Więc, oto nadszedł kolejny odcinek... I choć mówię to często: to był najlepszy odcinek jak na razie (nie moja wina, że każdy kolejny jest coraz lepszy). Ale po kolei. Najlepsza scena tego odcinka jest zdecydowanie oczywistym wyborem. Dlatego na niej zakończę.
Zacznę tym razem od rzeczy, które mi się nie podobały: Gdzie są Tyrion i Arya? Nie fajnie, nie fajnie. Mam też pewne wątpliwości odnośnie sceny z Littlefingerem i dziwkami, ale do tego też dojdę.
Odcinek zaczyna się od sceny, która wreszcie pokazała nam Tywina... Wow! Powiem szczerze, twórcy mogli mówić w nieskończoność, jakim bezwzględnym i przerażającym człowiekiem jest głowa rodu Lannisterów. Albo mogli wstawić scenę, w której Charles Dance metodycznie i bez wahania skóruje jelenia (a czyim herbem jest jeleń?), nie odrywając się przy tym od rozmowy. Taa, myślę, że wybrali dobrze. Nie będę się tu zachwycał nad aktorstwem Charlesa, bo wiedziałem, że będzie świetny, odkąd dowiedziałem się, że to on gra tą postać. Ale podobało mi się, że Jaime choć raz wydawał się całkowicie zgaszony. Ta scena naprawdę daje sporo kontekstu, postaciom młodym Lannisterów. Przy okazji, ciekawostka. To był prawdziwy jeleń. I Charles Dance, w każdym kolejnym dublu, bez mrugnięcia okiem wyciągał z niego bebech i zdzierał skórę. Potem ludzie od rekwizytów wszystko zszywali, wsadzali bebechy z powrotem do środka i zaczynało się od nowa... 50 razy!
Kolejną ważną sceną był monolog Littlefingera. Naprawdę, zdecydowanie trudno mi się czepiać tła tej sceny. Ale z drugiej strony, to było całkowicie niepotrzebne. Jak dla mnie ta scena byłaby wystarczająco ciekawa, bez uprawiających lesbijski seks prostytutek (przy czym, jak mówiłem, nie będę się czepiał).
Tym czasem na Murze... Jon nadal jest w tym serialu, już zacząłem o tym zapominać. Więc twórcy wycięli jeden nudnawy rozdział, który w sumie niewiele wnosił i przeszli do ciekawszych spraw. Dla mnie bomba. Scena składania przysięgi była świetna, choć trochę przyćmiła ją kolejna scena i przysięga innej postaci. Dlatego dodam jeszcze, że w wątku Jon naprawdę zacznie się za tydzień.
Ale jak jesteśmy przy przysięgach. Khal Drogo nie mówi dużo. Przez sześć odcinków prawie się nie odzywał. Ale jak już zaczął... WOW! To była najbardziej patosowa mowa o gwałceniu kobiet i paleniu domów w dziejach. Jedyne, czego w niej brakowało to cytat z Conana, na temat sensu życia. A jak przy tym jesteśmy, w tej chwili jestem naprawdę podekscytowany odnośnie nowego Conana, z naszym Drogo w roli głównej.
Wspomnę jeszcze o scenie w Winterfell z Oshą (dzika kobieta pochwycona w ostatnim odcinku) i Theonem. Natalia Tena jest świetna. Tekst: "They ain't sleeping no more". Naprawdę poczułem ciarki.
I wreszcie wątek główny. Scena z Cersei i Nedem była fajna, ale wycieli z niej za dużo, szczególnie jedyny w całej sadze żart Eddara Starka. Nie ładnie. Choć sama scena jest świetna.
Potem było już tylko lepiej. Robert był w serialu o niebo lepszy i ciekawszy niż w książce (podobnie jak większość pobocznych postaci), będzie mi go brakowało. Ned jest do końca honorowy, zdobywając się na jeden, drobny podstęp, co było szczytem jego możliwości. Potem odrzuca kolejne dwie możliwości wyjścia z sytuacji obronną ręką. Podoba mi się, że Ned do końca pozostał wierny swoim zasadom. I jeszcze bardziej mi się podoba, że świat go za to ukarał.
Wreszcie finałowa scena. Wiedziałem, co się stanie ale i tak czułem emocje i napięcie. Do tego osoba z którą to oglądałem i która nie znała książek, była całkowicie zaskoczona. Więc naprawdę dobrze zrobione.
Jeszcze raz, naprawdę DOBRY odcinek.
Za tydzień odcinek napisany przez samego G.R.R.M. I do tego zawierający kilka z moich ulubionych fragmentów z książki. Zwłaszcza to, co dzieje się w wątku Jona i Aryi. Ktoś zwrócił uwagę na tytuł: "The Pointy End"...ciekawe, do czego to się może odnosić <myśli>.
wtorek, 31 maja 2011
piątek, 27 maja 2011
Recenzja: 13 Assasins (Jûsan-nin no shikaku), czyli trochę kina samurajskiego
Zacznę od tego, że film mi się naprawdę podobał. Kolejne sceny przechodziły dla mnie z dobrych w coraz lepsze. Druga połowa filmu trochę popsuła efekt, czegoś w niej brakowało, ale samo zakończenie było cudowne. Ogólnie, zdecydowanie film był według mnie bardzo dobry.
„Ci, którzy cenią swe życie, umierają niegodną śmiercią.”
Film zaczyna się od sceny seppuku, popełnianego w ramach protestu, co jak dla mnie, jest doskonałym otwarciem dla historii samurajskiej. Następnie mamy kilka wyjaśnień. Nie wdając się w szczegóły, bo są one trochę zagmatwane, brat shoguna jest okrutnym szaleńcem i ktoś musi go powstrzymać. Do tej misji zostaje wybrany starzejący się samuraj, marzący o śmierci godnej wojownika. Zbiera on grupę gotowych na wszystko samurajów i razem przygotowują zamach na złego pana Naritsugu. Jako, że ten broniony jest przez całą armię wiernych strażników, misja ta jest oczywistym samobójstwem.
„Ilu dzisiejszych samurajów używało swych mieczy w prawdziwej bitwie? Ani oni, ani my.”
Akcja filmu toczy się w 1844 roku. Pod koniec epoki Edo. Zaledwie dwadzieścia trzy lata przed rewolucją. W okresie tym, prawdziwych samurajskich wojowników było jak na lekarstwo, co świetnie ukazuje ten film. Nie dość, że usprawiedliwia to, w jaki sposób nasi bohaterowie (wyselekcjonowani spośród najlepiej wyszkolonych wojowników) są w stanie masakrować wrogów z taką łatwością, to jeszcze dodaje ciekawy wątek. Główni bohaterowie, to postacie z poprzedniej epoki. Urodzenie w nie swoich czasach, pragnący chwały swoich przodków i nie mogący się zadowolić spokojem i bezpieczeństwem. Ludzie, którzy faktycznie woleliby żyć w ciekawych czasach. Tym sposobem, film poniekąd pokazuje koniec kultury samurajskiej. Ostatnie przebłyski chwały, przed ostatecznym upadkiem. Lecz nie jest to prawdziwa chwała, taka o której śnią młodsi z bohaterów.
„Rzeź.”
Film jest bardzo... wyrazisty wizualnie. Tak, to chyba dobre określenie. Inaczej można by powiedzieć, że krew momentami dosłownie chlustała z ekranu. Taa, w tym filmie jest duuuużo krwi, i to nawet jak na samurajskie standardy (ahh, ta fontanna krwi na końcu Sanjuro). Do tego jest tu błoto. To chyba dwie rzeczy, które najbardziej kojarzą mi się z tym obrazem, krew i błoto. Zabijanie w tym filmie nie jest czyste i eleganckie, to pewne i ważne, biorąc pod uwagę ile go jest. Spora część filmu to jedna wielka scena bitwy, pełna mniejszych i większych sekwencji pojedynków. Przyznaję, że większość z nich zlewa się w jedno. Oczywiście kilka scen zdecydowanie wybija się z tłumu. Niesamowita sekwencja z mieczami powbijanymi w ziemię, finałowa walka, sceny śmierci niektórych postaci. I wybuchy. Chyba nigdy nie widziałem samurajskiego filmu z taką ilością eksplozji. Jak dla mnie bomba.
„Te wasze samurajskie burdy, to ubaw po pachy.”
Jak wspomniałem, powiedzieć, że w tym filmie trochę się walczy, to jak powiedzieć, że w „Helikopter w ogniu” trochę się strzela. I wiele z tego to widowiskowe sekwencje akcji, ale moją uwagę przykuło coś jeszcze. Ta walka nie jest honorowa i szlachetna. W jednej ze scen pada stwierdzenie, że na honor jest miejsce w dojo, a na polu bitwy używasz wszystkiego co masz pod ręką. Zabijasz wroga rękoma i kamieniami, jeśli nie ma nic innego. Używasz każdej możliwej sztuczki. I tak właśnie to tu wygląda. Jedna z moich ulubionych scen, przedstawia sytuację, w której mistrz miecza, cały pokryty krwią i błotem tłucze jakiegoś przeciwnika kamieniem, dusi go, okłada pięściami. Desperacko próbuje wytłuc życie z przeciwnika, zanim sam całkowicie opadnie z sił. I nagle okazuje się, że całe to gadanie o chwale jest nic nie warte na prawdziwym polu bitwy. I śmierć bohaterów wydaje się równie bezsensowna i brzydka, jak ich przeciwników. No, może z tą różnicą, że naszych 13 faktycznie ma twarze, podczas gdy przeciwnicy ginął anonimowo (i dosyć masowo, ale jestem ostatnią osobą, która może się czepiać masowo padających, bezimiennych mobów).
I samo zakończenie również wydaje się mało satysfakcjonujące w tym względzie. SPOILER! W ostatecznym rozrachunku, po tym wszystkim, zamordowali jednego człowieka. Nie zagrały trąby, nie było żadnej podniosłej muzyki. Tylko błoto, krew i trupy. O tym zakończeniu można powiedzieć wiele, ale na pewno nie było w nim patosu czy chwały. KONIEC SPOILERA! Więc, mimo pozornie patosowej otoczki, ten film ostatecznie nie ma w sobie dużo patosu. I mi osobiście podobało się to o wiele bardziej, niż absurdalnie przesadzone zakończenie Ostatniego Samuraja (wiecie, że historycznie, samuraje przegrali tamtą finałową bitwę, bo skończyły się im NABOJE do muszkietów i armat w które byli uzbrojeni).
„Nie lubię miast, w których roi się od samurajów.”
W ostatecznym rozrachunku, ten film naprawdę mi się podobał, uderzył dla mnie we wszystkie właściwe struny. Walki jest dużo, ale nie nudzi. Fabuła nie jest skomplikowana, ale trzyma poziom. Postacie zaznaczono dosyć wyraźnie, mimo ograniczonego czasu. A sam film roi się od świetnych, klasycznych samurajskich wątków. Moim ulubionym był chyba motyw starego przyjaciela głównego bohatera. Honorowego samuraja wiernie służącego głównemu czarnemu charakterowi. Prawdziwe uosobienie najważniejszej samurajskiej cnoty. Szczerze mówiąc, chyba jedyne, czego brakuje temu filmowi, to Toshirō Mifune :D .
wtorek, 24 maja 2011
Game of Thrones, odc. 6: A Golden Crown
Druga połowa sezonu zdecydowanie zaczęła się mocno. Moim skromnym zdaniem, było ciut słabiej niż tydzień temu, ale nadal to jeden z mocniejszych odcinków.
Tym razem zdecydowanie sceną numer jeden był Tyrion popisujący się znajomością licznych eufemizmów, na określenie masturbacji. Choć podzielam ciekawość małego Robina, odnośnie końca historyjki o ośle w burdelu... no co? Wy też na pewno jesteście ciekawi.
Ogólnie Peter Dinklage dał tu piękny popis, zarówno z scenie spowiedzi, jak i w swoich interakcjach z jakże uroczym strażnikiem więziennym Mordem (uwielbiam tego faceta). I oczywiście sąd boży. Aktor grający Bronna jest świetnie dopasowany do tej roli, nie mogę się doczekać dalszych scen z nim i Tyrionem. I jego komentarz po walce, na zarzut, że nie walczył z honorem, czyste złoto.
Tymczasem Brann wreszcie się uśmiechnął. Niestety jego przejażdżka szybko zakończyła się spotkaniem z dzikimi (lasy obok Winterfell najwyraźniej nie należą do najbezpieczniejszych) ale to nic, bo na szczęście wilkory były tam, by rozszarpać przeciwników... chwila, coś jest nie tak... Jasne, rozumiem, o co chodzi. Te psy okazały się wyjątkowo nie kooperatywne (skąd ja znam takie trudne słowo?... mam nadzieję, że przynajmniej użyłem go w dobrym kontekście, inaczej będzie to wyglądać głupio :P) i nakręcenie z nimi dużej sceny walki z udziałem kilku kaskaderów i na otwartej przestrzeni okazało się niemożliwe. Dlatego nie będę się czepiał... ale nerd we mnie chciałby zobaczyć jak masakrują bandytów.
A w Królewskiej Przystani, Arya brała kolejną lekcję szermierki... uwielbiam to. I tekst o jednym bogu (gdyby nie to, co padło po nim, miałbym pewne obawy, że twórcy serialu chcą potwierdzić pewną dziwaczną moim zdaniem teorię spiskową z książki SF = JH). No i Ned zaczął wreszcie zachowywać się, jak na Rękę Króla przystało. A w międzyczasie król Robert zrobił to, co robi najlepiej... uniknął konfliktu jadąc na polowanie. I Lancel chyba pierwszy raz pojawił się na ekranie i nie został przez Roberta zjechany. Wniosek: jeśli twój szef cię nie lubi, to zacznij mu polewać.
Na koniec zostawiłem naszych ulubionych barbarzyńców, a ci wreszcie zrobili się ciekawi. Dany piecze smocze jaja i je końskie serce (to było obrzydliwe... uwielbiam ją w tamtej scenie), a tymczasem Viserys... no cóż, jest Viserysem. I kończy się to dla niego bardzo nieprzyjemnie. Naprawdę czekałem na tą scenę, bo dla mnie wyznacza ona moment, kiedy storyline Dany robi się ciekawy i nie zawiodłem się. Naprawdę dobra scena i kończący tekst Daenerys, perfekcja.
Aha i jeszcze Ned wreszcie załapał <dramatyczna muzyka>! To nie może się skończyć dobrze.
Ogólnie, jak mówiłem, dobry odcinek. Ale za bardzo sprawiał mi wrażenie wstępu do kolejnego odcinka. Zwłaszcza w wątku Neda.
Północne Marchie Część 3: I had a dream, Joe
Od wydarzeń ostatniej sesji minęło kilka tygodni. Tysiąc elitarnych wojowników ze Smoczego Bastionu pod dowództwem Khorina Żelaznego i drugie tysiąc znacząco mniej elitarnych wojów z Silveron, pod dowództwem lorda Essexa przybyło do Brindol. W międzyczasie obecni w mieście bohaterowie zdołali przeszukać całe podziemia Tytanów, i odkryli potężną broń, pomieszczenie z czymś, co wygląda na zbroję. Problem w tym, że najwyraźniej nigdzie nie ma źródła energii dla tej broni. Tymczasem hordy goblińskie są coraz bliżej. Podczas narady wojennej Khorin jasno pokazuje swoje zdanie na temat sytuacji, jak i nieufność wobec przybyłego z Księżycowego Cesarstwa Robina (awanturnik). Po naradzie Khorin spotyka się z sir Hectorem (rycerz), Magnusem (barbarzyńca) i Sigurdem (wikingiem), by przekonywać ich do swojej wizji przyszłości Marchii. W tym samym czasie, lord Essex postępuje podobnie z Henleyem (mistyk), Edrikiem (wojownik) i Robinem (awanturnik).
Tej nocy Edrik ma sen, w którym poznaje umiejscowienie źródła energii potrzebnego, by uruchomić broń Tytanów, jest ono na wyspie, dzień żeglugi od Northshore. Po naradzie z Henleyem (mistyk) postanawiają wymknąć się z miasta, nie informując Khorina o swoim celu. Essex daje im na pożegnanie dokumenty, stwierdzające, że działają oni w imieniu Lady Elustriel, a ich misja ma olbrzymie znaczenie dla Sojuszu. Ostatecznie na barce rzecznej zmierzającej na wybrzeże lądują: Edrik (wojownik), Henley (mistyk), Robin (awanturnik), Sigurd (wiking) i Hector (rycerz)... aha, no tak, i Agelatus (bard) który był tu jako NPC i cały czas zapominaliśmy, że jest z drużyną, więc zasadniczo, po prostu pojawiał się nagle kiedy był potrzebny :P .
Po tygodniu, nasi herosi docierają do Northshore. W mieście odnajdują załogę wikingów których przekonują, by zabrali ich na wyspę (z której, jak się okazuje, nikt nigdy nie powrócił). Jako, że drakkar ma wypłynąć następnego ranka, nasi bohaterowie rozdzielają się, by znaleźć sobie rozrywkę. Sigurd (wiking) pije i siłuje się na ręce ze swoimi ziomkami, by ostatecznie wylądować pod stołem. Henley (mistyk) przeszukuje miejscowe biblioteki, ostatecznie nie zyskując wstępu do największej z nich (dokument od Essexa mógłby tu pewnie pomóc, gdyby gracze o nim nie zapomnieli). A Robin (awanturnik) zabiera Hectora (rycerz) i Edrika (wojownik) do opery. W drodze powrotnej zostają oni zaatakowani przez grupę oprychów. Walka idzie zaskakująco kiepsko, zważywszy poziom przeciwników. Po starciu Robin orientuje się, że walkę ktoś obserwował. Pościg po dachach okolicznych budynków, zakończył się ostatecznie padnięciem Robina od zatrutego noża do rzucania. Na szczęście przyjaciele odnieśli go do szpitala, gdzie postawiono go na nogi.
Następnego ranka bohaterowie wyruszyli na pokładzie Pędzącej Berty na poszukiwanie wyspy, z której nikt nigdy nie wrócił w poszukiwaniu źródła energii które przyśniło się Edrikowi (mającego postać perły). Co ciekawe, tuż za drakkarem graczy podążył Rączy Żuczek, najszybszy okręt na Morzu Środka i duma floty Northshore, po dowództwem samego Ferrego Montoyi, admirała floty Sojuszu.
Po zbliżeniu się do wyspy, Pędząca Berta została zaatakowana przez Smokożółwia, co wyjaśniło, czemu okręty nie powracają. Starcie doprowadziło do śmierci wszystkich wikingów, podczas gdy Robin (awanturnik) i Edrik (wojownik) padli nieprzytomni. Hector (rycerz) atakował wroga, ale bitwę ostatecznie rozstrzygnął ktoś inny. Sigurd (wiking) wskoczył potworowi do paszczy i odrąbał mu dolną szczękę (spadając razem z nią do wody), wykorzystując okazję Henley (mistyk) wleciał stworowi do środka i odpalił kule ognia, rozsadzając Smokożółwia od środka. Kiedy walka była zakończona, BG udzielono pomocy medycznej na Żuczku. Jak się okazało, Ferrego dostał rozkaz płynięcia za nimi, po tym jak nie zgłosili się po pomoc, mimo, że Essex zawiadomił władze miasta, że nasi gracze będą wykonywać misję najwyższej wagi i należy udzielić im wszelkiej pomocy (w tym miejscu gracze zrozumieli wreszcie wartość dokumentu który dał im Essex).
Po odpoczynku i podleczeniu się, nasi bohaterowie ruszyli wreszcie na poszukiwanie źródła energii. Jak się okazało, niewielką wysepkę w całości pokrywają ruiny miasta Tytanów, czyniąc z niej istny labirynt rozpadających się ścian. Na środku tego labiryntu znajduje się jedyna nienaruszona struktura, przypominająca wielką świątynię. Niestety poszukiwania nie poszły bez problemowo, gracze najpierw musieli pokonać Brodatego Diabła (mam wrażenie, że nikt naprawdę nie zadał sobie pytania, co ów tam robił?). Później zaatakował ich skrytobójca z Księżycowego Cesarstwa, ścigający Robina (ten sam, który wcześniej nasłał na graczy oprychów w Northshore). A w czasie kiedy nasz awanturnik ścigał swojego prześladowcę, reszta drużyny została zaatakowana przez żywiołaka powietrza. Czar Lot pozwolił tu na widowiskową walkę powietrzną pomiędzy stworem a Edrikiem (wojownik) i Hectorem (rycerz), zakończoną dosłownym wbiciem żywiołaka w ziemię przez tego drugiego. Niestety w tym momencie ze świątyni na środku wyspy zaczęły wysypywać się zastępy kolejnych żywiołaków różnego typu, najwyraźniej strzegących tego miejsca. Nasi herosi przebili się do wnętrza. Tymczasem Robin dogonił zamachowca, lecz został przez niego oślepiony nieznaną metodą. Mimo to, po całkiem fajnej sekwencji walki na słuch, zdołał zabić przeciwnika. Powrót do świątyni, gdzie sytuacja zaczęła się komplikować. Gracze dotarli do pomieszczenia, z którego wychodziły żywiołaki. Były tam podesty z symbolami czterech żywiołów, które rozświetlały się, kiedy ktoś na nich stanął. I tak na kolejnych podestach wylądowali: Henley (mistyk) na ogniu, Sigurd (wiking) na wodzie, Hector (rycerz) na ziemi i Agelatus (bard) na powietrzu. I nagle zamiast podestów i naszych bohaterów, pojawiły się kolumny z odpowiednich żywiołów. Żywiołaki się cofnęły, a Edrik zdołał uzyskać dostęp do składowiska tysięcy pereł energetycznych. Z tym, że wszystkie były czarne, popękane i ogólnie, pozbawione energii. Nasz heros zdołał odnaleźć tylko jedną perłę utrzymującą resztkę energii. Kiedy ją zabrał , na środku sali otworzył się portal, który udało się nakierować na podziemia pod Brindol... I w tym momencie wszystko zaczęło się rozpadać. Kolumna powietrza rozwiała się, nie pozostawiając nawet ciała barda. Robin, mimo ślepoty zdołał dotrzeć do sali z portalem (001 na k100). Kolumna wody rozlała się po podłodze. Cała wyspa zaczęła trząść się i tonąć. Kolumna ziemi rozpadła się, pozostawiając pomnik w kształcie rycerza. Spory fragment sufitu uderzył o podłogę. Edrik przerzucił Robina przez portal i sam wskoczył, pozostawiając pomnik Hectora za sobą. Ostatnia kolumna rozprzestrzeniła się paląc wszystko. Portal się zamknął.
Jak się okazało, bitwa z goblinami już trwała. Mordimer (kapłan), Magnus (barbarzyńca) i Khorin dowodzili heroiczną obroną Brindol, przez nieskończonymi wydawałoby się hordami goblinów. Edrik natychmiast popędził do pomieszczenia z Bronią. Włożył perłę w odpowiednie miejsce, wszedł do środka zbroi i...Nagle zdał sobie sprawę, że jest w środku gigantycznego golema, którym steruje poruszając zbroją. Karzdy kto widział kiedyś porządne anime o wielkich mechach wie, co stało się później. Zanim energia wyczerpała się w perle, Edrik zdołał zdziesiątkować gobliny i zmusić je do ucieczki, zwyciężając bitwę i to z imieniem Lady Elustriel na ustach (Khorin nie był zadowolony).
W ramach epilogu: gigantyczny golem Tytanów przykuł uwagę Księżycowego Cesarstwa, które planuje teraz inwazję na pełną skalę (przy czym, to zajmie wiele miesięcy). Najwyraźniej uruchomienie go, zwróciło też uwagę wielu innych istot i wyraźne niezadowolenie Morrigan.
Tymczasem, po miesiącu od tych wydarzeń, bohaterowie, którzy zaginęli po powstaniu kolumn żywiołów, zaczęli pojawiać się w różnych miejscach... ale to już inna historia.
Next: Żelazna Brama (mam nadzieję, mogą również być barbarzyńcy).
Tej nocy Edrik ma sen, w którym poznaje umiejscowienie źródła energii potrzebnego, by uruchomić broń Tytanów, jest ono na wyspie, dzień żeglugi od Northshore. Po naradzie z Henleyem (mistyk) postanawiają wymknąć się z miasta, nie informując Khorina o swoim celu. Essex daje im na pożegnanie dokumenty, stwierdzające, że działają oni w imieniu Lady Elustriel, a ich misja ma olbrzymie znaczenie dla Sojuszu. Ostatecznie na barce rzecznej zmierzającej na wybrzeże lądują: Edrik (wojownik), Henley (mistyk), Robin (awanturnik), Sigurd (wiking) i Hector (rycerz)... aha, no tak, i Agelatus (bard) który był tu jako NPC i cały czas zapominaliśmy, że jest z drużyną, więc zasadniczo, po prostu pojawiał się nagle kiedy był potrzebny :P .
Po tygodniu, nasi herosi docierają do Northshore. W mieście odnajdują załogę wikingów których przekonują, by zabrali ich na wyspę (z której, jak się okazuje, nikt nigdy nie powrócił). Jako, że drakkar ma wypłynąć następnego ranka, nasi bohaterowie rozdzielają się, by znaleźć sobie rozrywkę. Sigurd (wiking) pije i siłuje się na ręce ze swoimi ziomkami, by ostatecznie wylądować pod stołem. Henley (mistyk) przeszukuje miejscowe biblioteki, ostatecznie nie zyskując wstępu do największej z nich (dokument od Essexa mógłby tu pewnie pomóc, gdyby gracze o nim nie zapomnieli). A Robin (awanturnik) zabiera Hectora (rycerz) i Edrika (wojownik) do opery. W drodze powrotnej zostają oni zaatakowani przez grupę oprychów. Walka idzie zaskakująco kiepsko, zważywszy poziom przeciwników. Po starciu Robin orientuje się, że walkę ktoś obserwował. Pościg po dachach okolicznych budynków, zakończył się ostatecznie padnięciem Robina od zatrutego noża do rzucania. Na szczęście przyjaciele odnieśli go do szpitala, gdzie postawiono go na nogi.
Następnego ranka bohaterowie wyruszyli na pokładzie Pędzącej Berty na poszukiwanie wyspy, z której nikt nigdy nie wrócił w poszukiwaniu źródła energii które przyśniło się Edrikowi (mającego postać perły). Co ciekawe, tuż za drakkarem graczy podążył Rączy Żuczek, najszybszy okręt na Morzu Środka i duma floty Northshore, po dowództwem samego Ferrego Montoyi, admirała floty Sojuszu.
Po zbliżeniu się do wyspy, Pędząca Berta została zaatakowana przez Smokożółwia, co wyjaśniło, czemu okręty nie powracają. Starcie doprowadziło do śmierci wszystkich wikingów, podczas gdy Robin (awanturnik) i Edrik (wojownik) padli nieprzytomni. Hector (rycerz) atakował wroga, ale bitwę ostatecznie rozstrzygnął ktoś inny. Sigurd (wiking) wskoczył potworowi do paszczy i odrąbał mu dolną szczękę (spadając razem z nią do wody), wykorzystując okazję Henley (mistyk) wleciał stworowi do środka i odpalił kule ognia, rozsadzając Smokożółwia od środka. Kiedy walka była zakończona, BG udzielono pomocy medycznej na Żuczku. Jak się okazało, Ferrego dostał rozkaz płynięcia za nimi, po tym jak nie zgłosili się po pomoc, mimo, że Essex zawiadomił władze miasta, że nasi gracze będą wykonywać misję najwyższej wagi i należy udzielić im wszelkiej pomocy (w tym miejscu gracze zrozumieli wreszcie wartość dokumentu który dał im Essex).
Po odpoczynku i podleczeniu się, nasi bohaterowie ruszyli wreszcie na poszukiwanie źródła energii. Jak się okazało, niewielką wysepkę w całości pokrywają ruiny miasta Tytanów, czyniąc z niej istny labirynt rozpadających się ścian. Na środku tego labiryntu znajduje się jedyna nienaruszona struktura, przypominająca wielką świątynię. Niestety poszukiwania nie poszły bez problemowo, gracze najpierw musieli pokonać Brodatego Diabła (mam wrażenie, że nikt naprawdę nie zadał sobie pytania, co ów tam robił?). Później zaatakował ich skrytobójca z Księżycowego Cesarstwa, ścigający Robina (ten sam, który wcześniej nasłał na graczy oprychów w Northshore). A w czasie kiedy nasz awanturnik ścigał swojego prześladowcę, reszta drużyny została zaatakowana przez żywiołaka powietrza. Czar Lot pozwolił tu na widowiskową walkę powietrzną pomiędzy stworem a Edrikiem (wojownik) i Hectorem (rycerz), zakończoną dosłownym wbiciem żywiołaka w ziemię przez tego drugiego. Niestety w tym momencie ze świątyni na środku wyspy zaczęły wysypywać się zastępy kolejnych żywiołaków różnego typu, najwyraźniej strzegących tego miejsca. Nasi herosi przebili się do wnętrza. Tymczasem Robin dogonił zamachowca, lecz został przez niego oślepiony nieznaną metodą. Mimo to, po całkiem fajnej sekwencji walki na słuch, zdołał zabić przeciwnika. Powrót do świątyni, gdzie sytuacja zaczęła się komplikować. Gracze dotarli do pomieszczenia, z którego wychodziły żywiołaki. Były tam podesty z symbolami czterech żywiołów, które rozświetlały się, kiedy ktoś na nich stanął. I tak na kolejnych podestach wylądowali: Henley (mistyk) na ogniu, Sigurd (wiking) na wodzie, Hector (rycerz) na ziemi i Agelatus (bard) na powietrzu. I nagle zamiast podestów i naszych bohaterów, pojawiły się kolumny z odpowiednich żywiołów. Żywiołaki się cofnęły, a Edrik zdołał uzyskać dostęp do składowiska tysięcy pereł energetycznych. Z tym, że wszystkie były czarne, popękane i ogólnie, pozbawione energii. Nasz heros zdołał odnaleźć tylko jedną perłę utrzymującą resztkę energii. Kiedy ją zabrał , na środku sali otworzył się portal, który udało się nakierować na podziemia pod Brindol... I w tym momencie wszystko zaczęło się rozpadać. Kolumna powietrza rozwiała się, nie pozostawiając nawet ciała barda. Robin, mimo ślepoty zdołał dotrzeć do sali z portalem (001 na k100). Kolumna wody rozlała się po podłodze. Cała wyspa zaczęła trząść się i tonąć. Kolumna ziemi rozpadła się, pozostawiając pomnik w kształcie rycerza. Spory fragment sufitu uderzył o podłogę. Edrik przerzucił Robina przez portal i sam wskoczył, pozostawiając pomnik Hectora za sobą. Ostatnia kolumna rozprzestrzeniła się paląc wszystko. Portal się zamknął.
Jak się okazało, bitwa z goblinami już trwała. Mordimer (kapłan), Magnus (barbarzyńca) i Khorin dowodzili heroiczną obroną Brindol, przez nieskończonymi wydawałoby się hordami goblinów. Edrik natychmiast popędził do pomieszczenia z Bronią. Włożył perłę w odpowiednie miejsce, wszedł do środka zbroi i...Nagle zdał sobie sprawę, że jest w środku gigantycznego golema, którym steruje poruszając zbroją. Karzdy kto widział kiedyś porządne anime o wielkich mechach wie, co stało się później. Zanim energia wyczerpała się w perle, Edrik zdołał zdziesiątkować gobliny i zmusić je do ucieczki, zwyciężając bitwę i to z imieniem Lady Elustriel na ustach (Khorin nie był zadowolony).
W ramach epilogu: gigantyczny golem Tytanów przykuł uwagę Księżycowego Cesarstwa, które planuje teraz inwazję na pełną skalę (przy czym, to zajmie wiele miesięcy). Najwyraźniej uruchomienie go, zwróciło też uwagę wielu innych istot i wyraźne niezadowolenie Morrigan.
Tymczasem, po miesiącu od tych wydarzeń, bohaterowie, którzy zaginęli po powstaniu kolumn żywiołów, zaczęli pojawiać się w różnych miejscach... ale to już inna historia.
Next: Żelazna Brama (mam nadzieję, mogą również być barbarzyńcy).
czwartek, 19 maja 2011
Różne: Power Of The Power Of The Power (Of The Great Sword) czyli Powergaming (gościnnie Thamion)
I oto mój pierwszy gościnny występ. W tym odcinku Thamion opowie nam o powergamingu. Bo jeśli nie on, to kto? :P Więc, bez dalszych wstępów, przekazuję głos jemu:
"Temat na dziś – powergaming. Tak, tak. Jestem najlepszą osobą, by o tym pisać. Można by wręcz powiedzieć, że znam temat od podszewki. Taka przynajmniej panuje opinia.
Ale po kolei. Przede wszystkim – czym jest, a czym nie jest powergaming? Na dzień dobry musimy rozróżnić „powergaming” od „optymalizacji”. Przejdźmy na DeDeka, który posłuży jako przykład, shall we?
Optymalizacja to robienie dobrej mechanicznie postaci. To pakowanie w Siłę, gdy robi się rycerza. To atuty metamagiczne dla spellcasterów. To korzystanie z ukrywania się jako łotrzyk. To dobre wykorzystywanie potencjału. Może wymagać drobnego kombinowania, ale nikomu nie psuje zabawy. To dbanie o to, żeby postać była dobra w tym, w czym powinna być dobra. Myślę, że łapiecie. Jeśli nie, to dla kontrastu o tym, czym jest powergaming.
Powergaming to… robienie postaci Silnej. Przez duże S. Wykorzystywanie mechaniki do tworzenia potworności zdolnych w turę rozprawić się z Wielkim Złym Bossem, który miał stanowić wyzwanie dla całej drużyny. To koleś, który zadaje 2k6 + 80 obrażeń, gdy reszta drużyny cieszy się, gdy dobije do 25. To wojownik, który szarżuje za tysiące obrażeń na 8 poziomie. To mag, który wygrywa walkę, zanim nawet zacznie się jego tura. To paladyn zadający nieskończoność obrażeń. To koleś, który jest w stanie zrobić wszystko za całą drużynę lepiej niż specjalista od tego. Definicja może nie jest zbyt zgrabna, ale nie da się tego pokazać inaczej, jak na przykładach, ale da się załapać, o co chodzi. Nie, postać, która ma po prostu wymaksowane statystyki w nWoDzie, nie jest powergamerska. Wojownik, który wyszukuje sobie przyzwoite atuty jako premiowe, nie jest przegięty.
Oczywiście wszystko jest kontekstowe. Są drużyny, gdzie, jeśli podczas budowania postaci, nie sięgniesz po pomoc ludzi z Internetu, nie będziesz w stanie zrobić absolutnie nic. Z drugiej strony są teamy, gdzie zgłębienie się w mechanikę jest czymś szokującym i niegodnym prawdziwego erpegowca i szczytem optymalizacji jest rozmieszczenie statystyk tak, żeby mieć bonusy do trafienia z głównej broni. Ale podstawowa zasada – tak długo, jak gracz za pomocą mechaniki nie rozbija sesji, nie ma nawet co myśleć nad nazywaniem go powergamerem.
Teraz, załóżmy, że dorwaliśmy takiego paskudnego powergamera. Zabił nam smoka w jedną szarżę albo jednym spellem. Pojawia się pytanie – co z nim zrobić? Kusi, żeby po prostu oszukiwać. Podrasować rzuty obronne smoka. Z tym, że takie rozwiązanie, to o dupę rozbić. Nie można karać gracza za to, że zna mechanikę lepiej od innych. A przynajmniej tak długo, jak wiemy, że nie psuje umyślnie sesji. Jak więc poradzić sobie z czymś takim?
Najlepiej byłoby z nim pogadać o tym. Dwa słowa, jak to odstaje od reszty drużyny i MG nie jest w stanie wyważyć poziomu trudności. Zaręczam, jeśli jest rozsądny, wzruszy ramionami i się zgodzi na przerobienie postaci. Dajcie mu coś w nagrodę, w zamian za to, że świadomie i dobrowolnie osłabia swoją postać. Nie unoście się dumą, że „Jak to, on mi rozwala sesje, a ja mu mam coś dawać?”. Nic was to nie kosztuje, a będziecie mieć spokój.
Jeśli gracz się napawa tym, jaki to jest strasznie silny, no cóż, są sposoby na (prawie) każdy build. Gra wojownikiem, który zbiera bonusy szarżując? Niech coś mu stanie na drodze szarży. Gra magiem, który zabija bossa jednym spellem? Niech boss będzie w Polu Antymagii. Gra bardem, który jest w stanie przekonać absolutnie każdego do absolutnie wszystkiego? Niech rozmówcy mają doradców, którzy trzymają rękę na pulsie. Nawet jeśli rozwiązanie jest trochę naciągane, nie będzie się kłócił. Nie po tym, jak kazał królowi, korzystając ze swojego bonusu + 50 do Dyplomacji, oddać sobie władzę nad królestwem.
Pomyśl też, czy tak naprawdę w ogóle to stanowi problem. Jeśli ma postać, która jest mistrzem fechtunku zdolnym do zabicia każdego w turę, ale podczas całej kampanii były dwie, czy trzy walki, na czosnek się martwić tym, że zabije bossa? Gracze, gdy nie wiedzą, jaką postać zrobić, albo czego oczekiwać, szykują sobie postacie do walki. Nie da się ukryć, że ich przeżycie najczęściej zależy właśnie od tego, jak dobrze walczą, ale nie jest to regułą.
Zastanów się, czy to ten potencjalny „powergamer” jest problemem. Może reszta drużyny prezentuje poziom, przy którym ty też musisz się starać, żeby ich nie zabić co walkę? Może to oni powinni podpakować swoje postacie? To akurat jest łatwiejsze, niż osłabianie. Jeśli chcesz być dyskretny, sypnij im itemami, sojusznikami, buffami zesłanymi od bogów, coś da się wymyślić.
Pamiętaj – powergamer to gracz, taki sam, jak każdy inny. I wypadałoby, żeby każdy miał przyjemność z sesji. Więc zadbaj i o niego, zamiast iść na skróty i po prostu go eliminować."
A teraz głos wraca do mnie. No cóż, mogę dodać od siebie tylko tyle, że jako MG nie skupiam się bardzo na mechanice. Znam ją na tyle by móc prowadzić, ale nigdy nie zagłębiam się na tyle, by móc "łamać system". Dlatego odczuwam prawdziwe przerażenie, gdy gracz (np. taki Thamion... całkowicie przypadkowy przykład) mówi mi o tym super combo które stworzył dla swojej postaci, które zabija wszystko na strzała. Problem w tym, że mi osobiście nie chce się zagłębiać w mechanikę, by znaleźć odpowiednią odpowiedź, na jego atak. Mój umysł nie działa w ten sposób i szczerze mówiąc czuję się tym trochę zagrożony. W związku z czym, osobiście czasami faktycznie reaguję odrobinę za mocno. To jednak problem, do którego chyba jeszcze wrócę.
NEXT: W przyszły wtorek nowa sesja Północnych i kolejny odcinek GoTa. Może gdzieś w między czasie dorzucę też moją recenzję 13 Assasins.
"Temat na dziś – powergaming. Tak, tak. Jestem najlepszą osobą, by o tym pisać. Można by wręcz powiedzieć, że znam temat od podszewki. Taka przynajmniej panuje opinia.
Ale po kolei. Przede wszystkim – czym jest, a czym nie jest powergaming? Na dzień dobry musimy rozróżnić „powergaming” od „optymalizacji”. Przejdźmy na DeDeka, który posłuży jako przykład, shall we?
Optymalizacja to robienie dobrej mechanicznie postaci. To pakowanie w Siłę, gdy robi się rycerza. To atuty metamagiczne dla spellcasterów. To korzystanie z ukrywania się jako łotrzyk. To dobre wykorzystywanie potencjału. Może wymagać drobnego kombinowania, ale nikomu nie psuje zabawy. To dbanie o to, żeby postać była dobra w tym, w czym powinna być dobra. Myślę, że łapiecie. Jeśli nie, to dla kontrastu o tym, czym jest powergaming.
Powergaming to… robienie postaci Silnej. Przez duże S. Wykorzystywanie mechaniki do tworzenia potworności zdolnych w turę rozprawić się z Wielkim Złym Bossem, który miał stanowić wyzwanie dla całej drużyny. To koleś, który zadaje 2k6 + 80 obrażeń, gdy reszta drużyny cieszy się, gdy dobije do 25. To wojownik, który szarżuje za tysiące obrażeń na 8 poziomie. To mag, który wygrywa walkę, zanim nawet zacznie się jego tura. To paladyn zadający nieskończoność obrażeń. To koleś, który jest w stanie zrobić wszystko za całą drużynę lepiej niż specjalista od tego. Definicja może nie jest zbyt zgrabna, ale nie da się tego pokazać inaczej, jak na przykładach, ale da się załapać, o co chodzi. Nie, postać, która ma po prostu wymaksowane statystyki w nWoDzie, nie jest powergamerska. Wojownik, który wyszukuje sobie przyzwoite atuty jako premiowe, nie jest przegięty.
Oczywiście wszystko jest kontekstowe. Są drużyny, gdzie, jeśli podczas budowania postaci, nie sięgniesz po pomoc ludzi z Internetu, nie będziesz w stanie zrobić absolutnie nic. Z drugiej strony są teamy, gdzie zgłębienie się w mechanikę jest czymś szokującym i niegodnym prawdziwego erpegowca i szczytem optymalizacji jest rozmieszczenie statystyk tak, żeby mieć bonusy do trafienia z głównej broni. Ale podstawowa zasada – tak długo, jak gracz za pomocą mechaniki nie rozbija sesji, nie ma nawet co myśleć nad nazywaniem go powergamerem.
Teraz, załóżmy, że dorwaliśmy takiego paskudnego powergamera. Zabił nam smoka w jedną szarżę albo jednym spellem. Pojawia się pytanie – co z nim zrobić? Kusi, żeby po prostu oszukiwać. Podrasować rzuty obronne smoka. Z tym, że takie rozwiązanie, to o dupę rozbić. Nie można karać gracza za to, że zna mechanikę lepiej od innych. A przynajmniej tak długo, jak wiemy, że nie psuje umyślnie sesji. Jak więc poradzić sobie z czymś takim?
Najlepiej byłoby z nim pogadać o tym. Dwa słowa, jak to odstaje od reszty drużyny i MG nie jest w stanie wyważyć poziomu trudności. Zaręczam, jeśli jest rozsądny, wzruszy ramionami i się zgodzi na przerobienie postaci. Dajcie mu coś w nagrodę, w zamian za to, że świadomie i dobrowolnie osłabia swoją postać. Nie unoście się dumą, że „Jak to, on mi rozwala sesje, a ja mu mam coś dawać?”. Nic was to nie kosztuje, a będziecie mieć spokój.
Jeśli gracz się napawa tym, jaki to jest strasznie silny, no cóż, są sposoby na (prawie) każdy build. Gra wojownikiem, który zbiera bonusy szarżując? Niech coś mu stanie na drodze szarży. Gra magiem, który zabija bossa jednym spellem? Niech boss będzie w Polu Antymagii. Gra bardem, który jest w stanie przekonać absolutnie każdego do absolutnie wszystkiego? Niech rozmówcy mają doradców, którzy trzymają rękę na pulsie. Nawet jeśli rozwiązanie jest trochę naciągane, nie będzie się kłócił. Nie po tym, jak kazał królowi, korzystając ze swojego bonusu + 50 do Dyplomacji, oddać sobie władzę nad królestwem.
Pomyśl też, czy tak naprawdę w ogóle to stanowi problem. Jeśli ma postać, która jest mistrzem fechtunku zdolnym do zabicia każdego w turę, ale podczas całej kampanii były dwie, czy trzy walki, na czosnek się martwić tym, że zabije bossa? Gracze, gdy nie wiedzą, jaką postać zrobić, albo czego oczekiwać, szykują sobie postacie do walki. Nie da się ukryć, że ich przeżycie najczęściej zależy właśnie od tego, jak dobrze walczą, ale nie jest to regułą.
Zastanów się, czy to ten potencjalny „powergamer” jest problemem. Może reszta drużyny prezentuje poziom, przy którym ty też musisz się starać, żeby ich nie zabić co walkę? Może to oni powinni podpakować swoje postacie? To akurat jest łatwiejsze, niż osłabianie. Jeśli chcesz być dyskretny, sypnij im itemami, sojusznikami, buffami zesłanymi od bogów, coś da się wymyślić.
Pamiętaj – powergamer to gracz, taki sam, jak każdy inny. I wypadałoby, żeby każdy miał przyjemność z sesji. Więc zadbaj i o niego, zamiast iść na skróty i po prostu go eliminować."
A teraz głos wraca do mnie. No cóż, mogę dodać od siebie tylko tyle, że jako MG nie skupiam się bardzo na mechanice. Znam ją na tyle by móc prowadzić, ale nigdy nie zagłębiam się na tyle, by móc "łamać system". Dlatego odczuwam prawdziwe przerażenie, gdy gracz (np. taki Thamion... całkowicie przypadkowy przykład) mówi mi o tym super combo które stworzył dla swojej postaci, które zabija wszystko na strzała. Problem w tym, że mi osobiście nie chce się zagłębiać w mechanikę, by znaleźć odpowiednią odpowiedź, na jego atak. Mój umysł nie działa w ten sposób i szczerze mówiąc czuję się tym trochę zagrożony. W związku z czym, osobiście czasami faktycznie reaguję odrobinę za mocno. To jednak problem, do którego chyba jeszcze wrócę.
NEXT: W przyszły wtorek nowa sesja Północnych i kolejny odcinek GoTa. Może gdzieś w między czasie dorzucę też moją recenzję 13 Assasins.
środa, 18 maja 2011
Game of Thrones, odc. 5: The Wolf and the Lion
I oto doszliśmy do połowy... i to w jakim stylu. To zdecydowanie był najmocniejszy odcinek jak na razie. Miał akcję, fabułę, akcję, postacie, akcję, genialne dialogi i akcję. Jeśli kogoś nie wciągneło po tym, to raczej już go nie wciągnie. Ale po kolei.
Tym razem nie jestem w stanie wymienić trzech najlepszych scen, było ich po prostu zbyt dużo. Z pewnością mam tą jedną ulubioną, czyli oczywiście rozmowa Littlefingera z Varysem. Dwóch mistrzów spiskowania grających w swoją własną grę, gdzieś w cieniu tego wszystkiego co się dzieje. Zawsze lubiłem w tych postaciach to, że do końca nie wiadomo, w co tak naprawdę grają i do czego dążą. I do tego są świetnie zagrani.
Dalej pójdę chyba geograficznie. Więc północ, jeszcze więcej Theona i jeszcze więcej o rebelii Greyjoyów. Zastanawia mnie, że twórcy tak ostro forsują nam do głowy ten wątek, podczas gdy nadal nie wyjaśnili, kim są Maestrzy i czemu Jaime łazi w białym płaszczu i stoi na warcie pod pokojem króla. Nie jestem pewien, czy w ogóle padła nazwa Gwardia Królewska.
Tymczasem trochę na południe, kontynuując wątek z końca ostatniego odcinka, Cat zabiera Tyriona na wizytę do swojej siostry. Niestety na drodze stają im barbarzyńcy i... Broon is BAD ASS. Szkoda, że nie poznajemy jego imienia, ani, ogólnie nie dowiadujemy się o nim nic, ponad to, że wymiata i polubił się z Tyrionem. Ale to nic, da się to nadrobić. I wreszcie Eyrie. Powiem tak: Ten zamek nie wygląda jak w książkach i całkowicie nie pasuje swoim wyglądem do konwencji low fantasy... Ale tak poza tym, gdyby to było high fantasy, to to przepiękny zamek. A w środku zamku nasi bohaterowie spotykają siostrę Cat i... co ten dzieciak robi?!?! Naprawdę, czytając książkę pomyślałem, że to jedna scena która NA PEWNO nie trafi do ekranizacji. HBO przepraszam, że w was wątpiłem. Ogólnie miny Tyriona i Cat mówią w tej scenie wszystko. Więc dodam jeszcze, że powietrzna cela wygląda świetnie.
Tymczasem w stolicy: Tu było tego naprawdę sporo. Walka Ogara z Górą, ze szczególnym uwzględnieniem jej zakończenia (to klęknięcie z uniknięciem miecza Góry, świetne). Arya ścigająca koty i jadąca po strażniku. CZASZKA SMOKA (rozmiar tego czegoś zasługuje na duże litery). Robert właściwie we wszystkich scenach w których był (rozciągacz napierśnika... niemal żal mi Lancela). Na dłużej zatrzymam się przy dwóch scenach, po pierwsze golenie klaty Renlego. Osobiście uznałem tą scenę za prawdziwie zabawną i dającą wgląd w motywację tych postaci. Wiem, że niektóre osoby czytające książkę mogły się zdziwić ich romansem, ale tak: TO BYŁO W KSIĄŻCE. Nie martwcie się, ja też za pierwszym razem nie zajarzyłem, ale czytając drugi raz, już wiedząc, co jest grane, to naprawdę staje się oczywiste. Ilość sugestii rzucanych przez pozostałe postacie jest przytłaczająca (włączając teksty w stylu: "Schowaj ten miecz, albo wsadzę ci go tam, gdzie nawet Renly go nie znajdzie."). I scena z Robetem i Cersei. Świetna. Podoba mi się, że twórcy dali więcej miejsca Lannisterom i od początku przedstawili ich, jako niejednostronne postacie. W książkach nabierali oni osobowości dużo wolniej.
I wreszcie finał. Nie było nocą, nie było w deszczu i nie było konno... ale i tak było zajebiście. Nóż ci w oko Jory... a naprawdę go polubiłem. I starcie Neda i Jaimea. Podoba mi się, że Eddar jest w tej wersji prawdziwym wojownikiem, ale w sumie, jak ma się w głównej roli Seana Beana to nie ma co się ograniczać.
Zabrakło wprawdzie Jona i Danny, ale to nic, ten odcinek był dzięki temu bardziej spójny. A Dothraki nadrobią za tydzień... zwróciliście uwagę na tytuł? A Golden Crown. Ciekawe o jaką koronę może chodzić :P
Naprawdę, znając treść książki, można z samych tytułów wywnioskować, co kiedy będzie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)