mężczyźni okładali się nawzajem mieczami w ogólnej pogardzie dla sztuki i nauki, a kobiet to nie wypuszczano z kuchni. A jak już się wypuściło, to zaraz jakiś zbój porwał i biali mężczyźni mieli okazję do kolejnej przygody, by takową niewiastę, niczym jakiś rekwizyt, ratować z kłopotów. Co za tym idzie, wszyscy którzy lubią Władcę Pierścieni, Grę o Tron, czy (Cthulhu broń) Conana, to jak nic seksistowscy rasiści. Ale na szczęście, coś się w świecie fantasy ruszyło, kampania przeciw rasizmowi, poprowadzona przez jednego z guru współczesnego kina fantasy, Petera Jacksona.

Swego czasu Star Trek przeszedł do historii sceną po prawej. Był to pierwszy pocałunek białego mężczyzny i czarnej kobiety w amerykańskiej tv. Niestety minęły dekady i sf (a w szczególności sam Star Trek) przestało być na pierwszej linii postępu w kwestii równości. Na szczęście pałeczkę przejęła fantasy i oto Hobbit. Pustkowia Smauga zapewnił nam wątek miłości ponad podziałami rasowymi. Tauriel i Kili, dwójka młodych kochanków w świecie, który nie toleruje ich związku. Naprawdę wzruszyłem się w tej sali kinowej i pomyślałem sobie: Jak to dobrze, że już nie ma rasizmu w świecie fantasy. Niestety później przeczytałem komentarze na forach internetowych (robię to rzadko, ze względu na sympatię, jaką darzę swoje szare komórki, niestety tym razem nie dało się uciec) i nie uwierzyłem własnym oczom. Herezja! Hańba! I dużo gorsze słowa padały z wszystkich stron. Przecież wszyscy wiedzą, że elfy i krasnoludy nie mogą mieć wątku miłosnego. I zadałem sobie pytanie: czemu? Przecież nikogo nie oburzało, kiedy inny brodaty jegomość (Aragorn) zapałał odwzajemnioną miłością do elfki. I to księżniczki, a nie zwykłej leśnej panny. Więc jak to? Aragornowi wolno, a Kiliemu już nie? A w czym Kili jest gorszy? Bo niższy, bo krasnolud? Otóż to. Wyszło szydło z worka, człowiekowi wolno, ale krasnolud łapy precz. Toż to jawna dyskryminacja, rasizm, wertykalizm nawet!!! (tak, wertykalizm faktycznie oznacza coś zupełnie innego)
I rozglądam się dalej i co widzę? Krasnoludy do jaskiń, elfy na drzewa! Jawna segregacja rasowa i to na każdym kroku. Krasnolud nie może popijać wina i tańczyć z driadami, a elf sączyć piwa w jaskini, pracując nad wiertłem parowym. A czy ktoś spytał tego elfa i tego krasnoluda, co oni chcą robić i w kim się kochać? Nie! A czemu? Bo elfy i krasnoludy nie istnieją. Co więcej, według mojej wiedzy, nigdy nie istniały. A to oznacza, że mogą robić, co tylko zamarzy się autorowi.
Jasne, ktoś zaraz powie: Ale czy taki niekrasnoludzki krasnolud to nadal krasnolud, czy już niski, brodaty elf? Dobre pytanie, a odpowiedź brzmi: Jest dokładnie tym, czym nazwał go autor, bo ani on, ani krasnoludy, ani elfy nie istnieją. W tym wypadku autorem jest Peter Jackson i on powiedział, że ma być tak. Gdyby trzymał się bardziej wizji Tolkiena, mielibyśmy krasnoludy w kolorowych wdziankach, które popijają wino grając na fletach. Więc w zestawieniu, sądzę, że wyszliśmy zdecydowanie na plus.
Więc, zanim następnym razem powiesz, że coś nie pasuje do elfów czy krasnoludów, pamiętaj: Elfy i krasnoludy nie istnieją! I dobrze, bo w przeciwnym razie fandom fantasy byłby straszną bandą rasistów.

Jeśli o mnie chodzi, to mam do tego wątku całkowicie obojętne podejście. Pasował do historii opowiadanej przez PJ, ale jakoś się nie wybijał. Za to reakcje internautów były i nadal są naprawdę wspaniałe.




To tyle na dzisiaj, od przyszłego miesiąca wrócę do częstszych aktualizacji, wraz z rozpoczęciem sezonu serialowego. W tym roku mamy aż pięć serii na podstawie komiksów więc pewnie będę je podsumowywał na końcu każdego miesiąca.

piątek, 27 czerwca 2014

I żywy stąd nie wyjdzie nikt, czyli odrobina autopromocji

"I żywy stąd nie wyjdzie nikt" to zbiór opowiadań, który właśnie ukazał się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Zbiór o tyle ciekawy, że wśród 10 tekstów pojawił się również jeden autorstwa mojej skromnej osoby.
Więc, jeśli chcecie zobaczyć, jak mój styl pisania broni się, kiedy piszę prozę, to zachęcam. Opowiadanie nosi tytuł "47. Oddział Zwiadu Imperialnego" i ponoć jest najsłabszym w zestawieniu, co osobiście uznaję za dowód na to, jak dobre są pozostałe. Więc, miłej lektury. 
http://fabrykaslow.com.pl/ksiazki/i-zywy-stad-nie-wyjdzie-nikt

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Game of Thrones, odc. 40: The Children (4x10)

"Ludzie umierają przy kolacji, w łóżku i na nocnikach."
- Littlefinger, dwa odcinki temu.

"Jego kiszki rozluźniły się w momencie zgonu. (...) Fetor, który wypełnił wychodek, świadczył jednak dobitnie, że często powtarzany żart o jego ojcu był tylko kolejnym kłamstwem. Okazało się, że Tywin Lannister wcale nie srał złotem."
- George R.R. Martin, "Nawałnica Mieczy"

I oto nadszedł ten smutny dzień, kiedy Gra o Tron po raz kolejny opuszcza nas na prawie dziesięć miesięcy. Przynajmniej odchodzi z przytupem. Tym razem ciosy spadły w ósmym i dziesiątym odcinku, zamiast w tradycyjnym dziewiątym. Prawdę powiedziawszy, w skali całego sezonu, dziewiąty tym bardziej wydaje się zbędny.

Ale skupmy się na rzeczach najważniejszych, a te wyrażają się w jednym zdaniu... Przestańcie zabijać postacie, które nadal żyją w serialu! Co jest nie tak z tymi ludźmi?
Ogólnie, wątku Brana będę się odrobinę czepiał. Po pierwsze, Dzieci. Widzowie mają prawo być trochę zagubieni ich obecnością, jako, że serial był generalnie dosyć oszczędny w informowaniu nas o tych istotach. I pisząc to, mam na myśli, że wspomniano o nich raz, jeszcze w pierwszym sezonie. Otóż Dzieci Lasu, to magiczne istoty, które zamieszkiwały Westeros przed nadejściem Pierwszych Ludzi. To one sadziły Czardrzewa i uczyły ludzi o Starych Bogach. Nie pamiętam, by miotały Kulami Ognia, ale pamięć już nie ta co kiedyś, więc głowy nie dam. No i jest Trójoki Kruk, kim on jest, tego nie wiedzą nawet niektórzy czytelnicy książek, więc nie będę zdradzał. Niemniej każdy, kto czytał wydane niedawno w Polsce opowiadania o Dunku i Jaju (Rycerz Siedmiu Królestw) powinien natychmiast rozpoznać wzmiankę o "tysiącu i jednym oku". Gdybym był czepialski (a przecież nie jestem), mógłbym jeszcze wspomnieć, że w serialu pan Kruk wyglądał, jak starzec siedzący pośród korzeni. W książkach jego opis był odrobinę bardziej klimatyczny.
Z drugiej strony, można podnieść argument, że w książce nie było żadnego trójokiego kruka, była trójoka wrona. Co zresztą zawsze wydawało mi się dziwne, bo wspomniany człowiek, zanim powiedziano mu, że może zostać kim tylko zechce i postanowił zostać częścią drzewa (ale suchar), miał w swoim przydomku słowo kruk. Być może to znak, że George w połowie drogi zmienił koncepcję, odnośnie tego za jakim dużym, czarnym ptakiem ma podążać Bran (dwa zdania, dwa suchary... jestem z siebie dumny). Jest też kwestia tego, że brodacz w serialu zdawał się posiadać dwoje sprawnych oczu, co trochę psuje to przysłowie o "tysiącu i jednym oku". Więc kto wie, może to naprawdę zupełnie inna postać.
Ale to nie wszystko. I tak, wiem, że jestem już trzy obrazki wgłąb tego postu i nadal piszę o Branie, ale to finał sezonu, więc nie zamierzam się śpieszyć. Otóż widzę w tym zakończeniu pewien znaczący problem. Tak, Bran wreszcie, po dwóch sezonach, dotarł na miejsce, ale nadal nie wiemy czemu tak właściwie powinniśmy się tym przejmować? Jasne, Jojen w kółko powtarzał, że to bardzo, bardzo ważne, ale on nie żyje, więc kogo obchodzi co on myślał? W książkach George dał nam jeszcze jeden rozdział, w którym tłumaczył, czego Bran będzie się uczył i w jaki sposób może to mieć decydujące znaczenie dla całej historii. Tutaj stary dziad powiedział, że nauczy go latać i tyle, koniec. Do zobaczenia za dziesięć miesięcy. To nie był dobry sposób, na zamknięcie tego wątku.
A jak jesteśmy przy zamykaniu wątku, to muszę zauważyć, że tym sposobem dotarliśmy prawie do końca wątku Brana w piątym tomie. Czy to znaczy, że teraz czeka nas sezon bez Hodora? A może twórcy zaczną spoilerować kolejne tomy, lub wymyślą własny wątek, by zapewnić nam wymaganą dawkę Hodorowania? Oto jedno z najważniejszych pytań, które będą nas trzymać w napięciu przez kolejny rok.

A teraz pomówmy o innych dzieciach. Takich trochę większych i jakby to powiedzieć... ziejących ogniem i mordujących inne dzieci. Ale zanim przejdziemy, do dramatyzmu i powagi sytuacji, chciałbym zauważyć, że suknia Dany w tym odcinku, jest ewidentnie wzorowana na kostiumie Power Girl. Czy to znaczy, że Matka Smoków też nie miała pomysłu na własne logo (a teraz suchar zrozumiały tylko dla garstki ludzi czytających komiksy DC, idzie mi coraz lepiej)?
Tak czy inaczej, władczyni Meereen nauczyła się w tym odcinku dwóch rzeczy. Po pierwsze, że danie ludziom wolności nie rozwiązuje wszystkich problemów, co stoi w wyraźnej sprzeczności z zakończeniem każdego amerykańskiego filmu "historycznego", jaki w życiu widziałem. Po drugie, że smoki są faktycznie niebezpiecznymi stworzeniami. Kto mógł się tego spodziewać? No cóż, zapewne nie ktoś wychowany na filmach o ludziach (i osłach) ujeżdżających smoki... oraz Dany. Te dwie rzeczy pewnie się ze sobą nie łączą. Nie wiem, czemu o tym piszę... nieważne. Z drugiej strony w sumie trudno powiedzieć coś więcej o tym wątku. Zdecydowanie pasował tematycznie do odcinka i scena z zakuwaniem smoków w łańcuchy była fajna (zwłaszcza, jeśli weźmiemy poprawkę na to, że jednym z licznych tytułów Daenerys jest "Wyzwolicielka z Okowów"), ale nie dawał nam żadnego spojrzenia w przyszłość. Niczego, na co moglibyśmy czekać.

Tymczasem słudzy Ognistego Boga wreszcie odnajdują miejsce, którego mieszkańcy podzielają ich zamiłowanie do palenia ciał. I postanawiają uczcić to konną szarżą w środku cholernego lasu! Widać Stannis jest fanem Ostatniego Samuraja. Osobiście tez bardzo lubię ten film (mimo absurdalnej ilości bzdur, które zawiera), co nie zmienia faktu, że podobna szarża jest wyjątkowo głupim pomysłem. Na szczęście dla "jedynego słusznego" króla, konnica (podobnie jak we wspomnianym filmie) trafiła na bandę niezorganizowanych idiotów nie potrafiących sformować nawet najprostszego szyku. Niemniej, pomijając ten drobny zarzut, muszę przyznać, że Stannis zrobił coś, czego nie spróbował nawet zrobić żaden z pretendentów do tronu. Ocalił królestwo! Dany, Renly nawet Rob, byli zbyt zajęci walką o władzę i zemstę i wyzwalaniem niewolników. Nikt nawet nie pomyślał o obronie Westeros. Dlatego też, od tego momentu, choć sam nie wierzę, że to mówię, Stannis jest jedynym pretendentem, który naprawdę ZASŁUGUJE na to cholerne krzesło. I co ważniejsze, w tym wątku mieliśmy prawdziwą zmianę w stanie gry. I to zmianę, którą możemy zrozumieć.

Mam jedno, bardzo ważne pytanie... Dlaczego wszyscy gryzą Ogara?! Dajcie mu spokój, ten człowiek chce tylko zjeść w spokoju kurczaka. To nie jest Walking Dead! Ehh... Niemniej walka była fajna, zaczynała się jak bardzo filmowy pojedynek (nie)rycerzy, a kończyła jak burda między dwójką nieustępliwych wojowników gotowych sięgać po kamienie, zęby i kopniaki.To pasowało do starcia między tą dwójką. No i to spojrzenie Aryi w czasie rozmowy z Ogarem. Aż ciarki przechodziły. To jest dokładnie to samo, co robi Sean Bean. Wpatruje się w kamerę z tą dziwaczną intensywnością, sprawiającą, że nie musi robić ani mówić nic więcej. Maisie Williams ma zapewnione role bad-assów i seryjnych zabójców do końca życia. Że nie wspomnę o ostatniej przemowie Ogara, klasa. I ten moment, kiedy na końcu Arya zabiera jego złoto i odchodzi. To się nazywa pojętna uczennica. Choć przez chwilę miałem nadzieję, że zostanie z Brienne. To znaczy, wiedziałem, że to się nie stanie bo znam książki, ale z drugiej strony, w książkach Arya nie miała scen dialogowych z Tywinem, a Ogar nie walczył z Brienne, więc kto wie co może się stać w serialu. Tak czy inaczej, Arya wreszcie ruszyła w drogę, używając monety od magicznego skrytobójcy. Chyba wszyscy domyślamy się, gdzie to ją może zabrać... Do górskiego klasztoru Ligi Cieni, gdzie Liam Neeson nauczy ją sztuki bycia ninja. I tak, właśnie zasugerowałem, że Arya zostanie Batmanem tego świata, przepraszam wszystkich fanów Assasin Creed, ale Batman jest po prostu lepszy. Mając do wyboru między assasinem a Batmanem, zawsze wybiorę Batmana... Gorąca Bułka może robić za Alfreda.
I dla tych, którzy zastanawiają się nad losem Ogara. Stara zasada mówi, że dopóki nie zobaczymy ciała, postać żyje. W książce nic nie było powiedziane wprost, ale jeden z fragmentów wyraźnie sugerował, że Sandor nadal oddycha. Jak będzie w serialu? Trudno powiedzieć. I tak swoją drogą, kiedy Ogar stracił swój hełm? Bo zauważyłem jego brak dopiero teraz, ale wydaje mi się, że nie miał go już od drugiego sezonu. Lubiłem ten hełm, był absurdalnie niepraktyczny, ale wyglądał świetnie.

Dobra, czas przejść do ostatniej sceny. W dniu premiery tego odcinka w USA obchodzono dzień ojca. No cóż, Tyrion miał dla swojego papy aż dwa prezenty. I to była chyba największa zmiana w stanie gry, jaką zaserwował nam ten odcinek i ten sezon. Prawdziwie najpotężniejszy człowiek w królestwie nie żyje. Władza została w rękach nieletniego króla, co oznacza walkę o wpływy między Cersei i Margaery. Do tego Tyrion i Varys dali nogę, LF i Sansa wynieśli się już dawno. W Królewskiej Przystani zaczyna się robić dosyć pusto.

Wracając do samego Tyriona i jego przygód.  Zabrakło mi tu pewnej sceny. W książkach przed
rozstaniem Jaime wyznaje swojemu bratu prawdę o jego pierwszym małżeństwie (jak się okazuje Tysha nie była prostytutką). Tam to jest ten moment który pcha Tyriona w ciemność. Sprawia, że ma on poczucie, że cała rodzina go zdradziła, nawet Jaime. I również przy tej okazji Tyrion informuje swojego brata o wątpliwej wierności jego ukochanej. Rozumiem, że twórcy chcieli skupić sytuację bardziej na Shae niż jakiejś dawnej ukochanej Tyriona, której nigdy nie spotkaliśmy, niemniej ciekawi mnie, jak poradzą sobie z konsekwencjami tej zmiany.
Tak czy inaczej, teraz nasz ulubiony karzeł jest na statku w drodze do innego miejsca. Ci, którzy zastanawiają się, dokąd płynie Tyrion, powinni wrócić do pierwszego sezonu i obejrzeć jeszcze raz scenę, w której Arya (ukryta w czaszce smoka) podsłuchuje rozmowę Varysa z pewną postacią, której nie spotkaliśmy już od kilku sezonów. Choć osobiście mam szczerą nadzieję, że serial znów trochę zboczy z trasy i faktycznie dostaniemy pół sezonu wspólnych przygód Aryi i Tyriona w Braavos. A nawet jeśli nie, to może przynajmniej obydwoje dotrą do swoich celów szybciej niż Gendry.
I tu rzucił mi się w oczy brak epilogu. I w sumie nie tylko mi. Osobiście trochę żałuję bo myślę, że ta scena byłaby świetnym zamknięciem i dokładnie tym, czego ten odcinek potrzebował, by przekonać ludzi, że w następnym sezonie będzie się działo. Z drugiej strony rozumiem, czemu twórcy zdecydowali, że nie ma sensu ściągać tych wszystkich aktorów do Irlandii dla jednej sceny. Mam jednak nadzieję, że przynajmniej zaczną od Stoneheart następny sezon (i naprawdę lepiej nie googloj tej nazwy, jeśli nie chcesz olbrzymiego spoilera).

Another One Bites The Dust:
RIP Jojen, odszedł przed swoim czasem. W serialu był mniej ciekawy niż w książkach, co nie zmienia faktu, że Thomas Brodie-Sangster wycisnął z tej roli wszystko co mógł. Będzie mi go brakować w kolejnych sezonach.

RIP Shea, w serialu była nieporównywalnie ciekawszą postacią niż w książce i ostatecznie, naprawdę będzie mi jej brakować. Sibel Kekilli stworzyła naprawdę wielowymiarową, wiarygodną osobę w miejscu, gdzie George Martin ograniczył się do rekwizytu.

RIP Tywin Lannister, zabity na nocniku przez własnego syna. Szczęśliwego Dnia Ojca Tywin. Byłeś beznadziejnym rodzicem i na końcu się to na tobie zemściło. Cersei i Jaime się zbuntowali, a Tyrion pociągnął za spust. I po raz kolejny, wracamy do motywu wad i słabości. Tywin mógł być świetnym strategiem ale był też nadętym dupkiem, który nie uznawał sprzeciwu i nie dostrzegał rzeczy oczywistych. Zignorował Littlefingera, nie dostrzegał co dzieje się w jego własnym domu, wykoleił wszystkie swoje dzieci i (co najważniejsze) nigdy, nawet na chwilę, nie pozwolił sobie pomyśleć o Tyrionie jako o osobie. Mało tego, nie dostrzegł, że jego najmłodszy syn jest najlepszym graczem i najbardziej godnym następcą. A Tyrion pragnął tak niewiele, jedynie odrobiny szacunku i ojcowskiej miłości. Ale co tu począć, Tywin poszedł drogą Elvisa i umarł w odpowiednim miejscu dla polityka. Będzie mi go brakować i zdecydowanie będzie mi brakować Charlesa Dancea, był genialny od tej pierwszej sceny w której skórował łosia aż do samego końca.

Przemyślenia:
- Te szkielety może wyglądały jak z innej bajki, ale równocześnie wyglądały świetnie.

- Jaime, wybieram cię... czy tylko ja oczekiwałem, że Cersei zaraz wyciągnie Pokeball?

- Tyrion oglądał Zombieland - Rule #2: Always Double Tap

- Gdzie jest Yara? Bo finał ostatniego sezonu sugerował, że będzie ona w jakiś sposób istotna. A tu jedna scena, rachu ciachu i koniec. Do tego jej ojciec nadal żyje. Co z tą trzecią pijawką Mel?

- Myślę, że prawdziwą tragedią tutaj jest fakt, że Arya nigdy nie dostała swojego chleba w kształcie Wilkora od Gorącej Bułki.

I to tyle, jeśli chodzi o czwarty sezon Gry o Tron. Zakończenie było świetne, lecz w moim odczuciu kiepsko ustawiało scenę pod to, co przed nami. A tu robi się niebezpiecznie. Wprawdzie w teorii przed nami jeszcze dwie książki (wątek Jona jest nawet kilka rozdziałów przed końcem 3 tomu), ale wątki Sansy i Brana są już na końcówce 5 tomu, a Dany jest w jego połowie. Brienne w ogóle zeszła z trasy i odkąd opuściła Królewską Przystań przeżywa całkowicie nowe przygody. Wszystko to wskazuje, że już w 5 sezonie D&D mogą sięgnąć po materiał z 6 tomu. Oczywiście, sporo z tego będzie wytworami ich autorstwa (trzymam kciuki za wspólne przygody Aryi i Tyriona), już wiadomo np. że Dorne odegra w serialu większą rolę, niż w książkach (co niezmiernie mnie cieszy). Mało tego, jest pewne, że ostatni sezon serialu ukarze się przed finałowym tomem. Wielu ludzi to martwi, ale mnie osobiście cieszy. Wiem już jak to jest, oglądać tą serią wiedząc co się stanie, miło będzie choć do jednego sezonu podejść z poziomu niewiedzy. Poza tym, książka jest tak rozbudowana, że serial może spoilerować co najwyżej część wątków. I to tyle, przed nami miesiące oczekiwania i 3 kolejne sezony w perspektywie. A tymczasem za nami najlepszy z dotychczasowych sezonów Gry o Tron, co mówię chyba na końcu każdego sezonu, więc oby tak dalej.

środa, 11 czerwca 2014

Game of Thrones, odc. 39: The Watchers on the Wall (4x09)

Dziewiąty odcinek! Wielka bitwa! Cały odcinek na Murze! Dużo trupów!... Chwila... Stop... Grenn? Pyp? WTF!? Ja rozumiem Oberyna czy Ygritte, ale Pypa i Grenna? To się nazywa zaskakujące zgony. GRRM nie żartował, kiedy mówił, że Dan i David są bardziej bezwzględni od niego. Jasne, już wcześniej zabijali postacie, które nadal żyją w książkach, ale nie tak istotne postacie. Czy tak się czują ludzie, którzy oglądają GoTa nie znając książek? Bo to cholernie nieprzyjemne, czemu ktokolwiek chciałby to robić? Co z wami nie tak?

Ale wracając do tematu, ten odcinek wywołuje u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony całkiem widowiskowe sceny walki, świetne dialogi, masa robiących wrażenie momentów i zaskakujące zgony. Z drugiej, czegoś tu jakby brakowało. Dwa lata temu, kiedy spędziliśmy cały odcinek oglądając bitwę, był to naprawdę finał czegoś. Sytuacja do której serial budował przez cały sezon, odcinek po odcinku. Tutaj tego zabrakło. Bitwa o Mur wydawał się jakby dorzucona, pozbawiona prawdziwego znaczenia dla ogólnej fabuły. I to mój główny zarzut względem Watchers on the Wall, twórcy połączyli dwie książkowe bitwy w jedną, odebrali jej siłę i do tego zakończyli w wyjątkowo nierozstrzygający sposób. Tym sposobem, z punktu widzenia całości serii, nie był to zbyt dobry dziewiąty odcinek.

Ale tak poza tym... Olbrzymy na mamutach rozwalające bramy! To zdanie samo w sobie sprawia, że jestem gotów zignorować pozostałe niedostatki najnowszej godziny Gry o Tron. Do tego scena, w której jeden facet zostaje trafiony strzałą olbrzyma, wystrzelony w powietrze i posłany w dół w sam środek bitwy. Czy fragment, w którym kamera obraca się dookoła, pokazując nam kolejne fragmenty pola walki bez cięcia (takie sceny zawsze robią wrażenie, przy takiej ilości elementów). No i Sam. Sam zawsze jest świetny, ale w tym odcinku jakoś szczególnie mnie cieszył.Znajdował kruczki prawne w przysiędze Straży, rozprawiał o miłości z byłymi prawie królami, mówił ludziom, by otworzyli cholerną bramę i strzelał z kuszy do Dzikich. Ogólnie, to był bardzo dobry odcinek dla Sama.

My name is Olly. You killed my father. Prepare to die. Powiedział chłopiec, po czym wystrzelił z łuku Chekhova i zakończył jeden z najbardziej romantycznych związków w tej serii. Jon i Ygritte naprawdę się kochali i do tego nie byli ze sobą spokrewnieni, co jest rzadkością w tej serii. Usłyszeliśmy nasze ostatnie "You know nothing, Jon Snow", po raz pierwszy w Grze o Tron pojawiło się zwolnione tempo... A potem z Muru spadła kotwica! Skąd oni w ogóle mieli kotwicę? Czy Żelaźni Ludzie zostawili ją, kiedy przepływali po szczycie? W sumie nie ważne. Nawet nie będę tego analizował, bo ta scena była zbyt zajebista, by psuć ją czymś tak banalnym jak logika. A no tak, ktoś umierał, prawda? To była naprawdę kiepska kolejność scen. Choć myślę, że spora część problemu wynikała z faktu, że czekaliśmy na tą scenę tak długo. Rok temu związek tej dwójki wydawał się istotny, prawie sezon później cały ładunek emocjonalny wyparował. Może dla ludzi oglądających cały serial za jednym zamachem, ta scena będzie mocniejsza. Ale dla mnie była świetnie zrobiona, ale czegoś w niej brakowało. 

I to jest chyba najlepsze podsumowanie tego odcinka. Technicznie był wspaniałym przykładem widowiskowej kinematografii, ale w skali całego serialu niewiele się tu wydarzyło. I pozbawione rozstrzygnięcia zakończenie jeszcze potęguje to uczucie. Ale jest też pewien pozytyw. Ci dobrzy wygrali! Było to kosztowne, małe i krótkotrwałe zwycięstwo, ale jednak zwycięstwo dla dobra, a w tym serialu to dużo.

Another One Bites The Dust:
RIP Grenn i Pyp, byli dobrymi i wiernymi towarzyszami dla Lorda Snowa. Zginęli na posterunku, w walce, broniąc królestwa, jak przystało na braci z Nocnej Straży. Ich śmierć była nagła i zaskakująca. Pociesza jedynie fakt, że nadal mamy Sama i Edda, co nie zmienia faktu, że Jonowi drastycznie kończą się przyjaciele.

RIP Ygritte, przynajmniej wreszcie dane jej było zobaczyć prawdziwy zamek. Kto teraz będzie nam przypominał, że Jon nic nie wie? Kto będzie mordował niewinnych hodowców ziemniaków? Ygritte i Shae są przykładem, że kobieta wzgardzona to zaprawdę straszna rzecz (nie w sensie, że one jest rzeczą, tylko, że jej wzgardzenie jest... wiecie o co mi chodzi... cholerny język polski).

Przemyślenia:
- Jak oni podpalili taki kawał lasu w zimie? I co więcej, czy to rozsądne? Teraz muszą atakować Mur mając za plecami "Największy ogień, jaki widziała Północ". Co jeśli zmieni się kierunek wiatru i spali całą ich armię?

- Alliser Thorne może i jest dupkiem, ale przynajmniej jest kompetentnym dupkiem. Trzeba to docenić.

- Śmierć ukochanej miała bardzo pozytywny wpływ na charakter Jona. Cały ten sezon nieźle mu szło prezentowanie większego zdecydowania i charyzmy, ale ta scena z kuszą naprawdę pchnęła go o kilka stopni do przodu.

- Foock to zdecydowanie najlepszy sposób wymawiania tego słowa, zawsze kojarzy mi się z Misfits (I'm A Fooking Rocket Scientist).

- Widzieliście tasak kucharza w Czarnym Zamku? To coś było absurdalne. Miło wiedzieć, że przynajmniej ten facet jest gotowy na nadchodzącą zombie apokalipsę.

Za tydzień finał tego sezonu. Sporo wątków do zamknięcia. Co najmniej kilka ważnych postaci na skraju śmierci. Będzie ciekawie. A na koniec, zostawiam was z tym zdjęciem Tyriona.

środa, 4 czerwca 2014

Game of Thrones, odc. 38: The Mountain and the Viper (4x08)

I nadeszła wreszcie walka stulecia.Oberyn Martell zwany Czerwoną żmiją, kontra Gregor Clegan zwany Górą. Starcie które raz na zawsze udowodniło, że włócznie są zajebiste. Niemniej walka ta była jedynie finałem świetnego odcinka i dlatego dojdziemy do niej na końcu. Bo naprawdę jest o czym mówić po tej godzinie. Mieliśmy proces; poważne rozmowy; postacie udające, że są sobą; kolejny atak Dzikich i poważny rozłam w ekipie rządzącej Meereen. I od tego ostatniego chyba zacznę.
Wiecie co wyskoczy w google, kiedy wpiszecie słowa King of  Friendzone? Dużo obrazków z Jorah (i zaskakująco duże ze Snapem). Ale teraz nasz ulubiony Andal nie ma nawet tego. Została mu tylko żółta koszula, którą nosi od 4 sezonów. I wszystko to przez Tywina i jego cholerne listy. Swoją drogą, jakim cudem ten list dotarł na drugi koniec świata w zaledwie dwa odcinki? Czy papa Lannister ma jakiś specjalny system pocztowy, działający nawet poza granicami Westeros? Bo jestem pewny, że Poczta Polska nie zdołałaby tak szybko dostarczyć listu na inny kontynent.

Tymczasem w Eyrie doszło do zmiany. Zmiany znaczącej, ba, wręcz krytycznej. Zmiany na którą oczekiwałem już od dawna. Oto w tym właśnie odcinku, po raz pierwszy w swoim życiu, Sansa podniosła się z planszy i zasiadła do stołu, jako jeden z graczy (a następnie przeobraziła się w złą królową z bajki Disneya). Z jednej strony trochę razi mnie to, że LF okazał się tak kiepsko przygotowany do własnego procesu, z drugiej, dało nam to ten wspaniały moment. Sansa wreszcie miała okazję zadecydować o własnym losie, wzięła wszystko, czego nauczono ją przez te lata, oceniła sytuację i wybrała najlepszą kartę na stole. 
I można nawet zaryzykować stwierdzenie, że w tym konkretnym punkcie historii, Sansa ma przewagę nad Petyrem. Lordowie Doliny ewidentnie nie są fanami Baelisha, ale za to uwielbiali Neda (nie mogę wyrazić ile frajdy sprawia mi fakt, że trzy sezony po swojej śmierci Ned Stark jest nadal tak ważnym elementem tej serii). Co więcej, Sansa wie czego pragnie Pedofinger... I jak przy tym jesteśmy, nie jestem najlepszy w rozpoznawaniu kolorów, ale czy ona właśnie przefarbowała włosy, by wyglądać bardziej jak własna matka?... Nawet nie będę zagłębiał się w ten temat. Z innych spostrzeżeń: Po procesie kilka odcinków temu stwierdziłem, że Tyrion byłby świetnym czarnym charakterem. Teraz jestem gotów powiedzieć to samo o Sansie. A to sprawia, że naprawdę mam nadzieję, że w którymś momencie (jeśli obydwoje tego dożyją), te dwie postacie znów się spotkają i postanowią dać temu małżeństwu kolejną szansę. I konkretnie, że proponując to Tyrion użyje kwestii: "Ja nienawidzę tego świata, ty nienawidzisz tego świata, ta historia zawiera smoki, co ty na to, żebyśmy poszli razem popatrzeć, jak ten świat płonie?" (bo jeśli Mroczny Rycerz czegoś mnie nauczył, to tego, że to właśnie robią porządne czarne charaktery... i opowiadają o swoich bliznach, co Tyrion też może zrobić, więc wszystko do siebie pasuje).

A tymczasem w stolicy Tyrion i Jaime rozmawiają o miażdżeniu żuków kamieniem. Niektórzy sądzą, że tak naprawdę ten dialog dotyczył boga. Według mnie, tak naprawdę był metaforą odczuć, jakie aktorzy w Grze o Tron żywią względem Georga R. R. Martina. I to dosyć odpowiedni moment na to przemyślenie, biorąc pod uwagę, co nastąpiło kilka chwil później. No cóż, nie ma co dalej odwlekać, czas na to, za co ten odcinek będzie zapamiętany.

Oberyn Martell w tym odcinku z jakiegoś powodu uznał, że gra w Princes Bride. Osobiście nie widzę w tym nic złego, bo Princes Bride to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów stworzonych w latach 80-tych, niemniej dla samego Oberyna okazało się sporym problemem. Głównie dlatego, że Inigo Montoya był bohaterem historii awanturniczej w której ludzie umierali tylko częściowo, a jego przeciwnikiem był przeciętny szermierz. Oberyn tymczasem był postacią w Grze o Tron, walczącą z jednym z najniebezpieczniejszych ludzi na świecie. Przebicie włócznią mogło powalić innego przeciwnika, ale nie Górę. Oberyn był zbyt pewny siebie i to była jego wada. Podobnie jak w przypadku innych postaci w tej sadze, była to wada która ostatecznie doprowadziła go do śmierci, tak jak duma prowadzi Tyriona prosto na spotkanie kata. Jak honor doprowadził do zagłady Neda Starka, kolejnego bohatera przekonanego, że gra w historii innego typu. Eddar pewnie zakładał, że jest we Władcy Pierścieni. Choć gdyby to George Martin napisał Władcę w Rivendell byłby pewnie elficki burdel, większość orków miałaby imiona i skomplikowane, smutne historie, a postać Seana Beana zginęłaby w pierwszym tomie... Cała ta dygresja nagle stała się trochę bezcelowa... Biedny Sean Bean.
Wracając do tematu,  wielu ludzi ma problem z tym co się stało. A raczej z tym, jak się stało. Osobiście nie widzę innego sposobu, w jaki mogła się potoczyć ta scena. Jak wielokrotnie powtarzałem, główne postacie w Grze o Tron zawsze są zabijane przez swoje wady. Oberyn nie mógł po prostu przegrać, to byłoby nudne. Zamiast tego Czerwona Żmija pokonał sam siebie, zbytnią pewnością siebie i nadmierną pasją. Powtarzał te trzy zdania, krzyczał, wskazywał na Tywina, całkowicie zgubił się w chwili i nagle BUM! Kolejny żuczek zmiażdżony kamieniem.

Another One Bites The Dust:
RIP Oberyn Nymeros Martell. W książkach Czerwona Żmija pojawia się tylko w kilku krótkich rozdziałach, może na jakichś 20 stronach. Sam George był zaskoczony tym, jak popularna stała się ta postać. W serialu rozbudowano jego rolę, do tego Pedro Pascal perfekcyjnie odegrał tą rolę na ekranie. Tym większy ból, że go utraciliśmy. Ale odszedł po genialnej scenie walki (jednej z najlepszych w całym serialu) i zaliczył jeden z najbrutalniejszych zgonów w Grze o Tron, a to o czymś świadczy. I to nie koniec naszej przygody z Dorne. Oberyn ma starszego brata i osiem córek (w tym cztery dorosłe i równie zabójcze co on), a do tego plotki mówią, że kolejny sezon ma być kręcony częściowo w Hiszpanii, którą ja osobiście od początku widziałem jako wzorzec dla Dorne. Wygląda więc na to, że ród Martellów dopiero rozpoczyna swoją rolę w tej grze. A teraz mają aż dwa powody, by szukać zemsty na Lannisterach. Zakończę to chyba stwierdzeniem, że Oberynowi nie poszło w sumie tak źle. Przybywając do stolicy chciał wkurzyć Lannisterów, zabić Górę i przeżyć, a jak śpiewał Meat Loaf - Two Out Of Three Ain't Bad.

Przemyślenia:
- Wiedzieliśmy już, że w Westeros są tylko dwie karczmy (a w jednej podają tylko kurczaki), teraz okazuje się, że mają również tylko dwie piosenki. Nic dziwnego, że potrzebują aż tylu burdeli.

- Z morale jest w Nocnej Straży jest chyba nawet gorzej, niż z moralnością.

- WINTERFELL!

- Jak już przy tym jesteśmy, czemu Winterfell nie dymi? Czyżby napisy początkowe nas okłamywały?

- Reakcja Arii na śmierć jej cioci była bezcenna.

- "Ludzie umierają przy kolacji, w łóżku i na nocnikach." Widzę co zrobiłeś LF, cwane.

środa, 21 maja 2014

Game of Thrones, odc. 37: Mockingbird (4x07)

To był jeden z tych odcinków. Zawsze trafiają się one w drugiej połowie sezonu. Są świetne kiedy je oglądasz, ale po wszystkim trudno znaleźć dużo ciekawych rzeczy, które można o nich powiedzieć. Poza ostatnią sceną, w sumie niewiele się tu wydarzyło. Jasne, były świetne sceny i sporo ustawiania sceny pod finał, ale konkretów w sumie niewiele. Dlatego dzisiaj, zamiast skupić się na jednym wątku, poskaczę trochę po tematach.

Zacznijmy od Tyriona, po zeszłotygodniowym przedstawieniu, tym razem mieliśmy powolne tonięcie. Kolejne osoby odmawiały mu pomocy a jego cela robiła się coraz mroczniejsza. Nawet Bronn tym razem nie mógł pomóc, choć trudno faktycznie się o to wkurzać. Ostatecznie Cersei dała mu żonę, zamek a nawet nowe ubranie (to ostatnie było najbardziej zaskakujące). I w sumie, chyba nawet Tyrion nie miał pretensji do swojego najlepszego przyjaciela. Bo kto chciałby walczyć z Górą 3.0?

Oberyn, oto kto. Trudno mówić tu o zaskoczeniu, kiedy ich walkę pokazywały wszystkie trailery tego sezonu, ale Pedro Pascal nadal odwalił kawał świetnej roboty w tej scenie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to był jego pierwszy dzień na planie zdjęciowym. A wracając do Góry 3.0, jestem pod wrażeniem. Nadal wolałem Conana Stevensa, ale jestem gotów dać temu facetowi (nie jestem w stanie nawet zapisać jego imienia) szansę.

Tymczasem Briene i Pod zatrzymują się w jedynej karczmie w Westeros i spotykają Gorącą Bułkę! Czepiałbym się tego bardziej, gdyby nie fakt, że dzięki temu znów zobaczyliśmy Gorącą Bułkę! Albo jednak się czepię. Ja rozumiem, że serial ma ograniczenia finansowe, ale kiedy ma się tyle wątków toczących się "w drodze" to można by pokazać coś więcej niż las, jedną karczmę i samotne farmy. W książkach bohaterowie co i rusz trafiali na zamki, wioski, ba, nawet miasta. A tu nic, tych samych kilka drzew czwarty sezon z rzędu. Co dziwi o tyle, że kilka odcinków temu dostaliśmy wioskę, która natychmiast została zniszczona przez Dzikich. Nie była to wprawdzie duża wioska, ale w porównaniu z miejscami odwiedzanymi przez faktycznych bohaterów serialu podróżujących przez "najgęściej zaludniony obszar Westeros", to wydawała się metropolią.

I go crazy, crazy, baby, I go crazy
A na koniec odcinka mieliśmy uroczą scenę z Sansą budującą zamek ze śniegu. Oczywiście, to Gra o Tron, więc wkrótce scena ta przerodziła się w mniej uroczą scenę z szalonym dzieciakiem, by skończyć na bardzo niepokojącej scenie z Pedofingerem. To co stało się później byłoby ładną sceną w musicalu. Najpierw Lysa zaśpiewała Littlefingerowi Crazy z repertuaru Aerosmith. Następnie obydwoje wykonali When I Fall in Love. Niestety dla naszej ulubionej wariatki, LF rozumiał tą piosenkę inaczej niż ona, i to na więcej niż jeden sposób. Po tym odcinku można się spodziewać, że w kolejnych tygodniach Sansa wielokrotnie usłyszy wyjątkowo niepokojące wykonanie Girl, You'll Be A Woman Soon. Ale na plus dla niej można uznać, że najwyraźniej przejęła od swojego męża zwyczaj policzkowania rąbniętych gówniarzy z nadmiarem władzy. To dobry odruch w tym serialu. I tym sposobem, LF usunął kolejną przeszkodę na swojej drodze do... no cóż, gdziekolwiek próbuje się on dostać.  

Another One Bites The Dust:
RIP Rorge i Biter w serialu nie byli zbyt znacznymi, czy pamiętnymi postaciami. Ich śmierć również w niczym nie przypominała tej z książek. Ostatecznie stali się kolejną lekcją dla Aryi, ale za to najpierw dali nam scenę rodem z Walking Dead. Swoją drogą, biorąc pod uwagę jak groźne potrafi być w tym serialu zakażenie, trochę się boję, że Biter może jeszcze zemścić się zza grobu. I na tym etapie fakt, że w książce było inaczej nie jest już dla mnie żadnym argumentem. 

Przemyślenia:
- Arya jest teraz zabójcą i filozofem.

- Czy Daario ukradł tę koszulę Jorahowi? Bo to już jest chamskie. Jedną rzeczą jest kraść człowiekowi (prawie) jego kobietę, ale koszulę? Są pewne granice Daario.

- I jak przy tym jesteśmy, jestem oburzony tym, jak przedmiotowo Dany potraktowała Daario.

- Czemu w napisach początkowych nadal nie ma Orlego Gniazda?

- Okna w scenie budowania zamku ze śniegu są świetne.

- Wolałem wersję w której LF na końcu mówił "Tylko Cat". To mała zmiana, ale jednak boli.

piątek, 16 maja 2014

Game of Thrones, odc. 36: The Laws of Gods and Men (4x06)

Witamy w drugiej połowie serialu. Tak jest, 36 z 70 odcinków. Za nami prawie 3 tomy książek (choć w niektórych wątkach dotarliśmy już do 4 a nawet 5 tomu). Wydaje się, że to niewiele, ale prawda jest taka, że serial przebrnie przez kolejne dwa tomy w jednym sezonie, a później zrobi po jednym sezonie na książkę w przypadku 7 sezonu faktycznie wyprzedzając wersję papierową.

Zanim przejdziemy do najnowszego odcinka, poświęćmy chwilę, by zerknąć wstecz, na wszystkie te wspaniałe momenty i postacie. Oraz wszystkie martwe postacie <spokojna muzyka w stylu Battleme - Hey Hey, My My>. To będzie dłuższa chwila, zwłaszcza w przypadku tych zmarłych. Wielu Starków padło trupem w czasie tych 35 odcinków, wiele osób straciło głowy, zostało usmażonych przez smoki lub pożartych przez wilkory. Wielu świetnych aktorów przewinęło się przez nasz ekran. I oto jesteśmy w połowie drogi. Wojna wciąż trwa, Siedem Królestw wciąż jest zagrożone z północy, Dany wciąż tkwi na innym kontynencie. Zwycięstwo Lannisterów rozpada się na naszych oczach, królowie padają jak muchy a wrony zaczynają krążyć nad pobojowiskiem.


A my tymczasem wkraczamy w nowy rozdział, i to dosyć symbolicznie, wkraczamy pierwszym odcinkiem w historii serialu, który nie zawiera ani jednego Starka. Fakt, częściowo zapewne wynika to z faktu, że mamy coraz mniej Starków tak ogólnie, ale tak czy inaczej, jest to pewien symbol. Ta historia zaczęła się jako opowieść o szlachetnym rodzie z północy, ale już dawno przestała nią być. Teraz opowiada o całej kolekcji postaci walczących o władzę i przetrwanie. Osobiście zastanawiam się, czy sam Żelazny Tron nadal ma tu znaczenie. To znaczy, jako rekwizyt, coś co napędza fabułę, nadal ma znaczenie. Ale z punktu widzenia finału historii (jakikolwiek ten będzie), bardziej liczy się chyba nie to, kto na nim zasiądzie (zwłaszcza biorąc pod uwagę wizje Dany i Brana), ale to kto tak właściwie przeżyje (mam zaskakująco dużo nawiasów w tym jednym zdaniu).

A teraz, wracając do tematu nowego odcinka. Zacznę od jednej rzeczy, która mnie raziła. O co chodziło w tej scenie z Yarą? To znaczy rozumiem, że chcieli pokazać, jak bardzo Theon odleciał i dać paniom obraz półnagiego Iwana Rheona, ale cała sytuacja do niczego nie prowadziła. Walka, walka, walka, Ramsey otwiera klatkę, Yara jest znów na łodzi. Koniec. Przypomniało mi to finał zeszłego tygodnia. Jak mówi przysłowie, z dużej chmury, mały deszcz. Choć sama walka była fajnie nakręcona, ze szczekaniem psów i cieniami.

Ale bądźmy szczerzy, ja tu się rozpisuję o połowie serialu i Yarze, a wszyscy naprawdę przyszli posłuchać o czymś innym.
Proces Tyriona był arcydziełem! Zwłaszcza finałowy monolog. Pamiętam, że czytając książki po tym fragmencie pomyślałem, że jeśli Dinklage zagra to tak dobrze jak tego oczekuję, to ma Emmy w kieszeni. Peter Dinklage wziął moje oczekiwania i wdeptał je w ziemię. Przez całą scenę był świetny grając samą mimiką, a kiedy zaczął wreszcie mówić, naprawdę można było poczuć jego gniew i nienawiść. Peter Dinklage byłby świetnym czarnym charakterem, w tej scenie łatwo jest uwierzyć, że już za chwilę się nim stanie. I ten pojedynek spojrzeń z Tywinem, na sam koniec.

Ogólnie była to jedna z najlepszych mów końcowych w historii fikcyjnego sądownictwa. Ale jak przy wszystkich tego typach scenach, spora część jej wspaniałości wynikała z wszystkiego, co do niej budowało. Kolejne zeznania, odwracanie wszystkich tych świetnych scen i dialogów przeciw Tyrionowi, umowy i gierki toczone za kulisami i wreszcie Shae. W książce nie było to tak mocne, bo wszyscy poza Tyrionem wyraźnie widzieliśmy, że to zdradliwa dziwka (dosłownie), która dba tylko o pieniądze. Ale tutaj sprawa była bardziej skomplikowana. Shae "Zabawna Dziwka" naprawdę kochała Tyriona. Ale no cóż, jak to mówią Hell has no fury like a woman scorned.
Ogólnie, naprawdę świetny odcinek, doskonałe wprowadzenie do drugiej połowy sezonu i serialu.


Another One Bites The Dust:
RIP... Koza? Kilku strażników? Resztka godności Theona? To był wyjątkowo pozbawiony ofiar odcinek, jak na otwarcie drugiej połowy. Może dlatego, że nie było w nim Starków.

Przemyślenia:
- Mycroft Holmes naprawdę rządzi światem. Ciekawe, czy wyśle swojego młodszego brata, by rozwiązał zagadkę śmierci Joffreya.

- I jak przy tym jesteśmy, gdzie jest idiotyczna czapka Tycho Nestorisa? Przecież wszyscy kochają idiotyczne czapki.

- Osobiście, gdybym był kapitanem, nigdy nie ubrałbym czerwonej koszuli.

- Całe szczęście, że w rodzie Tyrellów są kobiety, bo mężczyźni z tej rodziny są bezużyteczni.

- Tywin znów manipuluje swoimi dziećmi, a Jaime wchodzi prosto w jego pułapkę. Można pomyśleć, że po tylu latach młodzi Lannisterowie powinni się czegoś nauczyć.

wtorek, 6 maja 2014

Game of Thrones, odc. 35: First of His Name (4x05)

Umarł Król, niech żyje Król!
Tommen, Pierwszy Tego Imienia, król Andalów i Pierwszych Ludzi, Władca Siedmiu Królestw i miłośnik kotów. Być może najlepszy król jakiego Westeros widziało od pół wieku. Choć, biorąc pod uwagę, że jedynym warunkiem wymaganym, by zdobyć taki tytuł jest nie być psychopatą, pijakiem lub sadystą, to poprzeczka nie jest tu zbyt wysoko zawieszona.

Ale bądźmy szczerzy, to nie wydarzenia w stolicy były najważniejsze w tym odcinku, wręcz przeciwnie, były raczej balastem. Miło widzieć, że Cersei postanowiła zmienić taktykę, ale jej sceny naprawdę nic tu nie wnosiły, zwłaszcza ta z Oberynem. Dlatego przejdźmy do dwóch rzeczy, które były najważniejsze. Po pierwsze, Północ. Rozróba w Twierdzy Crastera była fajna. Walka Jona z Karlem, świetna (podobał mi się ten styl walki dwoma nożami). Bran używający Hodora jako broni. Przepowiednie Jojena. To wszystko było świetne, ale zostawiło mnie z dziwnym uczuciem bezsensu. Bo w sumie nic się nie zmieniło. Kilka postaci zginęło, ale w sumie Bran i spółka nadal idą na północ a Jon i spółka wracają na Mur. Jedyna różnica jest taka, że Jon odzyskał Ducha. Trochę słabo.

Teraz druga sprawa, przy której zatrzymam się trochę dłużej. Lysa wróciła! Jedna z głównych pretendentek do tytułu Matki Roku w Westeros jest całkowicie zakochana i wciąż totalnie szalona. Jej powrót jest tak radosny, że przy jego okazji dostajemy od tak, jeden z najbardziej zaskakujących faktów na temat tego, co i z czyjej winy, tak naprawdę dzieje się w Siedmiu Królestwach. W książkach prawda na ten temat przychodzi w wyniku bardzo dramatycznej sceny (która, mam nadzieję, wciąż przed nami) i jest w praktyce finałem trzeciego tomu (nie licząc epilogu). Pamiętam, że zostawiło mnie to w stanie szoku, zmuszając do ponownego spojrzenia na całą serię, a szczególnie wydarzenia pierwszego tomu. Oczywiście częściowo wynika to z faktu, że książkowy LF jest znacząco bardziej tajemniczą postacią. Tak naprawdę to pierwszy raz, kiedy dostajemy wgląd w jego plany i motywacje. Serial częściowo to zepsuł, ale za to dostaliśmy genialne pojedynki słowne z Varysem i monolog o tym, że chaos jest drabiną. Dlatego też, mimo, że serial całkowicie olał ten wątek, ja jednak poświecę mu odrobinę więcej miejsca. Chaos to drabina i Petyr Baelish jest mistrzem we wspinaniu się po niej. To on rozpoczął cały ten konflikt, manipulując Lysą, by zabiła swego męża i oskarżyła Lannisterów. Tym sposobem ustawił scenę pod wojnę i ściągnął Neda do stolicy. Następnie złapał okazję, by zaostrzyć sytuację, wrabiając Tyriona w próbę zabicia Brana. LF nie miał pojęcia, do kogo należał sztylet, ale powiększało to chaos. Tu pojawił się pierwszy problem, bo Catelyn zabrała Tyriona do Doliny Arrynów i prawie wciągnęła w konflikt Lysę (dlatego tak źle i nieskładnie reagowała ona na sytuację). Później popierał Neda do czasu, aż Ned postanowił oddać władzę Stannisowi. Bądźmy szczerzy, Stannis nigdy nie tolerowałby na swoim dworze kogoś takiego jak LF. Dlatego Ned musiał przegrać, a później zginąć, by zapewnić wybuch wojny. Pamiętajmy, że w scenie śmierci Neda, LF był jedynym członkiem dworu, nie zaskoczonym rozwojem wydarzeń. Wszystkie najważniejsze wydarzenia pierwszego sezonu (poza wątkami Jona i Dany) były dziełem Littlefingera. Co więcej, to on stworzył sojusz Lannisterów i Tyrellów kończący wojnę, a następnie maczał palce w śmierci Joffa. I teraz Dolina Arrynów i Dorne to ostatnie terytoria w Westeros z nienaruszoną armią, a chaos nadal się rozprzestrzenia. Teraz Littlefinger ma bogactwo, tytuł i armię, a to nie jest jeszcze koniec jego spisków.

Ogólnie, był to słaby odcinek, miał swoje momenty, ale całościowo sprawiał raczej wrażenie zapychacza miejsca. Niemniej wszystkie znaki na niebie i ziemi (czyli zapowiedź kolejnego odcinka) świadczą, że za tydzień czeka nas prawdziwa uczta w postaci zbyt długo odkładanego procesu Tyriona.

Another One Bites The Dust:
RIP Karl był zbirem i psycholem, ale trzeba przyznać, że robił to ze stylem, czyniąc ten wątek poboczny nieporównywalnie ciekawszym.

RIP Lock, był lepszy niż postać z książki. Odrąbał rękę Królobójcy, zapoczątkowując jego przemianę i na końcu zginął z ręki Hodora, już samym tym zasłużył na naszą pamięć.

RIP Rast, był tchórzliwym dupkiem i zginął zagryziony przez Ducha. Choć trzeba przyznać, że prawie udało mu się uciec.

Przemyślenia:
- Lannisterowie są spłukani?  To coś nowego.

- I oto Dany wreszcie... postanowiła jeszcze poczekać z powrotem do Westeros... Szok.

- Zbroja i cholernie duży miecz, oto prawdziwa mądrość Ogara. Swoją drogą, ciekawe kiedy on ostatnio ściągał swoją zbroję, bo mam wrażenie, że to było w okolicach finałowej bitwy drugiego sezonu.

- Pod jest najlepszym giermkiem w historii Westeros (no, może poza Jajem). I on i Brienne zdecydowanie zapowiadają się na dziwną parę tego sezonu. 

wtorek, 29 kwietnia 2014

Game of Thrones, odc. 34: Oathkeeper (4x04)

Jako osoba, która czytała książki muszę przyznać, że to był najbardziej zaskakujący i ekscytujący odcinek w całym tym serialu. Działo się sporo rzeczy, o których nie wiedziałem, że się staną, których się nie spodziewałem i które sprawiają, że nie mam pojęcia dokąd zmierzamy, a to zawsze coś dobrego. Zwłaszcza w adaptacjach, gdzie o wiele trudniej zaskoczyć widza w sposób, nie zrywający z materiałem źródłowym. I wymaga to znacząco więcej odwagi. Ale po kolei.

Zacznę od dwóch zarzutów które mam wobec tego odcinka. Po pierwsze, podbój Meereen był zaskakująco mało widowiskowy. Jakiś napis na ścianie, flaga na piramidzie, tłum zabijający jednego Pana i nagle BAM! Dany jest władczynią miasta. Ja rozumiem, że serial ma ograniczenia czasowe i finansowe, ale mimo to czuję, że mogli to zrobić trochę bardziej dramatycznie.

Drugi problem to fakt, że twórcy najwyraźniej przeszli do porządku dziennego nad zeszłotygodniowym gwałtem, całkowicie ignorując jego konsekwencje dla tych postaci. Ich wzajemne relacje wydają się być dokładnie w tym samym punkcie, a Jaime zwyczajnie wrócił do bycia pozytywnym bohaterem. Trochę to dziwne i zdecydowanie nie wykorzystuje potencjału fabularnego całej sytuacji.

Poza tym, jestem zaskoczony, że tak szybko ujawnili winnych i mechanizm morderstwa. Choć to raczej nie zarzut, raczej spostrzeżenie, które sprawia, że tym bardziej zastanawiam się, co przed nami, skoro zdecydowali się ujawnić prawdę tak szybko.

I tak docieramy do tego, co stanowiło prawdziwe mięcho tego odcinka, północ. Locke przybywa na Mur i dołącza do ekipy Jona. Bran i spółka trafiają w sam środek Czasu Apokalipsy, z bandą szalonych kultystów i ich jeszcze bardziej szalonym przywódcą. I na koniec dostajemy coś, czego nigdy nie widzieliśmy w książkach, narodziny White Walkera. Prawdę powiedziawszy, ta jedna scena dała nam więcej informacji o Wielkich Złych, niż wszystkie 5 książek razem wziętych. I wreszcie dowiedzieliśmy się, po co im te dzieci. Choć nadal pozostało sporo pytań. Czy wszyscy Walkerzy powstali w ten sposób? Kim jest Albinoski Darth Maul? Królem, przywódcą religijnym, magiem? Czy przemianie mogą ulec tylko dzieci? Pytań jest w sumie więcej, niż odpowiedzi. Tak czy inaczej, to było dobre zakończenie. I naprawdę mam nadzieję, że serial pokaże nam dużo więcej scen z życia Twierdzy Crastera.

Another One Bites The Dust:
RIP... nikt kto posiadałby imię, czy więcej niż jedną scenę. Choć teoretycznie w Meereen zginęły setki, a może nawet tysiące ludzi. Powstania niewolników, jak większość zbrojnych rewolucji, bywają dosyć krwawe, nawet bez Dany dorzucającej swoje trzy grosze.

Przemyślenia:
-Ser Pounce zaliczył występ, ku wielkiej radości fanów książek. Swoją drogą, Gwardia Królewska jest naprawdę beznadziejna w swojej pracy.

- "Bracia Królobójcy" - to się nazywa dobry pomysł na serial

- Więc Brienne dostała wspaniały miecz, zbroję, giermka i misję by ocalić księżniczkę (mniej więcej)... to jak fabuła filmu Disneya. Jestem pewny, że cała sytuacja nie pójdzie straszliwie źle dla wszystkich zainteresowanych.

- Przerobienie czaszki Starego Niedźwiedzia na kielich było wyjątkowo chamskim ruchem.